Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

?!

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> W kociołku
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Amarylis
Konserwator laski Sarumana


Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Valinor

PostWysłany: Wto 3:28, 07 Maj 2013    Temat postu: ?!

Pojedynkują się: Tina Latawiec, Fayerka
Co: twórczość własna
Inspiracja: [link widoczny dla zalogowanych] i/lub [link widoczny dla zalogowanych]
Forma: proza
Długość: dowolna


Brzdęk!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Amarylis
Konserwator laski Sarumana


Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Valinor

PostWysłany: Wto 3:30, 07 Maj 2013    Temat postu:

TEKST A



Chryste Panie, co za grafomania, emowatość i prymitywne potraktowanie prompta… Aż mi wstyd coś takiego dedykować przeciwniczce, ale, mimo wszystko – w twoje łapki.



5.

Toto, nie jesteśmy już w Kansas ma ochotę powiedzieć tuż po przebudzeniu, ale znieczulone lidokainą i podrażnione po intubacji gardło odmawia współpracy. Przechyla się przez ramę łóżka by zwymiotować, ale żołądek ma pusty i boleśnie skurczony, czuje to gdzieś aż za mostkiem – wiedziałem, wiedziałem by nie robić tego w ten babski sposób, trzeba było inaczej, z pomocą gorącej wody i cienkiego kawałka stali nierdzewnej wydłubanego z plastikowej obudowy żyletki – więc tylko opiera się policzkiem o chłodny metal pociągnięty białą farbą i skupia wzrok na linoleum w obleśnym kolorze musztardy, pofałdowanym na brzegach i przybitym pinezkami. Brzęczą jarzeniówki na korytarzu, w oddali ktoś kaszle, słychać stuk- nie, plask, lekarskie buty nie stukają, one plaszczą – grube koturny podbite korkiem stykają się na ułamek sekundy z podłożem, po czym odchodzą z leciutkim plaśnięciem, podszytym wręcz po-śliz-giem. Na sąsiednim łóżku szeleści pościel, kołdra opada nieco, ukazując czyjeś szerokie plecy ubrane w pasiastą koszulę, chyba flanela, ale z tej odległości i w tym świetle nie widać, musiałby DOTKNĄĆ, ale to zdecydowanie znajduje się na liście Rzeczy Niemile Widzianych, w końcu kto to widział, by po nocy macać współpacjentów po piżamach. W zamian opada z powrotem na poduszki i przykłada palce do oczu, tak jak to robił w dzieciństwie – leciutki nacisk i już widać cały kalejdoskop barw. Tylko mocne ukłucie w zgiętym łokciu daje o sobie znać, że tkwi w nim wenflon, z którego przezroczysta rurka doprowadza życiodajny płyn z wiszącej na haku kroplówki.
Wspomnienia powoli wracają – usuwanie plików z komputera, porządki w szafie, szorowanie podłóg i wyprawa do apteki (nie, do aptek – wybrał dwie po różnych stronach osiedla, tak jakby już samo kupowanie kilku rodzajów proszków od bólu głowy mogło sprawić, że farmaceuta pójdzie na zaplecze, chwyci za telefon, zadzwoni do Tajnej Służby i powie ponuro do słuchawki Mamy tu takiego jednego, co się szykuje, po czym jak gdyby nigdy nic wróci za ladę, zacznie przetrząsać szuflady w poszukiwaniu opakowań, choć przecież te bez recepty leżą wystawione tuż za szklaną szybką, by klient się na nie skusił, jak cukierki na wystawie, następnie nieznośnie powoli będzie nabijał cenę na kasę fiskalną, tylko po to, by dać Tamtym czas na dojazd, oczywiście po cichu, jeszcze by się Podejrzany o Zamiar wystraszył i a nuż spróbował Dokonać Czynu na miejscu, co to to nie, oni wejdą po cichu, najlepiej mężczyzna i kobieta, w końcu kobiety mają em-pa-tię, oboje ubrani po cywilnemu, niby kolejni klienci, może nawet para, która wstąpiła kupić syropek dla ich dziecka, koniecznie malinowy, albo plastry antykoncepcyjne, jeśli dzieci nie planują, lub kwas foliowy, jeśli się o nie starają. Podeszliby do niego spokojnie, z uniesionymi dłońmi, tak jak podchodzi się do śmiertelnie przerażonej sarny, której racica utknęła w kłusowniczym potrzasku; mężczyzna wziąłby go łagodnie, acz stanowczo pod rękę i wyprowadził z apteki, kobieta – tak, kobieta otworzyłaby im drzwi, najpierw te od apteki, a potem te od samochodu, w środku zaś zadaliby Pytanie, ale odpowiedź właściwie nie miałaby znaczenia, w końcu ten jego sweter niezmieniony od paru dni mówi już sam za siebie, że sobie nie radzi, że kuleje na końcu wyścigu, a właściwie już dawno z niego wypadł i że czas by go Otoczono Opieką, przewieziono kawałek Padlinowozem, a jak wydobrzeje, to wyrzucono z powrotem na tor, tylko że już naprawionego, świecącego wręcz w ciemnościach od fluoksetyny, być może nawet z nowymi nogami, takimi jak Pistorious.).
Potem jest trochę gorzej, jakby w głowie miał watę, ale coś tam pamięta – czytanie ulubionych fragmentów książek, gotowanie dwudaniowego obiadu, przylepienie jeszcze raz taśmy na wierzch pudła, bo poprzednia puściła, w końcu wypuszczenie psa na klatkę schodową i – lepiej to zostawić – zwinięcie się na kanapie oraz czekanie. A potem to już chyba nic.

