 |
Dolina Rivendell Twórczość Tolkiena
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Amarylis
Konserwator laski Sarumana
Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Valinor
|
Wysłany: Pią 21:48, 30 Kwi 2010 Temat postu: Jeden dzień z życia |
|
|
Mieszają w kociołku: Serina, Kiran
Temat: Jeden dzień z życia dwudziestolatka/i;
Forma: opowiadanie;
Długość: dowolna, ale w miarę przyzwoita;
Chcemy: narrację pierwszoosobową, samobójstwo (niekoniecznie głównego bohatera czy też głównej bohaterki), wspomnienia pierwszej miłości, przygotowań do sesji tudzież kolokwium;
Nie chcemy: scen erotycznych, prochów.
Termin: 30 kwietnia
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Amarylis
Konserwator laski Sarumana
Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Valinor
|
Wysłany: Pią 21:49, 30 Kwi 2010 Temat postu: |
|
|
Uwaga, mogą wystąpić przekleństwa. Miłego czytania.
_________________
Wiesz, jak to jest być znudzonym, dwudziestoletnim studentem prawa, który ma za dwa dni kolokwium i nic nie umie, a jego ukochana ma go daleko w dupie i rzuca biedaka dla jego kumpla? Ja wiem. I nie cieszę się, że wiem, bo tu nie ma nic do radości. I jeśli mi powiesz, że mogło być gorzej, to wylądujesz na pogotowiu ze złamanym nosem.
Siedzę i palę sobie marlboro, jednocześnie wyrzucając sobie to, że wstałem o trzeciej rano i od dobrej godziny piszę godne pożałowania wiersze o mojej pierwszej miłości, która dwa dni temu porzuciła mnie dla mojego najlepszego przyjaciela, a ja, głupi, kocham ją nadal i nie potrafię oddać ciosu. Posłuchaj teraz, dla kogo straciłem głowę. Potem będziesz mógł się śmiać.
Luiza nie jest pięknością w stylu Marylin Monroe. To z pozoru zupełnie zwyczajna dziewczyna, ale gdy już się z nią zapoznasz i nawiążesz rozmowę, nawet nie zorientujesz się, kiedy zaczniesz uważać ją za boginię przewyższającą urodą Afrodytę i inteligencją Atenę. Będziesz zazdrosny o każde jej słowo skierowane w stronę innego mężczyzny, choćby to był osiemdziesięcioletni staruszek na wózku inwalidzkim. Nie przesadzam, to czysta prawda, przynajmniej w moim przypadku. Luiza zauroczy cię swoją błyskotliwością, szczerością i wdziękiem. Godzinami będziesz mógł wodzić wzrokiem za ruchem jej drobnych, bladych dłoni z nierówno obciętymi paznokciami, za unoszeniem się jej piersi, a ona będzie ci mówiła, że jest tym skrępowana, a jednak będziesz wiedział, że to sprawia jej przyjemność. Ona jest naprawdę niepowtarzalna, nietuzinkowa. Wiesz, co uwielbiam w niej najbardziej? Tę jej dumę, wyniosłość, to, że jest taka uparta i nie chodzi do łóżka z facetem, którego zna zaledwie pięć minut. Wiem: zdradziła mnie z nim. Ale może znali się dłużej, spotykali się, a ona nie chciała mnie porzucić, bo wiedziała, że mnie tym zrani? Jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta. Chcę zachować ją w pamięci taką, jaką ją widziałem, ba!, widzę nadal, zaślepiony miłością. Wiem. Jestem cholernie sentymentalnym idiotą. I właśnie przez to pójdę do niej, rzucę dumę w kąt i będę ją błagał, by do mnie wróciła.
Deszczowy, ponury piątek. Stoję na przystanku, trzymając w ręku parasol, i słucham, jak krople deszczu uderzają w moją tarczę. Kilka metrów ode mnie stoi dziewczyna w krótkiej, dżinsowej kurteczce i sukience do połowy ud. Szczęka zębami z zimna, widać, że nie jest zadowolona, zresztą, któż cieszyłby się z takiej sytuacji?
– Niech pani podejdzie, pod moim parasolem spokojnie zmieszczą się dwie osoby – rzucam beztrosko. Ona patrzy na mnie uważnie, mrużąc oczy i nie przestając szczękać zębami.
– Niech będzie – mówi takim tonem, jakby wyświadczała mi łaskę. Normalnie byłbym za takie coś zły, jednak teraz jakoś mi to nie przeszkadza. Podchodzi do mnie i staje tuż obok, stykamy się ramionami. Teraz mogę podziwiać ją z bliska. Jest piękna, ma takie długie rzęsy, pełne usta. Nawet te parę krostek nie szpeci jej bladej twarzy.
– Kiedy ma pani autobus? – pytam, chcąc jeszcze raz usłyszeć jej zachrypnięty nieco głos.
– Jeszcze dziesięć minut. – Krzywi się. – Wie pan, kiedy była rewolucja francuska? – mówi nagle, patrząc na mnie z wyczekiwaniem.
– Ale... że co? – Uwielbiam jej brązowe oczy, ma taki przenikliwy wzrok... – Rewolucja francuska? Czemu mnie pani o to pyta?
– Bo pan wygląda na inteligentnego – stwierdza, potrząsając głową i uderzając mnie w twarz swoimi jasnymi włosami. – Inteligentni ludzie wiedzą takie rzeczy. To co? Powie mi pan? – Uśmiecha się nieco złośliwie.
– Miłe, że pani uważa, że jestem inteligentny. Rewolucja trwała od roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego do tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego.
– Jednak jest pan inteligentny – mówi z uśmiechem, już nie złośliwym, lecz przyjaznym. – Gdyby pan tego nie wiedział, byłoby mi przykro zakańczać tak obiecującą znajomość. Jestem Luiza.