4.

- Gdyby nie ten pana pies, to już że by było po panu. – Lekarz ma krzaczaste brwi, zażółcony przy kołnierzyku i pod pachami fartuch i zegarek, który stanowczo zbyt mocno wbija mu się w przegub. – Wył jak nieboskie stworzenie i prawie że się przegryzł przez drzwi na wylot, aż że się w końcu sąsiedzi wku… znaczy, zaniepokoili i zadzwonili po tego, co pan u niego podnajmuje, a ten otworzył z klucza, bo już się bali, że może się czad ulatniał, czy co, no ale na szczęście pana znaleźli i wezwali pogotowie, akurat że na czas. No, gorączki nie ma, odruchy też w normie, zwyczajowo byśmy pana już na drugi dzień puścili, ale nie da rady, pewnie pana przeniosą, a teraz jeszcze przyjdzie z panem ktoś pogadać, tak że tego...
Głos lekarza rozkłada się jak sinusoida, raz wpada w tubalne tony ojca sarmaty, by zaraz potem ścichnąć i opaść do poziomu przyjemnego mruczenia, wpadającego gładko przez jedno ucho i wypadającego drugim.
No tak, to wszystko przez Psa. Przez tego cholernego kundla, którego znalazł rok temu skulonego pod wiatą na wózki na parkingu supermarketu. Wiedział, że powinien go oddać, w końcu nie mógł pozwolić, by pies został w mieszkaniu Tego Dnia, ale zwlekał z tą decyzją do ostatniej chwili, aż w końcu było za późno, więc tylko wyrzucił tego głupiego, wiernego kundla na klatkę, bo przecież nie miał przyjaciela, do którego mógłby zadzwonić i powiedzieć „Hej, wiesz, mam coś ważnego do zrobienia w czwartek, mógłbym ci podrzucić Psa na parę godzin? Tak? Dzięki, ratujesz mi tyłek, wiszę ci piwo w ten weekend.” Bo po prostu nie.

3.

Najgorsze jest to, że właściwie nie było Powodu. Jakby inni mieli w takim momencie usprawiedliwienie napisane na wymiętej karteczce i podpisane przez paskudny los, a on nie miał nic. Właściwie można by powiedzieć, że zrobił to z nudów, że zdjął rękawice jeszcze przed wejściem na ring, że może (to jest najgorsze) chciał tylko zwrócić na siebie uwagę. On sam czuje się w jakiś sposób zażenowany – nie zdarzyło się nic Złego, po prostu nie działo się nic i o ile do pewnego momentu można mieć było nadzieję, że zaraz coś się zmieni, coś się zacznie, coś nadejdzie, to chwila, w której sobie uświadomił, że tak się nie stanie po prostu zmiotła go z nóg, tak jak fala może porwać człowieka stojącego na falochronie.
W filmach to jest zawsze takie proste – dochodzisz do ściany, sięgasz dna, ale w takim momencie zawsze nadchodzi Zmiana i chyba najpiękniejszym widokiem jest, gdy hollywoodzki bohater podpala swój dom i na tle eksplozji wsiada na motor i wyrusza w podróż życia. Ciekawe tylko co z tymi, którzy nie załapali się do scenariusza – bo kasy starczyło by im co najwyżej na pekaes do większego miasta, a myśl o rozstaniu z własną wersalką, wanną z rdzawym zaciekiem i z piekarnią na rogu sprawia wręcz fizyczny lęk.
Czuje wręcz wstyd, że jego powód był tak miałki, tak przyziemny tak łatwy do naprawienia, gdyby tylko mu się chciało, ale nie, on musiał pójść od razu na skróty, na chama, przez trawnik.

2.

Kobieta, nie – Dziewczyna ma cienkie, czarne włosy spięte w kucyk, chyba farbowane, bo przy skórze widać już brązowawe odrosty, do tego ciut mocny makijaż, ale tylko trochę, po prostu kreska na dolnej powiece poprowadzona o centymetr za blisko kącika, no i może trochę za dużo pudru na twarzy, ale i tak jest ładna, i wygląda tak pogodnie w tym zielonym, pielęgniarskim fartuszku, a właściwie uniformie, bo to i zapinana koszulka i spódnica, trochę wymięta, ale nic dziwnego, w końcu już późno, może przycupnęła na moment w fotelu w dyżurce, a spódnica podwinęła jej się pod kształtne udo, a może, taaak, ta kształtność, na pewno nie tylko on ją docenia, może skusił się na nią i Pan Doktor, ten z brwiami, zegarkiem i sinusoidą w krtani, pewnie obłapił młodziutką pielęgniarkę u siebie w gabinecie, albo gdzieś w schowku, posadził ją na koszu na odpadki medyczne, a potem… Nie, to nie jest dobry moment, Dziewczyna w Zielonym zmienia właśnie pościel, wprawnie, prawie nie patrząc, ale może zauważy, trzeba się jakoś rozproszyć, może poezja - Pośród czarnych motyli czarnowłosa dziewczyna idzie obok białej żmiji - już, już, po wszystkim, wyszarpnęła spod niego przepocone prześcieradło, a on skulił się jakoś na boku i na pewno NIE WIDZIAŁA, zresztą już odchodzi, znika za drzwiami – Dokąd idziesz, siguiriyo, w rytmie całkiem niepojętym?*
Tuż po tym ogarnia go żal, bo dobrze by było mieć taką Pielęgniarkę na co dzień, smażyć jej jajecznicę na śniadanie, gdy tymczasem Pies łasiłby się do jej bosych – nie – odzianych w same skarpetki stóp, a potem staliby obaj w oknie, on i Pies, i machaliby jej na pożegnanie, gdy szłaby na przystanek, a z przystanku autobusem do szpitala, zielona spódnica wystawałaby jej spod płaszcza, bo tak, to by była jesień, jesienie są dobre, dobre na Przeczekanie, zanim nadejdzie wiosna i okaże się, że nie przyniosła nic nowego. Ale być może z Nią nawet wiosny byłyby znośne, chodziliby do parku na spacery i do centrum handlowego, gdzie mogliby sobie robić zdjęcia w tych śmiesznych kabinach, a potem wracaliby do domu i szli do łóżka się zdrzemnąć, albo i porobić coś innego (o tak, już widzi te wieczorne batalie o zgaszenie lampki, bo ona nie chce, by ją widział bez makijażu i z tym czymś na C, czego tak kobiety nienawidzą, ale jemu by to nie przeszkadzało i uparcie zapalałby światło i odkrywał Ją ze wszystkich warstw, by wreszcie mu uwierzyła, że dla niego to naprawdę nie ma znaczenia.) Po wiośnie zaś przyszłoby lato, koniecznie gorące, by mogli leżeć nadzy na pościeli i patrzeć na obracający się wiatrak, a raczej niedokładnie wiatrak, taki lampo-wiatrak, przyczepiony na suficie, wcześniej widział tylko takie na filmach, ale ostatnio sprzedawali takie w Castoramie i właśnie wtedy pomyślał, że byłoby naprawdę miło mieć coś takiego u siebie.