– Pani jest nietuzinkowa.
– Panią może być starsza babcia, co idzie po drugiej stronie ulicy. Ja jestem Luiza.
– Aleksander – przedstawiam się. Ta dziewczyna jest wspaniała, dla żadnej jeszcze nie byłem tak szarmancki jak dla tej. Owija mnie sobie wokół palca. – Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty.
– Ktoś taki nie istnieje – konstatuje Luiza z pewnością. – Ja jestem jedyna.
– Jesteś jedyna i próżna.
– Wiem, że jestem próżna. Mogę sobie na to pozwolić. Gdybym urodziła się kilkaset lat temu, na pewno byłabym jakąś szlachcianką. Pasuję do tej roli. Chcę zostać aktorką i grać w teatrze wielkie damy, wiesz? To fascynujące. Nienawidzę czasów, w których przyszło mi żyć. Dzisiejsi ludzi są okropnie zdemoralizowani. Kiedyś stałam na przystanku, a obok mnie byli dwaj gimnazjaliści. Tylko „k u r w a” i „k u r w a”. Śmierdziało od nich papierosami, ohyda. Nienawidzę papierosów – ciągnie dalej, krzywiąc się na moment – one tak nieładnie pachną, a i to jest delikatne określenie. Mój mąż nie może palić papierosów, a ja sama nigdy takiego czegoś nie wzięłam do ust. W ogóle byłam grzeczną dziewczynką, miałam same szóstki i piątki. Studiuję aktorstwo. Myślałam o medycynie, ale jakoś zrezygnowałam. Bałabym się odpowiedzialności za czyjeś życie, będąc lekarzem. Jeden niewłaściwy krok i... – pstryka palcami, przerywając na chwilę. Zauroczony słucham jej słów. – A ty kim chcesz zostać?
– Ach, ja. – Uśmiecham się zakłopotany i przeczesuję palcami jasnobrązowe włosy, krótko przystrzyżone. – Studiuję prawo.
– Zawsze byłam bardzo rozgadana, moja mama mówiła, że mogłabym iść na prawo. – Śmieje się wesoło. – Myślałam też bardzo dużo o filologii rosyjskiej. Całkiem dobrze posługuję się rosyjskim, hiszpańskiego aktualnie się uczę. Po angielsku też od biedy potrafię się porozumieć.
– Ja biegle władam jedynie angielskim i włoskim, kiedyś rozważałem bycie italianistą.
– Och, Włochy? – pyta ona. W jej głosie słychać nutkę podekscytowania, patrzy na mnie roziskrzonymi oczyma. – Byłeś tam kiedyś? Ja nigdy, choć wiele razy zamierzałam.
– Tak, dwa razy. Ostatnio w lipcu tego roku – mówię. Onieśmiela mnie trochę to, że Luiza jest taka rozgadana i otwarta. To całe spotkanie z nią... Jest takie nierealne, nieprawdziwe, czuję się tak, jakbym miał się za chwilę obudzić i doznać wielkiego rozczarowania, że ta dziewczyna nie istnieje. Ale nie, istnieje, jest tu przy mnie, dotyka mojego ramienia, rozmawia ze mną, zaufała mi widocznie, chyba nawet nie pomyślała, że mógłbym być potencjalnym gwałcicielem, ale nie jestem, ona to czuje, wie.
– O, mój autobus! – woła, wychodząc spod parasola na deszcz. Zielony autobus z reklamą sklepu odzieżowego przybliża się, kierowca zatrzymuje się i otwiera drzwi. – Ty wciąż czekasz na swój? – pyta mnie, podchodząc do drzwi i zatrzymując się nagle.
Kłamać, nie kłamać?
Skłamię, w tak dużym mieście jak to mogę jej już nigdy nie spotkać.
– Nie. Jadę tym.
– Wspaniale. – Rozpromienia się Luiza. Wsiadamy, drzwi zamykają się za nami, autobus rusza. – Wiesz, cieszę się, że cię spotkałam. Niewielu ludzi pamięta, kiedy była rewolucja francuska. I z nielicznymi da się normalnie porozmawiać, bez wspominania o ciuchach czy innych rzeczach.
– Cieszę się bardzo. I wzajemnie.
– Ja też. – Spogląda przez okno obok nas. – Za chwilę wysiadam. Nienawidzę deszczowych piątkowych popołudni. – Wzdycha. – Deszcz całkiem lubię, ale tylko wtedy, gdy jestem w domu. A za jakieś dziesięć minut będę mogła ci powiedzieć, że uwielbiam deszczowe piątkowe popołudnia. – Uśmiecha się blado. – Tu wysiadam – mówi, kiedy autobus zwalnia. Kierowca otwiera drzwi, ona wysiada, za nią kilka innych ludzi.
– Luiza! – wołam. Dziewczyna odwraca się, patrzy na mnie uważnie. – Spotkamy się jeszcze?
– Spotkamy! – odkrzykuje z pewnością i posyła mi najpiękniejszy uśmiech na świecie.
Budzę się gwałtownie. Pierwsze moje spotkanie z Luizą. Widać Bartek wiedział więcej ode mnie o rewolucji francuskiej, myślę gorzko. Sukinsyn, zabiję drania! Patrzę na zegarek z Myszką Miki, który kupiła mi moja młodsza siostra Iwona, mająca obsesję na punkcie Roberta Langdona, bohatera Aniołów i demonów Browna. Od trzech tygodni ta książka leży nietknięta na półce w moim pokoju. Kochana siostrzyczka wcisnęła mi ją, mówiąc, że muszę to przeczytać. Za tydzień jej urodziny, zrobię jej śliczny prezent i sięgnę po to dzieło jeszcze dziś. Ale, ale, która godzina? Ach, wpół do szóstej. Nienawidzę poniedziałków. Jeszcze tylko dwa dni do tego zasranego kolokwium. Nie zdążę, materiału jest mnóstwo. Mimo to sięgam po notatki, przeglądam je pobieżnie, chcąc wiedzieć mniej więcej, czego będę musiał się nauczyć. Cholera jasna.