1.

Ten szpital jest inny niż tamten, linoleum jest w kolorze mokrego piasku, a nie musztardy i tak, on widzi różnicę. Jest tu jakoś cieplej, spokojniej, jakby się było w kokonie i na dodatek można w nim być tak długo jak się chce. W automacie na parterze można kupić batoniki i soki w plastikowych butelkach (puszki z gazowanymi napojami są z oczywistych względów niedostępne), a po dwóch tygodniach dostaje przepustkę do oddziałowej biblioteki. Są też dwa komputery, co prawda bez internetu, ale zawsze można pograć w Sapera, czy też postawić pasjansa.
Idzie mu to powoli, ale z czasem zaczyna nawet odpowiadać na Pytania, na które do tej pory znał tylko odpowiedź „nie wiem”. Do jak ciągnięcie sznurka ze strasznie skłębionego kłębka, na dodatek ma wrażenie, że ten kłębek to są jego czyste, obnażone nerwy, poprzetykane żyłami i ciągami DNA, ale jakoś idzie. Gdzieś w sobie, wokół najciemniejszego miejsca ma wciąż ostrokół i drut kolczasty, ale mina po minie rozbraja pole wokół niego. Nie wie, czy mu się to uda. Ale wie, że zaczął.

Fin.

* F. G. Lorca „Siguiriya idzie”
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Amarylis
Konserwator laski Sarumana


Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Valinor

PostWysłany: Wto 3:31, 07 Maj 2013    Temat postu:

TEKST B



Na swoje usprawiedliwienie mam tylko okoliczności, w jakich przyszło mi to pisać…

Mógłbym zacząć tę opowieść konwencjonalnie, od opisu stanu pogodowego na dzień dwunastego września anno Domini niemal bieżącego, czyli w momencie rozpoczęcia interesującego nas w tej chwili fragmentu historii. Jak zwykła mawiać moja siostra – narysuj pastelami niebo, skonstruuj przy pomocy cyrkla i ekierki kąt padania promieni słonecznych, na koniec doklej wyciętą z kolorowego brukowca burzową chmurę, a właściwie formalną część wstępu będziesz miał za sobą.

Ewentualnie mógłbym cofnąć się trochę dalej i niczym bohater Sterne’a zacząć od opisu własnego życia płodowego.

Ostatecznie, gdybym cierpiał na nadmiar wolnego czasu i pastylek od bólu gardła, mógłbym sięgnąć jeszcze głębiej i postawić śmiałą, choć wypróbowaną już wielokrotnie tezę, że na początku było Słowo, Chaos albo Czyn.

W zaistniałej sytuacji pozwolę sobie jednak na odrobinę awangardy i zacznę od czegoś całkiem innego. Od zakończenia.

Umiejscowiłbym je pod koniec wspomnianego wyżej wrześniowego popołudnia, w przestronnym, wygodnym gabinecie, który, mimo że wciąż trudno było mi w to uwierzyć, od dwóch dni należał tylko do mnie. Od dwóch dni, czyli od czasu, gdy naczelny dowiedział się, kto w tym roku otrzyma prestiżową nagrodę dla młodych, zdolnych dziennikarzy (organizatorów przemilczę z szacunku dla ustawy o kryptoreklamie).

A tak, w tę nagrodę było mi jeszcze trudniej uwierzyć. Bo w przypadku tego typu plebiscytów młodzi dziennikarze oznaczają zwykle ludzi około trzydziestoletnich, którzy oprócz nieprzeciętnych zdolności, mają też użyteczne znajomości i sporo szczęścia. A tu nagle zwycięzcą ogłoszony zostaje niedoświadczony młokos, student (choć dzielnie zmierzający ku dyplomowi), który zaledwie od dwóch lat zajmuje się publicystyką i na dobrą sprawę został zatrudniony tylko jako stażysta w niszowym pisemku… Przypuszczam, że szanowne jury, wybierając mnie, chciało po prostu zakpić sobie z tych wszystkich pyszałków, którzy zachowywali się, jakby już mieli nagrodę w kieszeni.