– Aleks? Co ty tu robisz o szóstej rano? – Odwracam się gwałtownie. No tak, Kamil, mój współlokator. – Cholera, ale mam kaca. Bartek mnie namówił na jedno piwko, ale tak jakoś wyszło, że... – Drapie się po głowie, zakłopotany. – Wróciłem o drugiej, to i tak wcześnie. – Ziewa, po czym cmoka z niezadowoleniem. – A jak tam Luizka, co?
– Wynoś się stąd. – Nerwy mam napięte do granic możliwości. – Ten sukinsyn ci nie powiedział, że mi odbił dziewczynę?! Przekaż mu, że go ukatrupię, drania cholernego, ze skóry go obedrę, a to i tak błahostka w porównaniu z tym, co zrobił on! – Wstaję, zaciskając pięści i próbując liczyć do dziesięciu, tak na uspokojenie.
– Okej, okej... – Kamil wycofuje się, wyciągając ręce przed siebie w pozycji obronnej. Minę ma trochę rozbawioną, co dodatkowo mnie rozwściecza.
– K u r w a, za drzwi! – wrzeszczę, machnąwszy groźnie ręką, która nie trafia do celu, jakim jest twarz kumpla, lecz uderza w ścianę. Ból, ból, ból. Ból pulsuje w mojej prawej dłoni. Zamykam oczy, jakby to miało przerwać, zmniejszyć cierpienie.
Chciałbym mieć teraz pięć lat i móc się rozpłakać. Chciałbym móc nie myśleć o tym pieprzonym kolokwium i Luizie. Chciałbym nie żyć, umrzeć. Zaciskam zęby.
W pozycji stojącej, z wyciągniętą przed siebie, pulsującą bólem ręką, z zaciśniętymi zębami i gniewem coraz to szybciej mnie wypełniającym, pozostaję przez dobre kilka minut. Kamil w tym czasie ulatnia się do siebie, zamykając cicho drzwi. Otwieram powoli oczy i rozglądam się, jakbym pierwszy raz znajdował się w tym pokoju. Jasne, beżowe ściany, łóżko przykryte szarą kołdrą, biurko, fotel i reprodukcja obrazu Vermeera Dziewczyna z perłą. Luiza podarowała mi go kiedyś, całkiem nawet niedawno.
– Nie mogę tego wziąć. – Kręcę głową z pobłażliwym uśmiechem.
– Musisz – upiera się ona, marszcząc brwi. – To ta twoja głupia duma, tak? Nie chcesz tego wziąć, bo... Bo co? Nic mnie to nie kosztowało, dostałam od siostry, powiedziała, że mogę z tym zrobić, co chcę. Weź. Proszę. Zrób to dla mnie. To mój ulubiony obraz, chcę, żebyś patrzył na niego, wspominając mnie. Aleks... – Patrzy na mnie tymi swoimi pięknymi oczyma, wie dobrze, że nie mogę jej się oprzeć.
– Luiza, kocham cię – mówię tylko i całuję ją, tym samym wyrażając zgodę na to, by pozostawiła ten obraz u mnie. Odrywa się ode mnie i drze papier, którym prezent jest owinięty, po czym opiera dzieło o ścianę.
– Musisz sobie załatwić jakąś komodę, postawimy „Dziewczynę z perłą” na niej – decyduje, podchodząc do mnie i zakładając mi ręce na szyję. – Wiedziałam, że się zgodzisz. Obiecasz mi coś? – pyta, a ja przytakuję, jakby w amoku. – Przyrzeknij, że nigdy tego obrazu nie wyrzucisz, że go zachowasz, że będziesz o mnie pamiętał, że nigdy nie zapomnisz.
– Przyrzekam. – Zamykam jej usta pocałunkiem. – Przyrzekam, nigdy o tobie nie zapomnę, nigdy go nie wyrzucę – powtarzam i jest to szczera przysięga. – Nigdy.
Śmieje się, odsuwając ode mnie. Jej oczy błyszczą radośnie, usta układają się w delikatny uśmiech. Wzdycha i siada na fotelu przykrytym brązową narzutą. Patrzy w okno, uśmiech znika, minę ma teraz poważną i zamyśloną.
– Lubię takie deszczowe dni. Pamiętasz, kiedy się spotkaliśmy? – rzuca Luiza ni do mnie, ni do siebie. – Aleks... Muszę ci coś powiedzieć. – Otwieram usta, by jej odpowiedzieć, ale ona mi przerywa, nie daje dojść do słowa. – Nie teraz, nie dziś, może jutro, pojutrze, w przyszłości. – Wstaje i podchodzi do okna, obserwując świat zza szyby. Podchodzę do niej i obejmuję ją w talii, kładąc głowę na jej lewym ramieniu.
– Kocham cię.
Tak po prostu cię kocham, Luiza.
Tak po prostu.
Nagle zdaję sobie sprawę, że płaczę. Ręka wciąż pulsuje bólem, a ja, z twarzą ukrytą w dłoniach, klęczę na dywanie w kolorze wyblakłej czerwieni i bezgłośnie szlocham. Trzęsą mi się ramiona, ja cały się trzęsę.