Jednak żart czy nie – nikt nie mógł chyba mieć do mnie pretensji o entuzjazm, z jakim przyjąłem tę wiadomość. Byłem oszołomiony i lekko zdezorientowany, ale pewny siebie jak nigdy. Czułem, że świat stoi przede mną otworem, że mogę dokonać wszystkiego, o czym tylko zamarzę. Miałem wrażenie, że u ramion zaraz wyrosną mi skrzydła. I chciałem na tych skrzydłach pofrunąć ku nowym wyzwaniom. Energia po prostu mnie rozpierała. To chyba naturalne, prawda?

I nie wiem, czy to wina tych rwących się do lotu skrzydeł, czy może słońca łaskoczącego mnie po nosie i igrającego w blond lokach Gosi, ale kompletnie nie potrafiłem skupić się na tym, co dziewczyna tłumaczyła mi od dłuższej chwili. Uświadomiłem to sobie dopiero w momencie, gdy koleżanka z redakcji zamilkła i z wyczekującą miną odgarnęła za ucho opadające jej na czoło włosy. Zdaje się, że o coś pytała.

– Hmm? – mruknąłem z zakłopotaniem, na moment obniżając pułap lotu moich myśli. Dziewczyna jednak nie powtórzyła swojego pytania. Zamiast tego uśmiechnęła się tylko czarująco.

A potem mnie pocałowała.

Ładne zakończenie, prawda? Mnie też się spodobało. Aż przyszło mi na myśl, że gdyby moje życie było książką, to powinna się ona skończyć właśnie w tamtej chwili, idealnej i idyllicznej. Bo lepiej już chyba nigdy nie będzie.

Szkoda tylko, że Bóg ma zepsutą maszynę do pisania i łatwiej Mu pisać średniki niż kropki. A my nie mamy nic do powiedzenia w kwestii tego, kiedy zakończyć naszą historię. I zwyczajnie nie możemy postąpić zgodnie z tym, co radzą niektóry, i zejść ze sceny niepokonanym. Bo nawet jeżeli, tak jak ja wtedy, dostaniemy wszytko, o czym tylko moglibyśmy zamarzyć, nie jesteśmy w stanie zatrzymać tej chwili na zawsze. Musimy iść do przodu i czekać, aż prędzej czy później coś pójdzie nie tak.

W moim przypadku chodziło zdecydowanie o prędzej, a coś oznaczało właściwie wszystko. Ale po kolei.

Stwierdzenie, że byłem zakochany w Gosi, byłoby pewnym nadużyciem. Bo ja, niepoprawny romantyk, któremu niczym dziewiętnastowiecznemu poecie książki wypaczyły światopogląd, wierzyłem w miłość wielką, silniejszą niż jakakolwiek inna siła we wszechświecie i odwodzącą od zdrowych zmysłów. Takich fajerwerków jak na razie się nie doczekałem. Niemniej jednak Małgorzata – dziewczyna śliczna jak obrazek, a przy tym niezwykle bystra, sympatyczna i, jak mi się zdawało, nie tak pusta jak większość naszych rówieśniczek – niewątpliwie mi się podobała i sądziłem, że jest kobietą, w której kiedyś – być może – mógłbym się zakochać. Nikogo więc chyba nie zdziwi fakt, że nie miałem nic przeciwko jej pocałunkowi. Wręcz przeciwnie – poczułem się jeszcze bardziej uskrzydlony i tak lekki, że z tego szczęścia naprawdę chyba mógłbym wzbić się w przestworza.

A potem wszystko zaczęło się sypać, a ja, jak ten Ikar nieszczęsny, runąłem w dół na łeb na szyję, wymachując żałośnie podciętymi piórkami.

– Przepraszam, Adam. Strasznie cię przepraszam. Zaraz wszystko wyjaśnię – rzuciła jednym tchem Gosia, odrywając się ode mnie i czerwieniąc się z zażenowaniem. Wymamrotałem niezbyt składnie, że przecież nie ma za co przepraszać. Cóż mi innego pozostało? Dziewczyna podeszła szybko do drzwi, zamknęła je z rozmachem i zwróciła się znów w moją stronę.

– Przepraszam bardzo, Adaś – powtórzyła z autentyczną skruchą w głosie. – To wszystko przez tego kretyna, mojego byłego chłopaka. Ma jakieś interesy z naczelnym i kręci się od rana po redakcji. I nie daje mi spokoju. Akurat przechodził i pomyślałam… To głupie, wiem – westchnęła. Spróbowałem się dzielnie uśmiechnąć, ale chyba nie całkiem mi się udało.

– Zdarza się – odparłem, siląc się na obojętny ton. – W razie czego polecam się na przyszłość – dodałem nieco żałośnie. Gosia zaśmiała się nerwowo.

– Nie, obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Słowo – przyrzekła uroczyście. – Jeszcze raz przepraszam. Do zobaczenia – rzuciła na odchodnym i zostawiła mnie w gabinecie samego.

Cóż, kwestię zakochiwania się w Gosi mogłem właściwie uznać za samoistnie zakończoną.

Nie zdążyłem się jednak nawet porządnie nad tym zastanowić, bo drzwi uchyliły się ponownie i do środka zajrzał niepewnie piegowaty młodzieniec, który jeszcze dwa dni wcześniej zajmował sąsiednie biurko.