– Nienawidzę cię, s k u r w y s y n i e – warczę do nieobecnego tutaj Bartka i zmuszam się do wstania. Siadam na fotelu, na którym lubiła czytać Luiza. Podkulam nogi, by oprzeć na kolanach podbródek, zupełnie jak ona. Wiem, że powinienem odgrodzić się od tego, co było i zacząć żyć nowym życiem, ale nie potrafię. Nie mogę o niej zapomnieć, przyrzekłem jej to i ta przysięga usilnie się mnie trzyma. Nigdy, przenigdy nie zapomnę o Luizie. Prędzej umrę.
Sięgam po leżące na biurku kartki i próbuję odczytać koślawe litery, które łączą się w słowa, te z kolei w zdania, a te w coś jeszcze innego. O, błąd podkreślony przez Luizę, ma na tym punkcie prawdziwą obsesję, pamiętam, jak...
Nie. Rozdrapywanie starych ran ci nie pomoże, mówię sobie, zaglądając w notatki i próbując się skupić na nauce. Mimowolnie zerkam na zegarek. Cholera, już siódma?! Tak szybko minęła ta godzina... Przepełniona wspominaniem wspólnych chwil, moich i Luizy.
Chciałbym krzyczeć, przeklinać, wrzeszczeć, szarpać, niszczyć, bić, zabijać.
Specjalne wyróżnienie dla cholernego drania, który wiedział więcej ode mnie o rewolucji francuskiej.
Niech go diabli.
Idziemy wąską uliczką, objęci, zakochani. Ja w eleganckim garniturze, ona w czarnej, zwykłej sukience do kolan i w szpilkach tego samego koloru. Śmiejemy się, opowiada mi, jakie bajki lubiła w dzieciństwie.
– Uwielbiałam baśnie Andersena i braci Grimm, moja mama czytała mi je co wieczór przed snem, nigdy nie dotrwałam do końca bajki, musiałam zawsze w połowie zasnąć – opowiada Luiza, żywo gestykulując. Nagle przerywa, słysząc, jak ktoś mnie woła.
– Aleks, no, słyszysz?!
Bartek. Bartek, mój najlepszy przyjaciel, nałogowy palacz, kobieciarz, zwyczajnie mówiąc – drań. Podbiega do nas z papierosem w ustach, klepie mnie w plecy i wykrzykuje:
– Kupę lat, staruszku! Ale to moja wina, pani doktor była zazdrosna o moich kumpli, musiałem zerwać kontakty. – Rechocze wesoło i rzuca zaciekawione spojrzenie na pełną obrzydzenia Luizę. – Narzeczona? – Ruchem głowy wskazuje dziewczynę.
– Dziewczyna – prostuję. – Poznajcie się. Bartek, Luiza.
– Byłoby mi miło, gdybyś to świństwo wyrzucił – rzuca ona z nadąsaną miną. Bartek rzuca niedopałek na chodnik i nachalnie przygląda się Luizie.
– No, ale laska... – szepcze do mnie chłopak, jednocześnie puszczając oko do sztywno wyprostowanej i widocznie niezadowolonej dziewczyny. – Ja rzuciłem panią doktor, jestem teraz wolny jak ptak, idę właśnie do klubu. Aleks, chodź, sto lat tam razem nie byliśmy – namawia, szczerząc się wesoło.
– Aleks ma inne plany – wtrąca się natychmiast Luiza. – On nie ma czasu na spotkania z takimi lamusami jak na przykład ty – dorzuca kąśliwie.
– Jasne, kochanie, nie rzucaj się tak – burczy on. Znam go, widzę, że jest rozbawiony zachowaniem mojej dziewczyny.
– Idziemy. Wyrażam nadzieję, iż nie dane już nam będzie się więcej spotkać. – Luiza ze złością szarpie mnie z rękę i ciągnie naprzód.
– Zadzwonię. – Bartek mruga do mnie wesoło i odwraca się, idąc w stronę klubu. Kiedy jesteśmy już dostatecznie daleko, Luiza, rozzłoszczona, mówi:
– Nie życzę sobie, żebyś się z nim spotykał. To cham, idiota, niewychowany gówniarz! Aleks, obiecaj mi to.
– Luiza, słuchaj... – Kręcę głową z rozbawieniem. – Bartek to mój przyjaciel od podstawówki, nie mogę tak tego przekreślić. Jedno spotkanie na jakiś czas chyba nie będzie ci przeszkadzać, kochanie?
Prycha głośno, odwracając głowę w lewo, dając tym samym znak, że nie jest zadowolona z takiego obrotu spraw. Próbuję ją objąć, jednak jak można przytulić sztywnego manekina, jakim w tamtej chwili stała się Luiza? Cmokam ją więc w policzek i ciągnę za rękę w stronę naszego bloku. Wiem, co będzie potem: cały wieczór będziemy siedzieli w milczeniu, ona nadąsana, ja próbujący ją ugłaskać. I w końcu mi się to uda, a Luiza w nagrodę obdaruje mnie pocałunkiem i zezwoli na jedno spotkanie na miesiąc.
I tak ją kocham.
Odkładam notatki i biorę do ręki telefon, stary, porysowany, dawno już niemodny, ale mi on pasuje. Wybieram numer Iwony.
Czekam.
Pięć sekund.
Siedem sekund.
– Aleks? – rozlega się rozentuzjazmowany głos mojej siostry. – Miałam do ciebie dzwonić, skąd wiedziałeś?
– Przepraszam cię, Iwona. Przepraszam, że nie przeczytałem Browna – mówię tylko i rozłączam się, nie dając jej czasu na odpowiedź. Wstaję i podchodzę do komody, szukając jakiejś niezapisanej kartki. Znajduję taką, pogiętą trochę, ale w miarę dobrym stanie. Siadam przed biurkiem, biorę czerwony długopis i zaczynam pisać, ignorując dzwoniący telefon.
Droga Luizo!
Kocham Cię. Tyle chciałem Ci powiedzieć. I wybaczam Ci, że mnie z nim zdradziłaś, chociaż ciągle mnie to boli.
Nawet teraz, kiedy to czytasz.
Aleksander
Zakończywszy list, zginam go na pół i wkładam do znalezionej naprędce koperty, podpisawszy: Luiza. Tę ostrożnie pakuję do torby, którą zawieszam na ramieniu. Rzucam ostatnie spojrzenie na Dziewczynę z perłą i wychodzę z pokoju, zamykając cicho drzwi.
Przechodzę spokojnym, pewnym krokiem przez pomarańczowy salon do kuchni w takim samym kolorze. Ciemnobrązowa szuflada ze sztućcami uśmiecha się do mnie zapraszająco. Nie czekając dłużej, otwieram ją, nie mogąc niestety uniknąć zdradliwego skrzypienia. Noże kuchenne błyszczą złowrogo w świetle lampy. Wybieram ten średni, najostrzejszy. Wydaje się być lekki, ale jest ciężki jak cholera. Tak, to odpowiednie wyrażenie. Ciężki jak cholera. W tejże chwili mój wzrok pada na pistolet ojca Kamila. Idiota, zostawił go wczoraj, jak wychodził, a jego jeszcze głupszy synek zapomniał mu oddać broń. Lepiej dla mnie.
Chowam pistolet do torby, przy okazji sprawdzając, czy list do Luizy ma się dobrze. Tak, leży sobie bezpiecznie w na tyle dużej kieszonce, by nie został przypadkiem zgnieciony. Wychodzę do przedpokoju i w szafce na buty szukam swoich starych, niegdyś białych adidasów. Są, zakładam je i wychodzę, cicho zamykając za sobą drzwi.
Ach, jesień! Najpiękniejsza pora roku. Opadające liście, coraz to dłuższe noce... Teraz jednak nie zawracam sobie głowy zaletami tej pory roku, lecz idę przed siebie. Mijam nieświadomych niczego ludzi o anielsko szczęśliwych twarzach, zazdroszczę im. Czy jestem pogodzony z tym, co ma nastąpić? Nie wiem, nic już nie wiem, ale co do jednego mam absolutną pewność – to jedyne wyjście z tej sytuacji.
Mieszkamy od siebie całkiem niedaleko, zaledwie dziesięć minut drogi. Te znajome miejsca, które codziennie mijałem, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, teraz wydają mi się godne podziwu. Głupie, prawda? Teraz już rozumiem, naprawdę rozumiem, co znaczy Carpe diem.
Jestem już pod jej blokiem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności drzwi otwiera mi ładna, zasmucona nieco brunetka, zapewne wychodząca do pracy lub na uczelnię. Pod wpływem impulsu łapię ją za ramię, drugą ręką przytrzymując drzwi, i mówię:
– Carpe diem.
Przestraszona, wyrywa mi się i odchodzi szybkim krokiem, zapewne rozmyślając o łażących wszędzie psychopatach, którzy niepokoją Bogu ducha winnych ludzi. Uśmiecham się smutno i wchodzę do środka, wspinając się po schodach na drugie piętro z wyciągniętym po drodze listem do Luizy. W końcu staję przed jej drzwiami i pukam głośno trzy razy. Podczas gdy ona zapewne wstaje i przeklina męczących ją rano idiotów, ja sięgam po pistolet i chowam go za plecami, by go nie zobaczyła.
Po chwili słyszę już szuranie jej papci i mrukliwe narzekania. Pewnie myśli, że to kto inny, nie spodziewa się mnie. W końcu otwiera drzwi, a ja obejmuję ją wzrokiem. Jest taka śliczna... Ma na sobie niebieską koszulkę na ramiączkach i spodnie w Kubusie Puchatki. Sentyment pozostały z dzieciństwa, tak mi kiedyś powiedziała.
– Posłuchaj, do jasnej cholery! – mówi zirytowana, przecierając oczy. – Wiesz, która jest godzina?! Chyba nie, więc cię oświecę: prawie ósma! Ostatni raz budzisz mnie tak wcześnie! – Przygryza dolną wargę i patrzy na mnie uporczywie. – Czego ty w ogóle ode mnie chcesz? Słuchaj, idź się połóż i przyjdź o dwunastej, jak się wyśpię, dobra? – Próbuje zamknąć drzwi, ale ja blokuję je nogą.
– Zabiorę ci niewiele czasu. Chciałem tylko dać ci ten list. – Mówiąc to, wręczam jej kopertę. Luiza bierze ją ode mnie gwałtownym ruchem i rozrywa, a ja w tym czasie przykładam sobie pistolet do lewej skroni.
– Kocham cię, Luiza.
Jej krzyk to ostatnia rzecz, jaką dane mi jest usłyszeć.
Strzelam.
***
Luiza siedziała na ławeczce przed grobem Aleksandra Walickiego, mnąc w rękach jego ostatni list. W jej głowie ciągle huczała jego treść, nie mogła uwolnić się od niechcianych myśli. Łzy płynęły po jej bladych policzkach, raz po raz oblizywała usta, czując ich słony smak. Ciągle obwiniała się za śmierć Aleksa, dopiero teraz uświadomiła sobie, że to jego kochała, nie Bartka, który dzień po śmierci ukochanego został przez nią brutalnie wyrzucony z mieszkania.