– Cześć – rzucił ostrożnie. – Masz chwilę? Chciałbym pogadać.

– Jasne – odpowiedziałem machinalnie, zastanawiając się, czy nie powinienem wywiesić na drzwiach gabinetu kartki informującej, że w środku znajduje się zamiejscowa placówka sióstr miłosierdzia albo interwencyjna poradnia psychologiczna. Skoro i tak wszyscy wychodzili z takiego założenia…

Nie zaprzyjaźniłem się bliżej właściwie z nikim z redakcji. Bo co to za kumpel, który na piwo nie pójdzie, bo pija tylko szampana, a mecze, jeśli już ogląda, to tylko w domowym zaciszu z własną siostrą? Wśród koleżanek również nie zyskałem specjalnej popularności, bo – jak już chyba wspominałem – nie byłem typem Jamesa Bonda rzucającego się na wszystko, co się rusza. Prawdę mówiąc, nie rzucałem się na nic. Byłem skłonny od czasu do czasu umówić się na kawę, ale nic ponadto. Więc jaka to atrakcja? Za to gdy ktoś chciał się wygadać, poradzić i poznać bezstronną opinię na jakiś temat – o tak, wtedy wszyscy szli jak w dym do żyjącego na uboczu stażysty, który – trzeba przyznać – umiał słuchać, i rzucać ciepłe, współczujące spojrzenia. A ironiczne komentarze, których, Bóg mi świadkiem, było niemało, cisnące się na usta zachowywał jednak dla siebie.

Gwoli ścisłości – ja się wcale nie żalę. Ta sytuacja w żaden sposób mi nie przeszkadzała. Może trochę śmieszyła. A w takich chwilach jak tamta, kiedy miałem ochotę przez chwilę pobyć sam i zająć się ratowaniem swoich topiących się skrzydeł, przede wszystkim męczyła.

– Co się dzieje? – zapytałem mimo to cierpliwie, gdy drzwi zamknęły się za plecami Łukasza. Kolega wzruszył ramionami ze zniechęceniem.

– Szef chce mnie zwolnić – mruknął zbolałym tonem, a ja aż się zachłysnąłem ze zdziwienia. Jak to zwolnić? Łukasz był naprawdę zdolnym, pracowitym chłopakiem i naczelny musiałby chyba na głowę upaść, żeby się go pozbywać. Wyraziłem swoje wątpliwości na głos.

– Redukcja etatów – wyjaśnił lakonicznie. – Anka z księgowości powiedziała mi, że szef uznał, że najmniejszą krzywdą będzie zwolnienie najmłodszego. A że ty przez tę nagrodę jesteś nietykalny… – Po raz kolejny wzruszył ramionami. A mi zrobiło się głupio. Choć nie, głupio to nieodpowiednie słowo. To tak, jakby stwierdzić, że przed Mojżeszem rozstąpiła się kałuża.

Łukasz nie miał jednak chyba do mnie żalu, więc postanowiłem darować sobie bezcelowe przepraszanie go za coś, co przecież i tak nie było moją winą. Postanowiłem skupić się zamiast tego na pocieszeniu kolegi. Już miałem wygłosić sztampową mówkę o tym, że wszystko się ułoży, że to nie koniec świata i że jeszcze całe życie przed nim, kiedy przypomniałem sobie, jak chwilę wcześniej sam złorzeczyłem na niemożliwość zakończenia historii. Zmieniłem więc front.

– Ale chyba tego tak nie zostawisz, co? – zagadnąłem pokrzepiającym tonem. – W tej redakcji jest co najmniej kilku nierobów, którzy tylko popijają kawę i sklejają z tych samych zdań różne artykuły. Przecież to jeden z nich powinien dostać wymówienie, a nie ty. Zawalcz o siebie! – zasugerowałem. Łukasz zerknął na mnie z wahaniem.

– Myślisz? – upewnił się po chwili namysłu. Kiwnąłem zdecydowanie głową.

– A co ci szkodzi? Najwyżej i tak cię zwolni – zażartowałem. – Chcesz kawy?

– Chętnie – zgodził się kolega z nieco już pogodniejszą miną. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a potem osobno już opuściliśmy redakcję. Resztę dnia spędziłem na suszeniu swoich skrzydeł. Nie były nawet w najgorszym stanie. Szkoda tylko, że nie zdołałem wzbić się na nich zbyt wysoko, bo już nazajutrz zostałem ostatecznie zestrzelony z nieba.

W samo południe, jak na zagorzałego fana westernów przystało, wezwał mnie do siebie naczelny. Szedłem do niego bez obaw, bo ostatnimi czasy spotkania z nim oznaczały dla mnie same dobre wieści. Jednak kiedy tylko zobaczyłem jego minę, nabrałem jak najgorszych przeczuć. Jak się okazało chwilę później – słusznie.

– I co ja mam z panem zrobić? – wycedził przez zęby naczelny zamiast powitania. Uniosłem brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia.

– Och, niech pan nie udaje – parsknął szef. – Wydało się.

– Co takiego? – zapytałem, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie. Naczelny uderzył otwartą dłonią w blat biurka.

– Tajemnica tego pańskiego genialnego cyklu artykułów! Prawdziwy autor był wcześniej na tyle uprzejmy, że przemilczał pański plagiat. Ale teraz, po tej nagrodzie, postanowił dochodzić swoich praw. I wcale mu się nie dziwię – huknął. – Powinienem wylać pana dyscyplinarnie i dopilnować, by nikt więcej nie powtórzył mojego błędu i nie przyjął pana do pracy. Ale w zaistniałych okolicznościach wywołałoby to zbyt wielki skandal. Szkodliwy też dla naszego pisma. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zwolnić pana za porozumieniem stron. W trybie natychmiastowym. I niech pan będzie wdzięczny swojemu koledze, że nie zamierza dochodzić swoich praw w sądzie – zakończył ponuro. Wytrzeszczyłem oczy oniemiały ze zdziwienia. Nie byłem w stanie pojąć, co się w ogóle dzieje. W końcu jednak poszarpane wątki zaczęły układać się w logiczną całość.

– Świnia – warknąłem zbulwersowany. Naczelny aż poczerwieniał ze złości.

– Jak pan śmie?! W takiej sytuacji jeszcze mnie pan obraża! – ryknął, a ja przewróciłem oczyma.

– Nie pan – żachnąłem się. – Łukasz – sprecyzowałem, myśląc gorzko, że kolega rzeczywiście zgodnie z moją radą zawalczył o swoje.

Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że właśnie podsunąłem naczelnemu pod nos dowód potwierdzający jego podejrzenia. A sobie odebrałem jakiekolwiek szanse na wybronienie się z tej idiotycznej sytuacji.

Na resztę tej pożałowania godnej rozmowy spuszczę zasłonę milczenia, dobrze? Wolałbym do tego nie wracać. Nigdy. A w każdym razie nie prędzej niż Odyseusz do Itaki.

Kilka kolejnych dni mógłbym niczym Werter w swoich zapiskach streścić na kilku małych stroniczkach zapełnionych smętnymi, monotonnymi rozważaniami. Świat się przeciwko mnie sprzysiągł, nie wiedziałem, co robić, więc siedziałem, wpatrując się w ścianę. I moja sytuacja prezentowała się o tyle gorzej, że nie miałem Lotty, do której mógłbym powzdychać. Ani nawet Wilhelma, któremu mógłbym opisać swoje cierpienia. Chyba że liczyć moją siostrę. Lecz ona miała wystarczająco dużo własnych problemów, nie zamierzałem jej zadręczać swoimi.

Tydzień później los się nagle odmienił. Moje życie przestało poruszać się po prawym ramieniu paraboli z ujemnym współczynnikiem przy argumencie w drugiej potędze, a wybrało jedyną prostą niebędącą wykresem funkcji – pionową. Żeby rozwiać wasze wątpliwości dodam, że prosta ta była antyrównoległa do osi rzędnych. Jednym słowem – spadłem na dno.

I znowu wszystko zaczęło się niewinnie. Od telefonu z uczelni. Zwykła rzecz. Do was nigdy nie dzwonią? Zbliżał się październik, pewnie zapomniałem donieść jakiegoś zaświadczenia czy innego świstka. Nie miałem nawet cienia złych przeczuć. Bo przecież gorzej już być nie mogło, czyż nie?

Otóż, wyobraźcie sobie, mogło. Cztery słowa. Mojego promotora zabiła płaszczka.

Czujecie to? Praca niemal gotowa, a tu brak promotora. Bo go płaszczka zaatakowała. Na luksusowych wakacjach. Jak jakiegoś cholernego łowcę krokodyli.

Gdybym nie był tak dobrze wychowanym młodym człowiekiem, nawtykałbym pani po drugiej stronie telefonu od najgorszych i oskarżył o strojenie sobie ze mnie żartów (oczywiście ujmując to znacznie dosadniej). Jako że jednak nim jestem, ograniczyłem się do burknięcia czegoś na pożegnanie, rozłączenia się i rzucenie telefonem o ścianę. A potem wyrżnięcia w tę samą ścianę głową. Nie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Wiara ta nie napełniła mnie również godzinę później, gdy wściekły jak osa przemierzałem swoją ulubioną trasę spacerową u stóp Starego Miasta. Budynki na wzgórzu oświetlone jesiennym słońcem rzucały długie cienie. Wiatr rozwiewał mi włosy. A ja, wsłuchując się w dźwięk dzwonów wzywających na wieczorną mszę, modliłem się, by ta Boska maszyna do pisania poszła w końcu w drzazgi, z cały wszechświat razem z nią.

Równolegle, gdzieś na granicy mojego umysłu, świtała myśl, że takie rozważania nie są zdrowym objawem. Właściwie miałem chyba pełne prawo popaść w obłęd. Zresztą – wielkie rzeczy. Najwyżej za jakiś czas zacznę mordować staruszki siekierą, jak na zdesperowanego studenta przystało.

Wspiąłem się na barierkę mostu, przespacerowałem się po niej kawałek i spojrzałem w nurt rzeki płynącej pod moimi stopami. Naszła mnie ponura refleksja, że w tamtym momencie nienawidziłem nawet tego widoku. W tym paskudnym mieście nie było nawet żadnej porządnej, gotyckiej katedry, wyobrażacie sobie? Jak ja miałem w spokoju cierpieć katusze psychiczne, kiedy nie mogłem nawet wzorem romantycznych bohaterów obserwować strzelistych wież odbijających się w wodzie?! Bez tego cała atmosfera pryskała jak bańka mydlana. A atmosfera to ostatnie, co mi jeszcze zostało.

Nagle czyjeś drobne dłonie pociągnęły mnie do tyłu. Tylko jakiś niesamowicie szczęśliwy przypadek uratował mnie od bezwładnego spadnięcia na beton i skręcenia sobie karku. Ostatecznie udało mi się dość niezgrabnie wylądować na ziemi, czując jedynie lekki ból w kostce.