– Aleks... – szepnęła dziewczyna. W tej chwili przypomniał jej się wzrok Iwony, jego siostry, pełen wyrzutu i nienawiści. Luiza wspaniałomyślnie zaofiarowała, że poniesie wszystkie koszty związane z pogrzebem. Nikt nie zaprotestował, matka Aleksa wybuchała płaczem na każdą, nawet najmniejszą wzmiankę o synie, jego ojciec milczał nieustannie, jedynie ruchami głowy dając do zrozumienia, czy się zgadza, czy też nie. Oni cierpią jeszcze bardziej ode mnie, uświadomiła sobie nagle, choć trudno jej było w to uwierzyć.
Wpatrywała się w jego zdjęcie, zdecydowanie najlepsze, jakie miał. Ten zawadiacki uśmiech, błysk w oku... Luiza nie mogła się powstrzymać. Wybuchła płaczem, głośnym, niechcącym ustać płaczem. Nie mogła sobie wybaczyć tego błędu, największego błędu w jej krótkim, a tak już naznaczonym cierpieniem życiu.
Uświadamiamy sobie, że kogoś kochamy dopiero wtedy, gdy tego kogoś już przy nas nie ma.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Amarylis
Konserwator laski Sarumana
Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Valinor
|
Wysłany: Pią 21:51, 30 Kwi 2010 Temat postu: |
|
|
Tekst pisany bez rozumu. Ot, takie zwykłe, pisane bez mózgu coś.
Ostrzeżenie: trochę przekleństw. Dużo kolokwializmów. I mowy potocznej, czymkolwiek się to różni.
Post scriptum: to wyżycie się twórcze. Nie odpowiadam za siebie, pisane pod wpływem głupawki.
Dla Przeciwniczki.
Za betę dziękuję Cholerce.
PS2 Wiem, powtarzam się z tą głupawą Wink
- Dostałem się na studia.
- Dostałem. Się. Na. Studia.
- DOSTAŁEM SIĘ NA STUDIA!
- Krzysiek, zamkniesz się wreszcie?! - fuknął poirytowany Robert, patrząc
na mnie ze złością. - Też się cieszę. Moglibyśmy w końcu zmienić
temat? Dzisiaj Legia gra z Polonią...
Teraz to mógł sobie gadać o tych meczach. Do mnie to nie docierało. W
głowie cały czas brzmiały mi słowa "Dostałem się na studia". A temu tylko
piłka w głowie! Postanowiłem z czystej przekory zrobić mu na złość.
- Nawet nie wiesz, jak się z tego cieszę. Z początku zastanawiałem się nad
wyborem kierunku. Czy germanistykę dla podszkolenia języka, czy
przyszłościową Akademię Rolniczą... - Robert powoli wychodził z siebie.
Rozkoszowałem się tym widokiem. Miałem sadystyczne skłonności, zdawałem
sobie z tego sprawę, ale nie zamierzałem nad nimi pracować. W tym
szczególnym dniu nic nie mogło zepsuć mi radości. Chciałem mu to tylko
pokazać.
- Przestaniesz w końcu pieprzyć o tych cholernych studiach?!
- Ależ Roberku, przecież powinieneś mnie wspierać, cieszyć się wraz ze
mną! - Nie wiem, co mi odwaliło. Byłem chyba pijany ze szczęścia. A
przynajmniej tak się czułem.
- Krzysieeek... - Robert najwyraźniej miał mnie dosyć. Kiedy tak prosił
mnie o litość, wyglądał nawet zabawnie.
Zazwyczaj przy nim to ja byłem tą łamagą, tym nieodpowiedzialnym i
głupszym. Robertowi taki układ pasował, mi też. Było nam z tym dobrze, choć
niektórzy dziwili się, że potrafimy ze sobą wytrzymać. Mój przyjaciel był
elegancki i nieco pedantyczny, niemal perfekcjonista, a przy tym wybitnie
denerwujący. Nic dziwnego, że poszedł na medycynę. Natomiast ja -
wyluzowany, zawsze uśmiechnięty, sypiący żartami jak z rękawa chłopak -
zyskałem sobie sympatię otoczenia. A znano mnie głównie z powodu
niechlujności i sklerozy…
- Krzysiek, błagam cię, przestańże już...
- Skoro nalegasz... - Westchnąłem. Nigdy nie lubiłem zbyt długo bawić się
czyimś kosztem. Winę ponosiła moja mściwość, a raczej jej brak. Cóż, bywa i
tak.
- To co tam mówiłeś o tej Polonii...
Robert zaczął z zapałem opowiadać o wynikach ekstraklasy. Westchnąłem cicho
i zamieniłem się w słuch.
*****
Nie mam pojęcia, czym tak ekscytowałem się miesiąc temu. Studia to harówka,
nic innego. Ewentualnie po tej codziennej katordze zaczyna się
prawie-prawdziwe życie. Imprezy, alkohol i te sprawy. Nawet głupie wyjście
na pizzę jest tu odskocznią, której większość osób bardzo potrzebuje. A tak swoją drogą, to wciąż się pytam, dlaczego wybrałem tę głupią germanistykę zamiast Akademii Rolniczej. I, co najzabawniejsze, nie mogę znaleźć na to pytanie odpowiedzi. Przypadek? Nie. Raczej głupota, do której z pokorą przyznaję się przed samym sobą, bo wyznanie tego publicznie
przekracza moje skromne możliwości biednego studenta pochodzącego z takiego
zadupia, jakim jest Legionowo.
- Krzychu, idziesz na dół? Szykuje się impreza z okazji końca tygodnia.
Obdarzyłem Roberta morderczym spojrzeniem. Doskonale wiedział, że nie
znoszę, kiedy woła się na mnie inaczej niż Krzysiek. I perfidnie robił mi na złość! Niedoczekanie jego!
- Krzychu, słyszałeś? Zwijaj się! – Zignorowałem go. Zasłoniłem
się słownikiem polsko-niemieckim, udając, że się uczę. Znów wystawię jego
cierpliwość na próbę.
Zerknął na zegarek. Jego mina wyrażała niepewność. Pewnie myślał, że rzucę
mu się na szyję z radości i gorąco podziękuję.
Po moim trupie!
Milczał przez dłuższą chwilę.
- Krzysiek, to w końcu idziesz na tą imprezę, czy nie? - skapitulował, na
co ja zareagowałem złośliwym uśmieszkiem.
- Idę, ale za pół godziny, bo muszę się naumieć. Kolokwium zbliża się
wielkimi krokami i tylko czeka, aż dam mu się złapać w zasadzkę.
Niedoczekanie jego - paplałem, a Robert zauważalnie ziewnął. Trochę
przystopowałem. Mimo wszystko nie chciałem, żeby uważał mnie za debila.
- Idź na dół, za pół godziny będę.
Robert wyszedł, a ja zostałem sam na sam ze słownikiem. Cudownie.
Te trzydzieści minut było koszmarne. Słówka nie chciały wchodzić mi do
głowy, w czym pomagała im świadomość, że na dole szykuje się impreza.
Pieprzyć to, pomyślałem i z satysfakcją zatrzasnąłem nieprzyjacielskie
tomisko, po czym rzuciłem je w kąt. Założywszy przyzwoite ubranie, zszedłem
na dół.
Trafiłem na sam początek. Puścili właśnie pierwszą piosenkę. Wziąłem
butelkę wódki, wypiłem trochę i ruszyłem na parkiet.
W moich ramionach lądowało wiele dziewczyn. Niektóre były ładniejsze, inne
mniej. Na szczęście zdecydowana większość umiała tańczyć. Jednak zmartwił
mnie fakt, że żadna nie chciała zostać dłużej. A przecież ja mam wyjątkowo
silny magnetyzm! Powinny do mnie lecieć niczym ptaki do ciepłych krajów -
szybko i byle nie odpaść po drodze.
Po bredzeniu do samego siebie poznałem, że muszę iść się przespać. Wypiłem za dużo, prawie po każdym tańcu, a trochę ich było.
Zdecydowałem się na salonik po prawej stronie sali głównej.
Chyba nikt nie dostrzegł mojego zniknięcia. W każdym razie nie zauważyłem
nikogo, kto wyszedłby nagle z sali w poszukiwaniu kogoś lub czegoś.
Zadowolony skierowałem się do celu mojej wędrówki.
W pokoju było ciemno. Jedynym źródłem światła było okno, które wpuszczało
promienie księżyca do pomieszczenia. Chciałem usiąść na kanapie.
I wtedy ją zobaczyłem.
Leżała na tapczanie. Wyglądała na pijaną. Obok niej stało kilka butelek
wódki. Nie bardzo wierzyłem, żeby piła to sama, pewnie miała jakiegoś
towarzysza, ale zapewne nie dorósł jeszcze na tyle, by po męsku wykorzystać
nadarzającą się okazję. Nie bardzo go żałowałem - kto pierwszy, ten lepszy,
co nie?
Jak najciszej starałem się podejść w jej kierunku. Och, nie chodzi nawet o
fakt jej bezbronności, ale o to, że w karafkach coś tam jeszcze przy dnie
było, a na alkohol miałem straszną ochotę.
Gdy zaopiekowałem się zawartością butelek, spojrzałem na dziewczynę.
Obudziły się we mnie instynkty moich przodków, do których nigdy się nie
przyznawałem. Moja wina, że wstydzę się wszystkiego, co nie ma kabelków ani
dostępu do gazu?!
Podszedłem do niej, patrząc z podziwem na jej opalone nogi i obfity biust.
W ogóle spodobała mi się. Nie wyglądała na cnotkę, a takich to dzisiaj ze
świecą szukać.
Pochyliłem się nad nią. Wyglądała, jakby udawała, że śpi i chciała rzucić
się na mnie z nożem.
Moje usta znajdowały się kilka centymetrów od jej. Serce biło mi jak młot.
Zalała mnie fala strachu. A jeśli naprawdę rzuci się na moją twarz?
Przecież nie mogłem stracić urody dla jakiejś cholernie ponętnej lali. W
końcu taki młody bóg jak ja nie może tak łatwo ulegać...Ale w sumie, jakby
na to nie patrzeć, ta istotka też była jak bóstwo.
Pocałowałem ją. Usta miała niezwykle twarde. Pogłębiłem pocałunek,
wkładając w to całe swoje serce, chcąc rozgrzać ją własnym ciepłem i
pożądaniem.
Po bezowocnej walce poddałem się, aczkolwiek bardzo niechętnie. Spojrzałem
na nią jeszcze raz. Wyglądała bardzo blado. I bardzo...martwo.
Bredziłem. Nawet nie chodziło o to, że w głowie rozmawiałem sam ze sobą,
ale o określenia, jakie przychodziły mi na myśl – dla mnie były co najmniej
nietypowe. Oprócz tego w głowie mi szumiało, widziałem podwójnie.
Niemożliwe! Ja, Krzysztof Roman Kozielski, po raz pierwszy się upiłem!
Jednak ta blada twarz nie dawała mi spokoju. Dla pewności sprawdziłem
tętno...
I go nie wyczułem.
Ona była martwa.
Najprawdopodobniej się zabiła.
A ja ją całowałem.
Rzuciłem się w stronę wyjścia z zamiarem jak najszybszego znalezienia
sedesu lub czegoś podobnego. Wszystko, co dziś zjadłem i wypiłem,
podskoczyło mi do gardła.
W ostatniej chwili wbiegłem do łazienki. Pochyliłem głowę nad toaletą, a
sekundę potem zwróciłem zawartość mojego żołądka. Pieczenie w gardle stało
się nie do zniesienia.
Całość trwała zapewne około pół minuty, niemniej jednak mi ten czas wydawał
się wiecznością. Kiedy moje męki dobiegły końca, wstałem i podszedłem do
umywalki, jednak po drodze zdążyłem się potknąć i wylądowałem jak długi na
podłodze.
Gdy się podniosłem, poczułem, jak coś lata mi w buzi. Wyplułem to. Okazało
się, że to moje zęby. Cudownie.
Robert. Roberta musiałem znaleźć, i to natychmiast. Tylko on mógł mi pomóc.
Z tą myślą poszedłem na salę…
I to był błąd.
Zapomniałem, że wyglądałem jak siódme dziecko stróża. Bluzkę miałem całą z
wymiocin, które nie trafiły tam, gdzie powinny. Byłem blady i trzęsłem się
jak w febrze.
Gestem nakazałem Robertowi, żeby poszedł za mną. Niechętnie mnie
posłuchał, po czym w ciszy wyszliśmy do felernego pokoju. Wskazałem palcem
na powód mojego przerażenia.
Widziałem, jak wyraz jego twarzy zmienia się w grymas przerażenia.
- Co ty, do diabła, z nią zrobiłeś? - zapytał, patrząc na mnie
przestraszonym wzrokiem.
- Eee...poddałem jej ciało temu, no... - powiedziałem, starając sobie
przypomnieć owo trudne i przerażające spokojnych mieszkańców słowo.
- Nerkofigii chyba - dodałem po chwili milczenia.
O ile to możliwe zatrwożył się jeszcze bardziej.
- Nie nerkofigii tylko nekrofilii - wyszeptał cicho, jakby miał za ciężkie
wargi.
- Ja cię pieprzę!
- Dzięki, nie skorzystam - odpowiedział, wpatrując się we mnie dziwnie.
- To co, będziesz tak teraz, do kurwy nędzy, stał nade mną i wymuszał żal
za nieświadomy grzech?! - Trunki pomieszały mi w głowie. Zdecydowanie.
- Pojebało cię?! Chodź, idziemy spać!
- Ale co z nią? - spytałem zaniepokojony. Bądź co bądź, ale to ja ją
znalazłem.
- Skoro tak ci zależy, dzwoń po gliny. Poczekam.
Zrobiłem to. Po wielu minutach wahania w końcu zdobyłem się na ten jakże
odważny krok.
Wróciłem do góry, do naszego pokoju. Muzyka nadal dudniła, jakby nic się
nie stało. Bo i w istocie tak było. Walnąłem się na łóżko i natychmiast
zasnąłem. Jeszcze gdzieś w zakamarkach mojej podświadomości wiedziałem, że
będę musiał jutro wysłać Roberta po hektolitry wody.
Kac to bardzo nieprzyjemne uczucie.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa
Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 1 temat
Skąd: Ithilien
|
Wysłany: Nie 19:57, 02 Maj 2010 Temat postu: |
|
|
*wynurza się nieśmiało*
Ja przepraszam, ale nie mogę się doszukać - jakie są zasady rozdzielania punktów? Bo to twórczość własna... Więc co z kanonicznością? Omijamy/zastępujmy czymś innym?
T.L.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Amarylis
Konserwator laski Sarumana
Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Valinor
|
Wysłany: Nie 20:55, 02 Maj 2010 Temat postu: |
|
|
O, ups. Zapomniałam... Bardzo przepraszam.
pomysł - 3 punkty
styl - 2 punkty
realizacja tematu - 2 punkty
ogólne wrażenie - 3 punkty
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa
Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 1 temat
Skąd: Ithilien
|
Wysłany: Pon 17:35, 03 Maj 2010 Temat postu: |
|
|
Dziękuję za informację.
No, do dzieła...
Pomysł:
A - 1,5
B - 1,5
Tak... Pomysły są niewątpliwie w obu opowiadaniach. W pierwszym bardziej na poważnie, w drugim trochę mniej (bo jak można nie śmiać się z bohatera, który nagle na imprezie we własnym mieszkaniu znajduje - i co gorsza całuje - trupa?!). Przy czym pomysł w A jest stanowczo bardziej rozbudowany i moim zdaniem lepiej wykorzystany. Dlaczego więc remis? Ano, po prostu nie podobało mi się zakończenie tekstu pierwszego. Ten bohater jakoś mi kompletnie nie pasował do samobójstwa. To było troszkę zbyt wydumane jak dla mnie.
Styl:
A - 1,5
B - 0,5
Styl w A wydał mi się bardziej obrazowy i dopracowany. Trochę lepiej mi się go czytało. W B przeszkadza w dodatku zapis - po co tyle tych enterów?!
Realizacja tematu:
A - 1
B - 1
Chyba jest w porządku.
Ogólne wrażenie:
A - 2
B - 1
Oba teksty są moim zdaniem dość udane, lecz jednak A bardziej przypadł mi do gustu. Kupił mnie Dziewczyną z perłą, pytaniem o rewolucję francuską i głównym bohaterem (i nadal mi nie pasuje to samobójstwo, ale drugi raz za to samo punktów przecież nie odejmę).
Razem:
A - 6
B - 4
Gratuluję!
T.L.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Amarylis
Konserwator laski Sarumana
Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Valinor
|
Wysłany: Nie 21:21, 09 Maj 2010 Temat postu: |
|
|
Z wynikiem 6 punktów wygrywa tekst Seriny.
Gratulujemy!
Ostatnio zmieniony przez Amarylis dnia Nie 21:21, 09 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|