– Co pani wyprawia? – wrzasnąłem na niewysoką, najwyżej dwudziestoletnią dziewczynę, która okazała się moją niedoszłą zabójczynią.

– Co ja wyprawiam?! – oburzyła się, odrzucając na plecy miedziany warkocz. – To ja powinnam zapytać, co pan wyprawia!

– Spaceruję – odparłem ozięble. Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo i chyba trochę z ulgą.

– Jak Russell Crowe w ostatnim filmie… – mruknęła bardziej do samej siebie niż do mnie, próbując najwyraźniej rozładować napięcie. Jako że wspomnianą produkcję widziałem nawet dwukrotnie, przed oczyma stanęła mi natychmiast scena pokazująca, jak się taki spacerek zakończył.

– To porównanie jest zdecydowanie nie na miejscu – warknąłem. – Niemniej jednak, tak, spaceruję. To chyba nie jest niedozwolone, prawda? A może podejrzewa mnie pani o znacznie bardziej zbrodnicze zapędy niż podziwianie panoramy?

– Owszem – odparła z urażoną miną. – Ale widzę, że nie potrzebnie się martwiłam. To nie byłaby wielka szkoda – wycedziła, a ja mało nie parsknąłem histerycznym śmiechem. Więc wyglądałem już aż tak źle, że to naiwne dziewczę podejrzewało mnie o chęć rzucenia się z mostu. Pięknie.

– Muszę więc z przykrością panią poinformować, że pani wybujała wyobraźnia doprowadziła panią do zdecydowanie zbyt daleko idących wniosków. Nici z darmowego przedstawienia – sarknąłem. Dziewczyna prychnęła pogardliwie, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała przed siebie, stukając obcasami.

A ja biję się w pierś – tak, wyżyłem się na niej. Ale uwierzcie – zwykle tak nie robię. Zazwyczaj, tak jak was dotąd zapewniałem, jestem kulturalnym młodzieńcem, który nie wypuszcza ironicznych uwag poza obręb własnej czaszki. Po prostu tym razem jakoś tak samo wyszło. Przekroczyłem granicę wytrzymałości psychicznej. Czy coś.

Co właściwie też byłoby niezłym zakończeniem, prawda? Pewnie części z was by się podobało. Dobrze tak zarozumialcowi – myślał, że ma wszystko, a nie ma nic. I jeszcze wyszedł na buraka.

Niestety, muszę was rozczarować. Boża maszyna znów się zacięła. Albo to los lubi bawić się jedzeniem. Niemniej jednak – średnik.

Snułem właśnie podobne, niewesołe rozmyślania, siedząc w zatłoczonej kawiarni nieopodal uczelni, z której właśnie wracałem (chciałem się upewnić, czy z tą płaszczką to na pewno nie żart. Złudne nadzieje!). Zamieszałem łyżeczką w stygnącej powoli kawie i spojrzałem ponuro na stojący przede mną talerzyk. Właściwie nie powinienem był niczego zamawiać, skoro w niedalekiej przyszłości majaczyła groźba bankructwa. Najwyraźniej jednak podświadomość niczym Maria Antonina kazała mi w tej tragicznej sytuacji jeść ciastka.

Dzwoneczki nad drzwiami kawiarni zakołysały się, gdy do środka weszła znajomo wyglądająca dziewczyna. Zamówiła sok grejpfrutowy i rozejrzała się bezradnie po zapełnionym ludźmi wnętrzu.
Cóż, nie bardzo poprawiało to moją sytuację, ale miałem chociaż okazję, żeby pozbyć się łatki nieokrzesanego gbura. Zamachałem do dziewczyny ręką, wskazując na wolne krzesło przy moim stoliku. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się najwyraźniej, skąd kojarzy moją twarz. Po chwili w jej oczach rozbłysło zrozumienie, a zaraz potem bezbrzeżne zdumienie. W końcu uśmiechnęła się niepewnie, choć trzeba przyznać, że nawet uroczo, i ruszyła w moją stronę. Na dobry początek postarałem się odwzajemnić jej uśmiech. A kiedy odsuwałem jej kurtuazyjnie krzesło, po głowie kołatała mi się myśl, czemu, u licha, czerwienię się jak jakaś pensjonarka.

Powiecie – to też bardzo dobre zakończenie! Ciepłe i dające nadzieję na przyszłość. Jak w porządnym, nieprzesłodzonym romansidle. Prawda?

O rany… Bez obrazy, ale dawno nie spotkałem tak tępych słuchaczy. To niby co próbuję wam przez cały czas uświadomić?! Nie ma żadnych zakończeń! Są średniki! I jest maszyna Boga. Zepsuta! Dobra, dość. Bo staruszki.

Przesunąłem talerzyk z nienaruszoną jeszcze muffinką po gładkim blacie stolika w stronę mojej nowej towarzyszki.

– Z przeprosinami za wczoraj – mruknąłem, szczerząc się jak idiota. Celowo, chyba. Dziewczyna kiwnęła z uznaniem głową. A ja…

Średnik, proszę państwa! Średnik;
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lalaith
Slashynka Czarodziejka


Dołączył: 13 Lut 2009
Posty: 2710
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Dorlomin

PostWysłany: Wto 7:46, 07 Maj 2013    Temat postu:

Wiecie co, anonimowość w Waszym pojedynku legła w gruzach w samej dedykacji, to tak jakbyście wielkimi literami się podpisały XD
Pomysł:
A - 1.5
B - 1.5
Urzekli mnie obaj panowie, obydwaj tak samo zwykli, a przy tym z jakimiś dysfunkcjami <3

Styl
A - 1
B - 1
Bardziej charakterystycznie to już się nie dało, co? xD

Temat
A - 0.5
B - 1.5
Jednak tutaj tak muszę dać, w tekście B ten średnik jest zdecydowanie bardziej wyraźny.

Ogólne wrażenie
A - 1.25
B - 1.75
No i co ja mam z Wami zrobić... Wy się marnujecie, serio. Chłosta i bicze, żebyści do pisania siadły na poważnie. Osobiście będę czuć się urażona, jeśli nie zobaczę Waszych nazwisk na półce z bestsellerami! A tu punkty tak, bo ja lubię romanse <3

Ogółem
A - 4.25
B - 5.75

Gratuluję Wam, Kwiatki <33
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Wto 15:10, 07 Maj 2013    Temat postu:

Lalaith napisał:
Wiecie co, anonimowość w Waszym pojedynku legła w gruzach w samej dedykacji, to tak jakbyście wielkimi literami się podpisały XD

Podpisuję się pod powyższym wszystkimi mackami XD Czyż to nie urocze, że tak się dobrze znamy?

Ok, do dzieła.

Za ten fragment kocham tekst A:
Cytat:
W filmach to jest zawsze takie proste – dochodzisz do ściany, sięgasz dna, ale w takim momencie zawsze nadchodzi Zmiana i chyba najpiękniejszym widokiem jest, gdy hollywoodzki bohater podpala swój dom i na tle eksplozji wsiada na motor i wyrusza w podróż życia. Ciekawe tylko co z tymi, którzy nie załapali się do scenariusza – bo kasy starczyło by im co najwyżej na pekaes do większego miasta, a myśl o rozstaniu z własną wersalką, wanną z rdzawym zaciekiem i z piekarnią na rogu sprawia wręcz fizyczny lęk.


A za ten tekst B:
Cytat:
Mojego promotora zabiła płaszczka.

Czujecie to? Praca niemal gotowa, a tu brak promotora. Bo go płaszczka zaatakowała. Na luksusowych wakacjach. Jak jakiegoś cholernego łowcę krokodyli.


Widzicie już, z czym mam problem? Oba teksty są tak kompletnie różne i tak absolutnie genialne! Jak tylko stwierdzam, że wolę ten, to zaraz tamten mi podtyka jakąś perełkę pod nos i znowu nie wiem. Tekst A mnie poruszył, albo raczej powinnam powiedzieć "przekręcił mnie przez wyżymaczkę" czy coś w ten deseń. Po trochu utożsamiam się z bohaterem, po trochu utożsamiam go z Samem Winchesterem (ale to już moje zboczenie, tyś, Autorko, niewinna! XD). Tekst B mnie najpierw zaintrygował, potem zauroczył, a wreszcie ómarł.

Może jak rozdzielę punkty to coś z tego wyjdzie. Albo chociaż wypełźnie...

pomysł - 3 punkty
A. 1.25
B. 1.75
Mimo że A jest też świetnie zrobiony, to jednak B jest bardziej oryginalny,

styl - 2 punkty
A.1
B.1
Nie mogę inaczej, oba mnie urzekły. Jak ja wam zazdroszczę talentu!

realizacja tematu - 2 punkt
A. 0.80
B. 1.20
Jednak odrobinę bardziej widzę to w B.

ogólne wrażenie - 3 punkty
A. 1.5
B. 1.5
Z powodów wyżej podanych nie mogę inaczej!

Razem:
A. 4.55
B. 5.45

Kocham was obie i gratuluję wyjątkowo udanych tekstów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Caslover



Dołączył: 15 Lut 2013
Posty: 83
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Earth

PostWysłany: Wto 16:06, 07 Maj 2013    Temat postu:

Powiem tak, obydwa są świetne i za nic nie wiem czyj pomysł jest lepszy. Jednak jest jedna rzecz, która sprawiła, że przychylam się bardziej w stronę B - odniesienia do różnych książek i nie tylko. Znam każde, ale nie wpadłabym na to by wykorzystać tą wiedzę do urozmaicenia opowiadania.

Z tekstu A nie będę wstawiać ulubionego fragmentu, bo zrobiła to już Ottiś, a co do B...:
Cytat:
O rany… Bez obrazy, ale dawno nie spotkałem tak tępych słuchaczy. To niby co próbuję wam przez cały czas uświadomić?! Nie ma żadnych zakończeń! Są średniki! I jest maszyna Boga. Zepsuta! Dobra, dość. Bo staruszki.


Pomysł - na 3 punkty:
A. 1.3
B. 1.7

Styl - na 2 punkty:
A. 1
B. 1

Realizacja tematu - na 2 punkty:
A. 0,8
B. 1.2

Ogólne wrażenia - na 3 punkty:
A. 1.5
B. 1.5

W sumie:
A. 4,60
B. 5.40


Ostatnio zmieniony przez Caslover dnia Czw 22:57, 16 Maj 2013, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Amarylis
Konserwator laski Sarumana


Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 331
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Valinor

PostWysłany: Pią 1:36, 17 Maj 2013    Temat postu:

Jak zwykle miło mi ogłosić, że pojedynek wygrywa tekst B, autorstwa...

...Tiny Latawiec.


Gratuluje!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> W kociołku Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin