Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[Z] TEKST TICI: Doskonały plan cz.3 (fandom Zorro)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:41, 30 Sie 2011    Temat postu: [Z] TEKST TICI: Doskonały plan cz.3 (fandom Zorro)

Kolejna część serii o Zorro. Jak zawsze, za zgodą Autorki.

Doskonały plan cz. III

Słoneczne światło załamywało się w fasetkach stojącej na stole kryształowej szklanki i tęczowe odblaski pojawiły się na suficie i ścianach gabinetu. Zieleń, czerwień i błękit, a gdzieniegdzie pojawiała się także żółć, bo na szkle zaschło kilka kropel bursztynowego płynu. Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zapatrzył się na nie nieprzytomnym wzrokiem. Ból głowy pozostały po wczorajszym dniu powodował, że ciężko było mu zebrać myśli i uświadomić sobie choćby tak prosty fakt, jaka właśnie jest godzina. Gdy zdołał dojść do faktu, że już się obudził, w chwili szczerości przyznał, że właściwie nie pamięta, jaki też jest i dzień tygodnia. Liczył tylko nieśmiało, że nie będzie to niedziela, a przynajmniej, że przespał już południe i obowiązkowe dzwony. A może to one go obudziły? Nie miał siły się nad tym zastanawiać. Tak samo odsunął od siebie problem ustalenia pory dnia. To nie miało znaczenia, w tej zapadłej dziurze, jaką było Los Angeles, czas dzielił się na dzień i noc... A może na zimę i lato? Nie potrafił sprecyzować. To było nieistotne. Ważniejsze było co innego – łupiący ból głowy i dręczące pragnienie, które napełniło jego usta piaskiem.
Wstał z trudem zza biurka i ruszył na poszukiwania czegoś do wypicia. Sytuację ratowałaby jakaś butelka, ale ta stojąca na biurku była już całkowicie opróżniona, podobnie jak te znajdujące się pod biurkiem. I pod ścianą. I jeszcze w pokoju. Niewielkie, mętne lusterko nad toaletką przez chwilę odbijało słabo rozwichrzone, zlepione potem włosy, nieogoloną twarz i przekrwione, podkrążone oczy, gdy zaglądał do stojącego tam dzbanka. Niestety, dzban był pusty. Ramone szukał, z każdą chwilą czując, że jest mniej otępiały i zesztywniały, ale też coraz bardziej spragniony, zaś jego poszukiwania jednak wciąż pozostawały bezowocne. W siedzibie alcalde nie było niczego do picia, nieważne, z alkoholem, czy bez. Wreszcie musiał się poddać i przyznać, że niczego nie znajdzie. Już wcześniej zrezygnował jednak z wołania sierżanta Mendozy, bo przez szum i mdłości przebijało się przekonanie, że hałas, jaki to wywoła będzie gorszy niż konieczność poszukania czegoś do picia, więc teraz musiał sam wyjść ze swej kwatery.
Zmięta koszula miała poszarzałe mankiety, a surdut był nie tylko pognieciony, ale i poplamiony. Winem i czymś innym, czego Ramone nie potrafił sobie przypomnieć, ale nie przejmując się tym, ruszył do gospody.
Już pierwszy krok za drzwi przekonał go, że będzie to ciężka przeprawa. Słońce wydawało się wypalać ziemię jadowitym blaskiem, zwielokrotnionym przez biel piasku, od którego oczy łzawiły i ślepły. Przez plac, dzielący garnizon od gospody senority Escalante, przejeżdżał właśnie niewielki wózek, przeraźliwie piszczący nienasmarowanymi osiami, a każda rozmowa toczona gdzieś w pobliżu odbijała się dodatkowym echem w głowie. Jednak po drodze była fontanna, do której Ramone dopadł, odpychając stojące z dzbanami kobiety i wreszcie znalazł odrobinę ochłody. Zajęty gaszeniem pragnienia zignorował pełne oburzenia prychnięcia i szeptane komentarze.
Gdy wreszcie wstał, czuł się już na tyle lepiej, że mógł się rozejrzeć dookoła, jakby prowokując, by ktoś wykazał się nieroztropnością i brakiem szacunku. Gdy nikogo takiego nie znalazł, pokuśtykał dalej.
W gospodzie nie zastał senority Escalante. Za to senora Antonia śpiewała w kuchni jakąś smętną balladę, która urwała się, gdy tylko Marisa wpadła tam zza baru z wiadomością, że pojawił się alcalde.
– Pić! – burknął Ramone, siadając ciężko za najbliższym ze stołów.
Marisa bez słowa postawiła przed nim dzbanek i kubek. Zaczął sobie nalewać, ale dłonie tak mu drżały, że dookoła naczynia szybko urosła kałuża. Zaniepokoił go jej kolor, a raczej jego brak.
– To woda?
– Woda – odpowiedziała dziewczyna.
– Chcę wino!
– Nie ma.
– Jak to nie ma? Skończyło się?
– Dla was nie ma – wyjaśniła Marisa. – Polecenie senority Escalante.
Ramone zgrzytnął zębami. Miał ochotę zaprotestować, ale myśl o tym, by się spotkać z senoritą budziła w nim taki sam entuzjazm, co widok wody w kubku. Może nawet mniejszy, bo wodę mógł, mimo wszystko, wypić, a póki dręczył go ból głowy, wolałby uniknąć dyskusji, która, z oczywistych przyczyn, byłaby długa i głośna. Nim jednak do końca rozważył tę kwestię, dziewczyna postawiła przed nim talerz żółtawej mazi.
– Co to?
– Polenta.
– Czy...?
– Tak, też z polecenia senority Escalante.
Tego było za dużo! Ramone poderwał się i... zaraz usiadł, bo ból głowy zaatakował oślepiającymi rozbłyskami. Przytrzymał się za skronie, pojękując, co dało tylko taki efekt, że Marisa postawiła koło jego talerza drugi kubek.
– Wypijcie – poradziła.
Zawartość kubka była przeraźliwie gorzka, ale Ramone już nie protestował. Wypił, spłukał gorzki smak kilkoma łykami wody, potem zjadł to, co mu podano. Dopiero gdy napar z wierzbowej kory zadziałał na tyle, by zmniejszyć ból głowy, zwrócił uwagę na to, że w gospodzie, jak na południową porę, było zaskakująco mało ludzi.
– Gdzie są wszyscy? – spytał.
– Przy jeziorze – odparła Marisa.
– Jeziorze? – zdziwił się. Ostatnim, co pamiętał i co dotyczyło jeziora, było to, że wysadzono tamę, by powstrzymać pożar. Sam Ramone przypłacił tamte wydarzenia niesprawną nogą i wspomnienia tego, co się wtedy stało, nadal wprawiały go w furię. Tym bardziej zaskoczyły go słowa Marisy. – Jak to, przy jeziorze? Jeziora przecież już nie ma.
– Dziś jest zamknięcie nowej tamy – wyjaśniła dziewczyna. – Wszyscy pojechali patrzeć, jak się będzie napełniał wąwóz.
Pozornie oczywiste wyjaśnienie wprawiło Luisa Ramone w jeszcze większe zmieszanie. Jak to, nowej tamy? To znaczy, że odbudowano ją? A zaraz potem przyszła zaskakująco trzeźwa myśl: chwileczkę, skąd wzięto środki na odbudowę? I jak to się stało bez wiedzy alcalde, który przecież był za to odpowiedzialny!
– Kto zapłacił za budowę? – warknął.
Dziewczyna spojrzała na niego spłoszona.
– A tego to ja już nie wiem – oświadczyła, podkreślając swe słowa strzepnięciem ścierki o kant stołu. – Porozmawiajcie lepiej z senoritą. Albo z don Diego.
No tak, don Diego. Młody don Diego de la Vega był pomysłodawcą budowy poprzedniej tamy i z pewnością nadzorował budowę nowej. Pewnie też miał już ułatwione zadanie z przekonaniem ludzi, by pomogli w tym zadaniu, bowiem przez lata tama i jezioro nie tylko stały się częścią krajobrazu Los Angeles, ale i ostatnio miały swój udział w ocaleniu puebla przed pożogą. Nic więc dziwnego, że chciano je odzyskać. Ale, tak czy inaczej, pozostawała kwestia sfinansowania budowy. Alcalde nagle zaczął się spieszyć.
Tak jak podejrzewał, skrzynia zawierająca kasę miejską była podejrzanie pustawa. W oprawnej w skórę księdze finansowej widniały wprawdzie kwoty wpływających podatków, zapisane wielkimi, starannymi kulfonami, charakterystycznymi dla sierżanta Mendozy, ale już na pierwszy rzut oka, zwłaszcza tak doświadczonego w szacowaniu pieniędzy, jak u alcalde, widać było, że nie ma tych pieniędzy w kufrze.
Wyjaśnienie tego znalazł kilka stron dalej, gdzie sierżant Mendoza zapisał starannie i kwotę, i cel, na jaki została przeznaczona – materiały budowlane i wynagrodzenie robotników. Nie to jednak zaskoczyło alcalde. Wpisu o wydatku spodziewał się od chwili, gdy Marisa powiedziała mu o tamie. Jednak pod zapisaną kwotą widniała aprobująca parafka, niewątpliwie będąca jego podpisem. Chwiejnym, niezbyt wyraźnym, ale z całą pewnością jego podpisem. On, Luis Ramone, zgodził się na pobranie pieniędzy z kasy miejskiej.

Uderzenie kafara wstrząsnęło ziemią. Raz, potem drugi. Wreszcie potężny dębowy bal wsunął się w wycięte prowadnice i zaklinował się tam, blokując odpływ wody. Przez kilkanaście chwil panowała pełna napięcia cisza, aż wreszcie… struga wody pociekła ze znajdującego się wyżej wycięcia. Początkowo żółtawa i mętna, szybko oczyściła się i nabrała przejrzystości.
Ludzie zebrani na brzegu zaczęli wiwatować. Kilku peonów porzuciło liny, jakimi jeszcze chwilę wcześniej naprowadzali słup na miejsce i zaczęło tańczyć. Ktoś przyjechał przygotowany na taką okoliczność, bo zaraz rozległy się dźwięki gitary. Z koszyków wypakowywano wino i jedzenie, pojawiły się kubki i talerze. Mieszkańcy Los Angeles świętowali odbudowanie tamy.
Diego de la Vega i Victoria Escalante siedzieli wysoko nad tamą, w miejscu, gdzie mogli widzieć nie tylko ludzi tańczących przy tamie, ale i szybko wypełniający się wodą wąwóz, a za nim pustą i szarą dolinę. Oboje wiedzieli, że za kilka, może kilkanaście dni ta poszarzała ziemia zniknie, wypełni się wodą i stanie znów srebrzyście lśniącym jeziorem.
Milczeli. Z dołu, z oddali dobiegały dźwięki muzyki i śmiechy.
– Wiesz? Nie myślałam, że będzie mi brakowało tej wody, póki nie zobaczyłam, jaka pustka po niej pozostała... – powiedziała wreszcie Victoria.
– Spełniła swoje zadanie. Jednak dobrze, że zdecydowaliśmy się znów postawić tamę. Jezioro okazało się przydatne.
– Ale tak naprawdę, to nie o tym myślałam, Diego.
– A o czym?
– O tym, co się wydarzyło od czasu postawienia pierwszej tamy. Co się zmieniło.
Diego drgnął i pochylił się lekko, by móc widzieć lepiej twarz Victorii.
– To prawda, że wiele się zmieniło, ale... czemu o tym wspominasz?
– Pomyślałam, że to okazja dobra jak każda inna, by cię o coś poprosić.
– Tak?
– Potrzebuję jednego z twoich garniturów, by krawcowa mogła wziąć z niego miarę.
– Krawcowa? Miarę? – Diego, zaskoczony tą prośbą, przez chwilę usiłował zrozumieć, co właściwie usłyszał. – Chcesz powiedzieć, że...
– Tak – uśmiechnęła się Victoria i zaraz pisnęła głośno, bo Diego poderwał się i wziął ją na ręce.
– Vi! Och, Vi!
– Puszczaj, wariacie! Oszalałeś?! Zaraz spadniemy tam na dół!
– Nie spadniemy! – Diego nie przestawał się kręcić. – Och, Vi, dziękuję! Dziękuję!
– Spokojnie! Uspokój się, narwańcze, i postaw mnie! – protestowała.
– Jak chcesz! – Diego postawił ją na ziemi tylko po to, by spróbować ukraść pocałunek. Oddała mu go z zapałem, ale oboje potknęli się i siedli z rozmachem w trawie.
– Mało brakowało – zaśmiała się Victoria. – Jeszcze krok, a byśmy się sturlali wprost na ich głowy. – Wskazała na rozbawionych ludzi w dole. Muzyka i śmiechy były na tyle donośne, że nikt nie zwrócił uwagi na parę wysoko na zboczu.
– Nic by się nie stało – zbagatelizował Diego. – Co najwyżej dowiedzieliby się, że mamy powód do świętowania.
– A jak byśmy wpadli do wody? – przekomarzała się.
– Też by się nic nie stało. Przecież umiesz pływać!
– A to skąd wiesz? – zainteresowała się. Nigdy nie mówiła Diego, że potrafi pływać. Więcej, właściwie nigdy nie było okazji, by mógł ją zobaczyć w wodzie, chyba że... Nagłe odwrócenie wzroku przez Diego i lekkie drgniecie kącików ust podpowiedziało jej odpowiedź. – Śledziłeś mnie! – wybuchła.
– Nie! – zaprotestował. – To znaczy tak... Ale...
– Tak?
– No cóż... Kiedyś pojechaliśmy razem... – Diego czerwienił się i jąkał, coraz bardziej zakłopotany. – Pamiętasz może... To małe jeziorko w górach... A potem... Jak jechałaś czasem za pueblo...
– Podpatrywałeś mnie!
– No cóż... Tak... To było dla twojego bezpieczeństwa! Martwiłem się, czy ci nic nie grozi i wolałem być gdzieś w okolicy – usprawiedliwił się szybko Diego.
Przez chwilę mierzyła go groźnym wzrokiem, ale nie wytrzymała zbyt długo na widok jego na poły przestraszonej, na poły przepraszającej miny i zaczęła się śmiać.
– Och, Diego, Diego... Jak by mi kiedyś ktoś powiedział, że don Diego de la Vega będzie się krył po bezdrożach, by mnie chronić i będzie mnie przy tym podglądał, to bym nie uwierzyła... Nikt by w to chyba nie uwierzył!
– I bardzo dobrze – odparł Diego, nieoczekiwanie poważniejąc. – O to chodziło. By nikt w to nie uwierzył.
Ona również spoważniała, przypominając sobie, z czym wiąże się pozorna nieudolność Diego, ale zaraz znów się uśmiechnęła. Dzień był piękny, grała muzyka i przez kilka pięknych chwil oboje mogli nie myśleć ani o problemach w przeszłości, ani o kłopotach w przyszłości.

Diego pierwszy zauważył alcalde stojącego na werandzie gospody. Lekko ścisnął dłoń Victorii, by zwrócić na niego i jej uwagę.
– O, wytrzeźwiał? – mruknęła.
– Wygląda na to, że tak. I chyba się zorientował, co się dzieje. Ale nie krzyczmy na niego za bardzo, dobrze? – mrugnął do niej. Odmrugnęła.
Rzeczywiście Luis Ramone był trzeźwy. Ubrał się też w czysty surdut i zadał sobie osobiście wysiłek doprowadzenia zarostu do porządku. Wysiłek, bowiem niewielkie plamki na skórze i nierówne bokobrody wskazywały, że ręka trzęsła mu się dość mocno i sam zabieg golenia musiał być bolesny.
– Chciałbym porozmawiać z wami, de la Vega – oświadczył zamiast powitania. – Z senoritą Escalante także.
– A to na jaki temat? – zainteresowała się Victoria.
– Na temat poleceń, jakie wydaliście swojemu personelowi.
– Nie mamy tu o czym rozmawiać, alcalde – oświadczyła. – Zrobiłam to, o co poprosił mnie doktor Hernandez.
– Jak to?!
– Doktor Hernandez… – Diego zeskoczył z konia i podszedł bliżej do Ramone. – Doktor stwierdził, że dla waszego dobra powinniście bardziej o siebie zadbać.
Ramone zawahał się przez moment. Ostatnią rzeczą, w jaką mógł uwierzyć, była troska mieszkańców pueblo o jego osobę. Ale chwilę później przypomniało mu się, że kiedyś to właśnie don Diego wstawił się za nim, by ochronić go od domu dla obłąkanych. Może i teraz też chciał mu dopomóc.
– W porządku – burknął. – Porozmawiajmy, de la Vega, w moim gabinecie.
Odwrócił się i odszedł do swej kwatery, wspierając się ciężko na lasce. Diego popatrzył na Victorię, wzruszył ramionami i poszedł za nim. Senorita Escalante obejrzała się na werandę. Marisa uśmiechnęła się uspokajająco, więc Victoria także ruszyła za Diego, machając przy tym na wjeżdżającego właśnie na plac don Escobedo.
Gdy Ramone stanął wreszcie przy swoim biurku, bez zaskoczenia spostrzegł, że wraz z młodym de la Vega i senoritą Escalante w gabinecie zebrało się znacznie więcej osób. Był don Escobedo, don Alfredo z dwoma synami, don Oliveira i kilku pomniejszych caballeros, wszyscy żywo zainteresowani, co ma im do powiedzenia. A, zdaniem alcalde, nie było to nic przyjemnego.
– Panowie – zaczął surowym tonem. Senorita Escalante fuknęła pod nosem, ale nic nie powiedziała głośno. Ramone zignorował jej złość. – Chcę wiedzieć, kto popełnił fałszerstwo.
Przez chwilę panowała cisza.
– Fałszerstwo? – spytał wreszcie don Esteban. – Co macie na myśli?
– To mam na myśli – alcalde otworzył księgę i wskazał zapis. – Oto jest zapis, że zostały pobrane pieniądze na budowę, niewątpliwie tamy, którą, jak usłyszałem, dziś ukończono. Zapisał to niewątpliwie sierżant Mendoza, ale obok widnieje mój podpis.
– A zatem jakie macie do tego zastrzeżenia?
– Takie – warknął Ramone – że ja tego nie podpisywałem! To oczywiste fałszerstwo, by ukryć defraudację majątku pueblo.
– Podpisaliście, alcalde – odparł łagodnie don Esteban. – Tak jak jesteśmy tu zgromadzeni, a także ci, którzy dziś nie zjawili się w pueblo, wszyscy możemy zaświadczyć, że podpisaliście.
– Jeśli tak – wycedził alcalde – to czemu tego nie pamiętam?
– Ponieważ byliście potem nieco… – wtrącił się don Diego de la Vega – niedysponowani.
Diego wypowiedział te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale Ramone łypnął na niego wściekle, ponieważ młody de la Vega właśnie wygłosił bezczelne kłamstwo, a on musiał być mu za to łgarstwo wdzięczny. Prawda bowiem była taka, że od prawie kwartału, od czasu wypadku, a dokładniej od kiedy doktor Hernandez zdecydował się odebrać alcalde flakon z laudanum, Ramone trzeźwiał jedynie na tyle, by wziąć w ręce kolejny dzbanek wina czy flaszkę czegoś mocniejszego. A minione dni zlewały się w jego umyśle w jeden ciąg, bez poczucia czasu czy zaistniałych wydarzeń, z którego pamiętał tylko ogólne uczucie żalu, odrazy i niechęci do świata.
Ramone raz jeszcze popatrzył na feralny zapis i w tym momencie spadła na niego, jak grom z jasnego nieba, świadomość, ile czasu upłynęło od jego ostatniej wizyty w Monterey. W tych dniach powinien był tam być i składać gubernatorowi sezonowy raport. Zajęty właśnie odkrytymi brakami w kasie miejskiej nie myślał o tym… Gorączkowo przewertował karty. Kwartalne wyliczenia do raportu były na swoim miejscu, zaraz po zapisach wypłaconego żołdu. Problem podpisu i wydanych pieniędzy na budowę nagle przestał być aż tak istotny.
– Kto przygotowywał raport? – zapytał alcalde, starając się, żeby jego głos brzmiał możliwie równo i spokojnie. – Kto go wysyłał do gubernatora?
– Mój ojciec udał się do Monterey – wyjaśnił młody de la Vega.
– Co?
– Byliście chorzy – don Diego uniósł brwi w niewinnym zdumieniu. – Nie można było od was wymagać, byście podróżowali. Ojciec zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy on osobiście złoży raport gubernatorowi i wyjaśni waszą nieobecność.
– Wyjaśni… osobiście… – powtórzył Ramone słabym głosem. Jeśli coś było katastrofą gorszą niż utrata pieniędzy, to był to don Alejandro de la Vega, osobiście składający gubernatorowi raport o stanie pueblo Los Angeles i jego alcalde. Był pewien, że caballero nie pominie najdrobniejszego szczegółu ze spraw, które mogą postawić jego, Luisa Ramone, w złym świetle.
– Tak, osobiście – uśmiechnął się Diego pocieszająco.
Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Wreszcie alcalde powoli odłożył księgę. Raport raportem, don Alejandro już kilkakrotnie starał się o usunięcie go ze stanowiska, ale zawsze bezskutecznie, więc być może i tym razem jego działania będą bezowocne, a on, Ramone, ma tu do wyjaśnienia sprawę swego podpisu, którym zaaprobował, a może nie, wydatek z miejskiej kasy.
– Dlaczego w ogóle zgodziłem się na tę budowę? – westchnął, w zamyśle retorycznie. Pamiętał aż za dobrze, że poprzednim razem potrzeba było aż interwencji Zorro, by go nakłonić do wypłacenia należności.
– Ponieważ ta tama ma nosić wasze imię – odpowiedział łagodnie don Diego.
– Co?! – Pierwszy raz od bardzo dawna Luisowi Ramone zabrakło słów. Mieli nazwać tamę jego imieniem? Tę tamę? Nie mógł w to uwierzyć. – Mendoza! – wrzasnął.
– Si, alcalde? – sierżant musiał czekać gdzieś w pobliżu, bo otworzył prawie natychmiast drzwi.
– Wiecie coś o tych pieniądzach na budowę tamy?
– Si, alcalde! Kazaliście mi zapisać to w księdze. I się kłóciliście z don Alejandro, czy tama ma się nazywać Tamą Luisa Ramone, czy Tamą Alcalde Luisa Ramone. I jeszcze wzięliście pieniądze z waszej skrzyni…
Ramone zasłonił ręką oczy. Ból głowy, do tej pory nieco przygaszony po wierzbowej herbatce, zaczynał znów narastać pod wpływem dźwięku głosu sierżanta. To, co właśnie odkrył, także miało w tym swój udział. Oczywiście, że się zgodził. Był pijany, to fakt, ale z całą pewnością się zgodził i zrobił to z radością, a w dodatku dołożył do tej inwestycji swoje własne pieniądze. Wystarczyło tylko, że usłyszał, jak mają nazywać tę przeklętą tamę. Nie wiedział jedynie, kto to zaproponował, ale mógł być pewien, że maczał w tym palce młody de la Vega. Tylko on mógł wymóc na mieszkańcach Los Angeles odbudowę tamy. I tylko on był na tyle sprytny, by podejść jego, Luisa Ramone, propozycją uhonorowania przez nadanie tamie jego imienia. Musiał wiedzieć, że to go przekona…
Zamknął księgę. Mógł, oczywiście że mógł, oskarżyć kogoś z obecnych, może właśnie de la Vegę, o fałszerstwo czy defraudację. Albo nawet o wyłudzenie podpisu. Być może nie musiałby przeprowadzać śledztwa… Jednak zaraz te myśli prysnęły. Już raz, kiedy nie chciał płacić, skończył ze szpadą Zorro na gardle. Teraz też aresztowanie przyciągnęłoby tego przeklętego banitę, a sama myśl o zamieszaniu, jakie by to wywołało, powodowała u alcalde mdłości. Nie, lepiej będzie przejść nad tym do porządku dziennego i zadowolić się tym, że mieszkańcy Los Angeles zdecydowali się upamiętnić jego imię. Tama imienia Luisa Ramone, alcalde Los Angeles. To brzmiało wręcz przyjemnie.
– Dobrze – westchnął. – Rozumiem, że w świetle tych okoliczności zgodziłem się, by tama nosiła moje imię. Dziękuję zatem za okazany mi szacunek i uznanie, i pragnę zauważyć, że razem zdziałamy wiele dla dobrobytu Los Angeles.
To była ładna mowa, zwłaszcza jak na kogoś, kto wciąż cierpiał po przepiciu, i Ramone był z niej zadowolony, zwłaszcza że obecni w gabinecie też przyjęli ją z należytym szacunkiem.

Ludzie wracający znad tamy przenieśli radosne świętowanie do pueblo. Wyciągnięto stoły, z piwnicy senority Escalante wytoczono beczkę wina, na werandzie gospody ulokowało się kilku muzyków, którzy z zapałem przygrywali do tańca i zaimprowizowana fiesta rozwijała się w najlepsze.
Alcalde, po kolejnym kubku wierzbowego naparu, czuł się dostatecznie dobrze, by pozwolić sobie na skosztowanie kilku potraw. Poczęstował się też kubkiem wina. Co prawda senorita posłała mu niezbyt przyjazne spojrzenie, gdy zobaczyła, jak je nalewa, ale zignorował to. Nie miał zamiaru wypić tyle, ile wczoraj, o nie. Właśnie złożył sobie solenną obietnicę zachowania może nie całkowitej trzeźwości, ale przynajmniej jasnego umysłu, by nie powtórzyła się sytuacja, że nie pamięta, co podpisuje. Nawet nie tyle było mu żal utraconych pieniędzy, choć nie mógł zaprzeczyć, że to go zabolało, ale tego, że nie potrafił sobie przypomnieć, jak go proszono o wyrażenie zgody i argumentowano, że tama będzie nosić jego imię. Teraz mógł sobie tylko wyobrażać te dyskusje, namawiania, proszenia… Wszystko to go ominęło. A zatem koniec, kropka! Luis Ramone nie będzie pił. I tylko świadomie zignorował, że już kilkakrotnie obiecywał sobie taką wstrzemięźliwość.
Mimo poprawy samopoczucia muzyka i gwar zabawy wciąż były dla niego za głośne. Usiadł więc w gospodzie, gdzie przynajmniej ściany choć trochę chroniły go przed zgiełkiem i zaczął przeglądać zapiski sierżanta dotyczące podatków. Było to trochę dziwne zajęcie, jak na fiestę, ale chciał się jak najszybciej zorientować, co przeoczył.
Zabierał się już do sumowania wpisów przed raportem, gdy poczuł, że ktoś siada obok niego. Obejrzał się. Znał tę kobietę. W średnim wieku, więcej niż nieco zaokrąglona, z wciąż zaciętymi gniewnie ustami i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu od ciągłego ich mrużenia z dezaprobatą... Senora Chiara, dama do towarzystwa i opiekunka donny Dolores Escobedo.
– Buenos dias – powiedział.
– Buenos dias – odpowiedziała.
Przez dłuższą chwilę siedziała milcząc i tylko ruch jej wachlarza zdradzał narastającą irytację.
– Powiedzcie mi, jak wy to wytrzymujecie – odezwała się w końcu.
– Wybaczcie, senora, ale wytrzymuję co?
– Ten barbarzyński kraj i jego obyczaje.
– Barbarzyński? – Ramone przechylił głowę z zainteresowaniem. Do tej pory nie miał okazji zamienić z senorą Chiarą więcej niż kilka słów powitania i zaciekawiła go jej ocena pueblo.
– Nie inaczej, barbarzyński. Dodam także, że bezprawny i okrutny.
– A co was skłania do takiej oceny?
– Cóż… – Senora przez kilka chwil postukiwała złożonym wachlarzem w dłoń, jakby licząc w myśli kolejne argumenty. – Nie będę tu wspominać o prymitywizmie zabudowań czy o braku choćby elementarnych wygód, do których są przyzwyczajone osoby żyjące wśród cywilizacji. To zapewne dostrzegacie sami.
– Owszem, z tym muszę się z wami zgodzić – stwierdził Ramone. – Ja także boleśnie odczuwam niedobory pewnych udogodnień, jakimi cieszą się mieszkańcy większych miast czy nawet Hiszpanii. Jednak muszę, z obowiązku, zauważyć, że Los Angeles cieszy się walorami, jakich nie mają inne puebla w Kalifornii.
– Zauważyłam już, senor alcalde, że jesteście niezwykle obowiązkowi – Wachlarz w dłoni Chiary skierował się ku księdze podatkowej, wskazując, co miała na myśli. – Niewielu z ludzi, jakich znałam, nawet na królewskim dworze, poświęcałoby czas fiesty na zapoznanie się z podatkowymi zawiłościami.
– To moje zadanie jako alcalde – pochylił głowę Ramone. – Przyjąłem je, wraz z wieloma innymi, jako część mojej nominacji i muszę dołożyć starań, by się z niego należycie wywiązać.
Luis uznał, że zabrzmiało to wystarczająco zgrabnie. Skoro ta Chiara bywała na królewskim dworze, być może znajomość z nią dopomoże mu w wydostaniu się z tego po stokroć przeklętego pueblo.
– Jak powiedziałam, jesteście niezwykle obowiązkowi.
– A zatem? Cóż innego skłania was do nazywania Kalifornii krainą barbarzyńców?
– Oczywiście jej mieszkańcy – Chiara strzepnęła wachlarzem o dłoń. – W Hiszpanii byłoby nie do pomyślenia, żeby caballeros, czy ich rodziny, znajdowali się wśród tańczących na ulicy wieśniaków. Tam peoni znają swoje miejsce i nie narzucają się szlachetnie urodzonym ze swą obecnością. Nie będę też wspominać tu o tym, że hiszpańscy caballeros znacznie bardziej dbają o swoją reputację i nie plamią się niestosownymi związkami. – Tu senora uderzyła wachlarzem o stół tak mocno, że zabrzmiało to jak wystrzał.
Ramone uniósł brew. A więc to ją boli. Związek młodego de la Vegi z Victorią Escalante. Zapewne dlatego, że de la Vega odtrącił jej pupilkę. No cóż, tego nie da się wykorzystać. Chociaż…
– Niestety – powiedział smutno. – Jesteśmy tu daleko od cywilizacji i pewne normy uległy tutaj… rozluźnieniu.
– To prawda… – westchnęła. – Niestety, to dotyka także nowoprzybyłych. Zwłaszcza kiedy… – urwała nagle, a po chwili zaczęła mówić dalej. – Inną rzeczą jest okrucieństwo tutejszych bandytów, senor alcalde. Nigdy w Hiszpanii nie wydarzyłoby się coś takiego jak to, co was spotkało.
– Przetrwałem, senora, i nadal pełnię swoje obowiązki – uśmiechnął się Ramone. Wolał przemilczeć, że to on sam, nieopatrznie, doprowadził do spotkania z bandą Ortegi i to, co miało mu posłużyć w walce z Zorro, skończyło się dla niego torturami i kalectwem. Tak samo jak przemilczał, że to co od tamtej pory robił, niewiele miało wspólnego z obowiązkami.
– Nie zmienia to faktu – odpowiedziała senora Chiara gniewnym tonem – że w Hiszpanii szacunek otaczający królewskiego urzędnika jest znacznie większy i tam po prostu bandyci nie odważyliby się tak was potraktować.
– Niestety, nie jesteśmy w Hiszpanii i choć jestem tu z królewskiego mianowania, nie liczę się zbytnio na dworze… Król ma wielu alcalde w swej służbie. Już zdanie samego gubernatora w Monterey, najbliższego nam zwierzchnika, ma większą wagę…
Victoria, wynosząc z kuchni kolejną misę tacos od niestrudzonej senory Antonii zauważyła, że obok alcalde siedzi senora Chiara i oboje wydają się być pogrążeni w ożywionej rozmowie, jakby to, co każde z nich mówi, trafiało idealnie w przekonania drugiego. Wzruszyła ramionami, odstawiła misę na stół i ruszyła na poszukiwanie Diego. Zauważyła, że rozmawia z kilkoma caballeros. Gdy podeszła bliżej, rozstąpili się, by zrobić jej miejsce.
– To by było na tyle, co się tyczy organizacji pracy przy tamie. A teraz, senores, wybaczcie – powiedział Diego na jej widok. – Chcę poświętować z narzeczoną…
Odeszli razem na bok, by stamtąd obserwować ludzi na placu.
– Chiara plotkuje razem z Ramone – mruknęła po chwili Victoria.
– I co z tego? – zdziwił się Diego. – Mogą mieć trochę wspólnych tematów.
– Nie spodziewałam się, że ona będzie rozmawiać z kimkolwiek innym niż donna Dolores.
– Oraz rodzina Escobedo, to prawda. Ale dajmy im spokój – Diego machnął ręką. – Wolę spróbować, czy damy radę zatańczyć razem.
Muzycy grali teraz spokojny, wręcz dostojny taniec, a pary krążyły dookoła fontanny. Diego i Victoria już drugi raz zataczali koło, gdy w melodię wdarły się podniesione głosy.
– Co się dzieje?
– To chyba jakaś kłótnia.
Donna Dolores, z dłońmi uniesionymi do ust w klasycznym geście przerażenia, stała obok dwóch młodych caballeros, których zaczerwienione twarze świadczyły, że to co się dzieje, nie jest to drobnym nieporozumieniem. Z tej odległości, gdzie znajdowali się Diego i Victoria, nie dało się przez muzykę usłyszeć wyraźnie słów, ale blednąca gwałtownie twarz jednego z młodzieńców była wystarczającym dowodem, że nie była to przyjacielska uwaga. Caballero sięgnął po szpadę.
– Nie! Nie! – krzyknęła Dolores, na tyle przenikliwie, że wszyscy zwrócili na nich uwagę.
Także drugi z młodych ludzi wyciągnął swoją broń. Dwie szpady zalśniły w słońcu, a wokół przeciwników utworzył się niemal natychmiast krąg widzów.
– Senores! – Diego ruszył w tamtą stronę, ale dwaj skłóceni nie zwrócili na niego uwagi. Powtórzył więc głośniej, przepychając się pomiędzy ludźmi bliżej pola walki. – Senores! Co to ma znaczyć? – powiedział pojednawczym tonem.
– Nie wtrącaj się w to, de la Vega – odpalił pierwszy z młodzieńców. – To sprawa honoru!
Diego zrobił jeszcze jeden szybki krok i chwycił młodego caballero za nadgarstek.
– Co chcieliście przez to powiedzieć? – zapytał lodowatym tonem.
Młodzik zmieszał się odrobinę.
– To sprawa mojego honoru… – wyjaśnił, już odrobinę mniej agresywnie.
– Mojego także – wtrącił się drugi. – Po tym, co usłyszałem…
– Po tym co zrobiłeś…
Nim jednak Diego zdołał znów przerwać zaperzonym młodzikom, padło kolejne pytanie.
– Co tu się dzieje? – ktoś przepychał się gwałtownie do środka grupy. – Pytam. Co. Tu. Się. Dzieje?
Luis Ramone, a za nim senora Chiara, dostali się wreszcie do pierwszego rzędu widzów.
– Donna Dolores! – wykrzyknęła Chiara. – Kochanie, co się stało?
Panna Escobedo, zamiast odpowiedzieć, rzuciła się jej w ramiona, jak śmiertelnie przerażone dziecko. Dopiero gdy opiekunka ją objęła, dziewczyna obejrzała się przez ramię na obu młodzieńców.
– Drobne nieporozumienie, alcalde – spróbował załagodzić sytuację Diego.
– Drobne? Wy nazywacie to, co usłyszałem, drobnym nieporozumieniem?! – prychnął jeden z młodzików. – Naprawdę zapomnieliście chyba, czym jest honor caballero, skoro tak to postrzegacie!
– Nie wiem, co usłyszeliście… – zaczął Diego, ale nie było dane mu dokończyć.
– Odstąpcie, de la Vega. Doceniam wasz trud rozjemcy – oświadczył alcalde – ale ci młodzi ludzie powinni ponieść konsekwencje wszczynania zwady w świąteczny dzień. Sierżancie! – zawołał i zaraz skrzywił się boleśnie od samego dźwięku swojego głosu.
– Si, alcalde… – Mendoza oderwał się od stołu i stojących tam mis z tacos i nachos.
– Zabierzcie tych dwu młodych rozrabiaków do garnizonu. Może noc w areszcie ochłodzi te gorące głowy!
– Senor alcalde! – obaj młodzieńcy zaprotestowali unisono. Ramone znów się skrzywił.
– Ani słowa! – oświadczył. – Sierżancie, wydałem rozkaz!
– Senor alcalde – wtrąciła się Chiara – czy oni rzeczywiście mają spędzić resztę dnia za kratami?
Ramone wsparł się mocniej na lasce i wyprostował, tak by wyglądać najdostojniej, jak tylko to było możliwe.
– Zwada, zakłócanie spokoju, przygotowanie do pojedynku, obelgi nie przystające dla osób ich klasy, wyciągnięta broń w tłumie… – stwierdził dobitnie. – Senora Chiara, nie mogę pozwolić, by tak ucierpiał porządek społeczny i publiczne bezpieczeństwo.
Diego skrzywił się nieznacznie na dźwięk tych słów. Wyglądało na to, że rozmowa z senorą Chiarą obudziła w Ramone dawne ambicje bycia caballero, a przynajmniej chęć zachowywania się niczym na królewskim dworze. Skłócona dwójka, nieistotne, co było przyczyną ich zwady, nadawała się jak nikt inny na zademonstrowanie, że alcalde nie toleruje upadku obyczajów czy jakichś zakłóceń w Los Angeles.
– Rozumiem i doceniam to, alcalde – uśmiechnęła się tymczasem Chiara – ale jeden z tych młodzieńców przybył tu jako towarzysz donny Dolores. Czy nie ma sposobu, by mógł uniknąć tej kary?
Twarze młodych caballeros poczerwieniały. Jeden zapewne dlatego, że to starsza kobieta wstawiała się za nim, by uniknął kary, a drugi… Diego przypuszczał, że na samą myśl o niesprawiedliwości sytuacji. Donna Dolores też nie wyglądała na wyjątkowo ucieszoną sytuacją.
Ramone zastanawiał się przez niezbyt długą chwilę.
– Sądzę, że grzywna podziała równie skutecznie, jak cela – oświadczył wreszcie. – Udajcie się z sierżantem, senores, by ją wypłacić. Potem możecie wracać tu, na zabawę, ale ostrzegam! Drugie starcie skończy się dla was pobytem w areszcie.
Skłócona dwójka spojrzała na siebie z ukosa. Jeden już otwierał usta, by zaprotestować, ale alcalde to zauważył.
– Grzywna lub areszt – oznajmił. – To moje ostatnie słowo.
Zrezygnowani caballeros już bez słowa ruszyli w stronę sierżanta. Ludzie zaczęli się rozpraszać, a muzycy znów podjęli melodię.
– Donna Dolores nie wygląda na zachwyconą interwencją alcalde – zauważyła cicho Victoria.
Diego obejrzał się. Rzeczywiście, donna Escobedo nie sprawiała wrażenia zadowolonej z takiego zakończenia sprawy. Kiedy jej opiekunka podeszła do Ramone i zaczęła z nim rozmawiać, gratulując, sądząc po gestach, rozwiązania problemu, dziewczyna stała obok, milcząca, z zaciętymi ustami, a gdy tylko jej kuzynki pojawiły się w pobliżu, ruszyła w ich stronę. Razem wmieszały się w tłum.
– Tak… – powiedział Diego. – Mam wrażenie, że bardzo rozczarował ją brak pojedynku.
– Za to senora Chiara jest uszczęśliwiona zachowaniem Ramone.
Victoria tylko pokręciła głową.
– Wydaje mi się, że… – urwała i zmieniła temat. – Jednak Ramone jest znów tym alcalde, którego znamy i kochamy – stwierdziła z przekąsem.
Diego zaśmiał się tylko i pociągnął ją pomiędzy tańczących.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:42, 30 Sie 2011    Temat postu:

Don Alejandro de la Vega wrócił z Monterey trzy dni po otwarciu tamy, przywożąc ze sobą kopie raportu i osobisty list gubernatora do Luisa Ramone, alcalde. Co było w liście, nie wiedział, a przynajmniej tak oświadczył zainteresowanemu. Alcalde nie miał innego wyjścia, jak uwierzyć mu na słowo. Zresztą, kiedy czytał ów list i mienił się przy tym na twarzy wszystkimi kolorami tęczy, to zerkając ukradkiem znad pisma w stronę caballero nie widział choćby najdrobniejszego uśmieszku, który świadczyłby o tym, że don Alejandro jest świadomy treści pisma. A trzeba było przyznać, że pismo było bardziej niż nieprzyjemne. Gubernator co prawda ucieszył się, że Los Angeles wyszło obronną ręką z pożaru, ale nie miał litości wobec doniesień, że alcalde jest mocno niedysponowany i głównie na tym skupiła się jego uwaga. W liście pochwał było więc niewiele, a przeważały mniej lub bardziej zawoalowane pouczenia, co może spotkać alcalde, który nie tylko jest kaleką, ale i zaniedbuje swoje obowiązki. Groźba osadzenia w twierdzy, z zarzutami defraudacji i niegospodarności, była w tym chyba najłagodniejsza.
Jednak wszystko to były tylko pogróżki i nic nie zapowiadało, że gubernator chce je zrealizować. Ramone wiedział więc, że do przyszłego raportu musi mieć co najmniej kilka rzeczy, którymi mógłby się pochwalić. Oddana do użytku tama była pierwszą z nich. Co do innych spraw, to miał jeszcze czas, by o nie zadbać.
Dlatego też podziękował, nawet dość uprzejmie, don Alejandro, choć pominął przy tym przeprosiny, że trzymał go w gabinecie przez czas czytania pisma i zgodził się, że caballero może opuścić garnizon i wrócić do domu, by tam odświeżyć się po podróży. Udał też, że nie widzi poirytowania caballero takim potraktowaniem. W końcu to on był mianowanym alcalde, urzędnikiem króla, więc mógł postępować wedle własnego uznania. Był w tamtej chwili wdzięczny tej kobiecie, Chiarze, że przypomniała mu, jakie normy obowiązują w Hiszpanii. Czas, by Los Angeles też sobie o tym przypomniało.
Don Alejandro zastał syna w bibliotece. Młody de la Vega stał przy biurku zarzuconym stertami papierów i map. Na widok ojca odsunął od siebie jakąś książkę, choć don Alejandro przypuszczał, że Diego od chwili jego powrotu do hacjendy nie tyle czytał, co starał się zabić czas w oczekiwaniu, aż będzie mógł pomówić z ojcem na osobności.
– Rozmawiałeś z gubernatorem o sytuacji pueblo? – Diego przeszedł od razu do sedna sprawy.
– Tak – don Alejandro wzruszył ramionami.
– I czego się dowiedziałeś? – Diego podejrzewał, jaka będzie odpowiedź, zgadywał ją po zachowaniu ojca, ale chciał samemu usłyszeć.
– Stwierdził, że możemy narzekać na naszego alcalde, ile chcemy, ale on widzi raporty. A z nich wynika, że sobie radzimy, i to dobrze.
– Powiedziałeś mu, dzięki czemu tak się dzieje? I jak to się ma do rządów Ramone?
– Powiedziałem. I odpowiedział mi, że w takim razie już się nie dziwi, że nie można pochwycić tego Zorro, skoro okazał się tutaj tak przydatny.
– Tak, przydatny... Szkoda tylko, że to na wiele się nie zda, jeśli złapią Zorro. Przydatny czy nie, skończy na stryczku. Gubernator się w to nie wtrąci. Tak samo, jak nie wtrąca się w pomysły Ramone.
– Diego?
– Tak?
– Co się stało? Nigdy wcześniej tak nie mówiłeś.
– Vi już prawie wyznaczyła termin ślubu, ojcze.
– Naprawdę? Na kiedy?
– Powiedziałem, że prawie wyznaczyła. Nie wybrała jeszcze dokładnej daty, ale myślę, że to będzie zaraz po Nowym Roku.
– To wspaniale! Nareszcie! Tyle czekałeś... Ale zaraz. Powinieneś się cieszyć, a ty...
– To jeszcze kwestia tygodni, ojcze – Diego oparł się o biurko. – Ale przez to coraz częściej zastanawiam się nad przyszłością. Do tej pory nie pozwalałem sobie na to, niczego nie planowałem. A teraz wciąż myślę o tym, co będzie potem, o Victorii, o domu, o rodzinie... Zacząłem się bać, że któregoś dnia stracę to wszystko. A nie mogę odłożyć maski.
– Wiem, że nie możesz – don Alejandro położył rękę na ramieniu syna. Diego oparł na niej swoją dłoń.
Przez chwilę panowało milczenie.
– Kiedy wyjeżdżałeś, miałem nadzieję, że uda ci się przekonać gubernatora do odesłania stąd Ramone – powiedział w końcu Diego. – Pomyliłem się. Jego interesuje tylko to, co jest w raportach. Że pueblo funkcjonuje i się rozwija. Nie zada sobie trudu odsunięcia kogoś, kto może to wszystko zaprzepaścić, jeśli…
– Jeśli tego naprawdę nie zrobi. A podejrzewam, że nawet otwarty bunt nie przekonałby gubernatora, że musimy się pozbyć alcalde. Tego jednego alcalde.
– Bunt nie wchodzi w grę. Gdyby do niego doszło, za wiele byśmy stracili. Jeszcze znajdę sposób, by unieszkodliwić Ramone. Muszę znaleźć.

Czy był to wpływ listu gubernatora, czy też maczała w tym palce senora Chiara, dość że Luis Ramone przypomniał sobie nagle o obowiązkach alcalde. Niestety, przypomniał sobie o nich jedynie w formie odpowiadającej jego osobistym wyobrażeniom. Przez kilka dni był nieoczekiwanie spokojny, zapewne odsypiał dni spędzane w towarzystwie szklanki, ale potem nastąpiła nieoczekiwana eksplozja jego aktywności.
Pierwszą jej ofiarą padł, i nikogo to nie zdziwiło, sierżant Mendoza. Musiał wysłuchać długiej przemowy na temat obowiązków królewskiego żołnierza, honoru królewskiego żołnierza, ideału królewskiego żołnierza, a na koniec niedostatków, jakie można dostrzec u niego, jako tego konkretnego żołnierza, i jakie dzielą go od wspomnianego ideału. Drugą taką przemowę alcalde wygłosił do reszty garnizonu, tuż przed tym, jak zarządził karne ćwiczenia. Na początek z musztry, ale także strzelania i fechtunku, i to na tyle intensywne, że gdy się skończyły, niewielu z żołnierzy pokazało się w gospodzie senority Escalante.
Po żołnierzach, a właściwie kiedy jeszcze trwało ich intensywne doszkalanie, kolej przyszła na mieszkańców pueblo. Ramone nagle zaczął zwracać uwagę, kto jak się do niego odnosi. Co od razu zaowocowało potężną awanturą w gospodzie, bo senorita Victoria nie miała zamiaru tolerować tego nowego, wymagającego alcalde. Groźba odcięcia od posiłków i wina okazała się na tyle skuteczna, że Ramone ustąpił, przynajmniej chwilowo. Wkrótce jednak pojawiła się senora Chiara i tym razem senorita Escalante musiała stawić czoło nie jednemu, a dwu przeciwnikom. Na jej szczęście do gospody zdążył dotrzeć don Diego i wystąpił w roli trochę adwersarza, a trochę rozjemcy. Okazało się wtedy, że senora Chiara nadal w obecności młodego de la Vegi jest wystarczająco niepewna, by ustąpić mu pola w starciu i pozbawiony jej wsparcia alcalde wycofał się. Kwestia okazywania szacunku Luisowi Ramone, jako królewskiemu urzędnikowi, została na tą chwilę zakończona. Po wszystkim Ramone i senora Chiara jeszcze długo demonstracyjnie udawali, że nie dostrzegają senority Escalante i widać było, że oboje mają sporo do powiedzenia sobie na temat jej i don Diego.
Gdy zostali sami, Victoria westchnęła.
– Przez ten cały czas, kiedy Ramone nie wystawiał nosa zza butelki, zapomniałam, jaki potrafił być dokuczliwy. Wolałabym, żeby to nie wracało.
– Chyba wszyscy by to woleli. Przynajmniej wtedy było wiadomo, że następnego dnia zapomni, co wykrzykiwał i nikt nie musiał na to zwracać uwagi. A teraz, obawiam się, że zapamiętał sobie to starcie.
– I jeszcze ta Chiara! Rzekłby kto, że przybyła tu prosto od króla!
– Obawiam się, że tak właśnie jest. Przecież ona i Dolores przyjechały tu prosto z Madrytu i nie pozwalają o tym zapomnieć.
– Diego... Źle się stało, że się zapoznali. Ona go będzie podjudzać. Z tego będą jeszcze kłopoty.
– Też tak sądzę.
Na kłopoty nie trzeba było długo czekać. Pięć dni po kłótni w Los Angeles pojawiły się wykaligrafowane obwieszczenia. Trzecie posunięcie alcalde uderzyło już bezpośrednio w mieszkańców. Na rozkaz Ramone sierżant Mendoza przybił na bramie garnizonu i werandzie gospody listę zakazów i nakazów dotyczących porządku w pueblo. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy nowa znajomość miała jakikolwiek wpływ na alcalde, teraz musiał się ich wyzbyć. Wprowadzenie obowiązkowego ruchu prawą stroną ulicy, drobiazgowe przepisy, kto kogo ma pozdrawiać i w jakich godzinach dostępny jest pobór wody dla peonów z okolicy Los Angeles, a kiedy dla mieszkańców, zakazy składowania materiałów czy żywności – wszystko to sugerowało, że spis układał ktoś pozbawiony choćby elementarnej wiedzy o życiu pueblo, za to kierujący się osobistymi wyobrażeniami o społecznym porządku. Senora Chiara pasowała do tego jak ulał, a niewątpliwie osobistym wkładem alcalde był wykaz kar i grzywien przewidzianych dla osób nieprzestrzegających przepisów. Do egzekwowania tych kar zbudowano na placu specjalny areszt w formie klatki.
Na reakcję Zorro nie trzeba było długo czekać. Pojawił się już następnego dnia, jak zwykle z doskonałym wyczuciem czasu i dramatyzmu chwili. Przygnębiony sierżant Mendoza właśnie polecał odprowadzić do klatki grupkę peonów przyłapanych na poruszaniu się niewłaściwą stroną ulicy i nie posiadających odpowiedniej sumy pesos na grzywnę, gdy ktoś postukał go w ramię.
– Pozwolicie, sierżancie? – Zorro delikatnie wyjął mu z dłoni klucz od aresztu.
– Zorro! – Mendoza sapnął na poły ze zdumieniem, na poły z ulgą i cofnął się o krok.
– Miło was znów widzieć, sierżancie. Wezwijcie tu alcalde, chcę z nim porozmawiać o przepisach porządkowych.
Zanim jednak Ramone, zaalarmowany wołaniem sierżanta, wyszedł zza bramy garnizonu, wysłał na plac żołnierzy. Tylko kilku zdołało się przedostać przez bramę nim pojawił się przy niej Tornado, ale i tak Mendoza na ten widok tylko zamknął na moment oczy i zaraz rozejrzał się za jakimś dogodniejszym do obrony miejscem. Znalazł je – na werandzie gospody.
Alcalde, opuszczając gabinet, mniej więcej wiedział już, czego się może spodziewać. Domyślał się tego ze słyszanych jeszcze za drzwiami okrzyków i braw, ale towarzysząca mu senora Chiara wydawała się być całkowicie nieprzygotowana na widok żołnierzy siedzących i leżących gdzieś pod ścianami domów czy w resztkach wózków i straganów, a szczególnie zaskoczył ją widok sierżanta Mendozy, wciśniętego za stół. Nim jednak głośno wyraziła swoją dezaprobatę, Zorro podszedł do nich z zerwaną z gospody listą przepisów.
– Widzę, że zdecydowaliście się zadbać o porządek w pueblo, alcalde – oświadczył, ignorując obecność senory.
Ramone zamarł. Wiedział, że Zorro z zamiłowaniem traktuje niektóre sprawy w pozornie przyjazny i beztroski sposób, ale nigdy, przy żadnym spotkaniu, nie mógł się oprzeć przekonaniu, że jest to tylko wstęp do czegoś znacznie bardziej nieprzyjemnego. Prawdą było też to, że czasem Zorro przestawał się bawić i tego Ramone bał się bardziej niż czegokolwiek innego, a zarazem gardził sobą za ten strach. Teraz więc także był przestraszony, podobnie jak senora Chiara, która przywarła do jego ramienia, szukając tam ochrony przed banitą.
Alcalde przemógł się.
– Jeśli macie jakieś zastrzeżenia co do porządku, Zorro... – zaczął.
– Do porządku? Ja? Ależ skąd? – zaśmiał się Zorro. – Uważam, że dobry porządek to podstawa... Od razu się łatwiej żyje, jak wszyscy są uprzejmi i schodzą z drogi... Ale to obowiązuje tych, którzy znają te przepisy i sądzę, że to jest bardzo nieuprzejme, zamykać kogoś tylko dlatego, że nie zdążył przeczytać waszego obwieszczenia...
Ramone poczerwieniał.
– Oni…
– Nie zdążyli przeczytać, to oczywiste – przerwał mu Zorro. – Jeśli potrafią czytać, co też nie jest takie pewne. Ale, ale, czy jako autor tych przepisów, możecie mi wyjaśnić, czemu w pueblo ma być ruch właśnie prawostronny? A jeśli tak, to czemu brama garnizonu otwiera się na zewnątrz?
– Brama? – wyjąkał Ramone.
– Tak, brama. Otwarta blokuje ruch i może spowodować wypadek.
– Ale…
– Doceniam waszą ojcowską troskę o pueblo, alcalde, której daliście upust tworząc tak drobiazgowe przepisy – mówił Zorro, podchodząc coraz bliżej, a Ramone się przed nim cofał, nie zwracając uwagi na to, dokąd jest stopniowo kierowany. – Przyznam, że jestem zaskoczony, widząc, że uwzględniliście magazynowanie żywności, ale czy przy tym rozpatrzyliście targowe stragany? Należałoby je także uznać za przenośne magazyny…
– Ja nie…
– Należałoby także określić godziny przyjmowania przejezdnych w pueblo, oczywiście z podziałem na kategorie, oraz określić dopuszczalne pory zmiany pogody… Taka, jaka jest do tej chwili, stanowi zagrożenie dla całego Los Angeles, nie uważacie?
– Ja… – wyjąkał Ramone. Obejrzał się wreszcie, orientując gdzie się znalazł, ale było już za późno. Zorro zręcznie odskoczył w bok i zatrzasnął drzwi aresztu. Obrócił klucz i alcalde wraz z wciąż trzymającą się jego ramienia senorą Chiarą zostali uwięzieni.
Dopiero teraz, kiedy solidna krata oddzielała ją od banity, senora odzyskała rezon.
– Powinniście wisieć! – syknęła z nienawiścią.
– Powinienem? Wybaczcie, senora, ale powinienem zrobić jeszcze wiele innych rzeczy. Nie mogę tracić czasu na jakieś wiszenie. O, to jest pierwsza rzecz, jaką mam do zrobienia – mówiąc to Zorro przedarł arkusz z obwieszczeniem. Na poł, potem jeszcze raz na pół i jeszcze raz, aż miał w dłoniach pęk skrawków. – Alcalde, radziłbym wam lepiej przemyśleć to, co piszecie. Już jest za późno, byście okazywali taką troskę o pueblo i nie osiągniecie ani szacunku, ani posłuchu, układając listy kar. Odwołajcie te zapisy.
Zorro pochylił lekko głowę, jakby oczekując odpowiedzi, ale Ramone milczał. Nie miał zamiaru odpowiadać. Zamiast niego odpowiedziała senora Chiara.
– Wynoście się stąd! I to natychmiast! Jak śmiecie tu się pojawiać!
– No cóż, śmiem – Zorro wzruszył ramionami i rozsypał dookoła strzępki papieru. – Sądzę, że niedługo zmienicie zdanie, alcalde.
Podrzucił klucz, zręcznie złapał i wsunął za pas.
– Do zobaczenia, alcalde, senora – skłonił się uprzejmie i ruszył przez plac do Tornado stojącego na warcie przy bramie garnizonu.
– Hej! Gdzie idziecie?! – krzyknęła Chiara. Zorro okręcił się w miejscu.
– Zająć się innymi sprawami.
– Jak to… jak… – wyjąkała. Rozejrzała się w popłochu. Klatka, areszt dla łamiących przepisy, została zbudowana na środku placu. Teoretycznie miała być prowizorką, stawianą w pośpiechu, ale alcalde, w przewidywaniu, że co poniektórzy mieszkańcy pueblo będą chcieli uwolnić zamykanych tam więźniów, zamówił do jej budowy solidne kraty z dębu i żelaznych okuć, a także potężną sztabę jako zamknięcie. Nie do rozbicia siekierą, a przynajmniej nie od razu. I także alcalde zarządził, że klatka nie miała dachu, tylko kratownicę. Chłód nocy, deszcz i słońce miały być dodatkowymi czynnikami kary. Nie przewidział tylko, że sam znajdzie się w jej środku.
Zorro wskoczył właśnie na Tornado, gdy Ramone zdecydował się działać.
– Zorro! Odwołuję! Odwołuję zarządzenia! – zawołał.
– W samą porę, alcalde.
– Uwolnij nas!
– Sierżancie… – Zorro zwrócił wierzchowca w stronę werandy. – Uwolnijcie alcalde i senorę.
Mówiąc to rzucił klucz, ale czy zrobił to celowo, czy Mendoza miał pecha, dość że sierżant nie zdołał go złapać. Niewielki klucz spadł ze stukotem na werandę i zsunął się w szparę między deskami.
– Oj… – tylko tyle wyrwało się Mendozie.
– Trudno, alcalde, poczekacie chwilę. Chyba nie będzie się wam nudzić.
I Zorro galopem odjechał z puebla.
Diego de la Vega, zbliżając się do głównego placu Los Angeles, już z daleka zdawał sobie sprawę, że panuje tam spore zamieszanie, ale kiedy dotarł na miejsce, zrozumiał, że to, co do tej pory usłyszał, było słabym przedsmakiem ogólnego chaosu. Gdy więc wszedł na plac, stanął na chwilę, oszołomiony, by zorientować się, co się właściwie dzieje.
Na środku placu czterech czy pięciu żołnierzy łomami i siekierami usiłowało otworzyć wielką klatkę i uwolnić uwięzionych w niej ludzi. Ich wysiłki dawały jednak mizerne efekty, gdyż siekiery odskakiwały od okuć kraty, a łom się wciąż ześlizgiwał. Dodatkowo zadanie utrudniało im to, że przy każdym silniejszym uderzeniu z wnętrza klatki dobiegały protesty, a dookoła ludzie uganiali się w pościgu za kurami, gęśmi i kilkoma prosiętami. Wprawdzie część goniących starała się złapać zwierzęta, ale spora grupka dzieciaków biegła tylko dla samego biegania i jedynie utrudniała pogoń, tak samo jak dość agresywnie nastawiona koza, która przemykała pomiędzy goniącymi się, atakując, czy od czasu do czasu wchodząc ludziom pod nogi oraz spłoszony osiołek, ciągnący za sobą połamany wózek. Na wózku musiały być przewożone resztki warzyw, bo teraz zaściełały one cały plac. Ludzie potykali o nie, a dzieci podnosiły i ciskały, chyba w próbie dodatkowego przestraszenia zwierząt. Robiły to nieco na oślep, więc co i rusz taki ogryzek trafiał czy to w peona, czy w żołnierza, a najczęściej – w klatkę. Wśród gdakania przerażonych kur, kwiku prosiąt, beczenia kozy, pokrzykiwania goniących, radosnych nawoływań i śmiechów dzieciaków, Diego mógł wyróżnić pełne oburzenia okrzyki rozlegające się z klatki, szczególnie głośne, gdy jakaś niecelnie ciśnięta pecyna błota i resztek rozbijała się o kratę. Kilkoro dorosłych starało się ukrócić te praktyki, ale ich nawoływania i próby przegonienia małych łobuziaków tylko powiększały ogólne zamieszanie.
Krzyki i wrzaski ogłuszały i Diego uznał, że dobrze zrobił, zostawiając swoją klacz w stajni. Tylko tego brakowało, by się spłoszyła i dołączyła do powszechnego szaleństwa. W panującym hałasie ledwo dało się dosłyszeć dyskusję toczoną w pobliżu, na werandzie gospody senority Escalante.
– Nie ma? Jak to nie ma? – powtarzał sierżant Mendoza. – Musi tam być, sam widziałem jak spadał!
– Ale tam nie ma, sierżancie – tłumaczył się żołnierz, którego mundur był tak pokryty kurzem, że z czerwononiebieskiego stał się białoszary, a we włosach tkwiła cała plątanina pajęczyn i drobnych śmieci. – Szukałem i nic. Nie ma go.
– Victoria? – wtrącił się Diego. – Co się stało?
Zatoczył ręką łuk, wskazując kotłowaninę na placu.
– Zorro się stał! – prychnęła senorita Escalante. Jej słowa i oburzony ton głosu były w jawnej sprzeczności z niezbyt skrywanym rozbawieniem.
– Zorro zmusił ludzi do takiego biegania? – zdziwił się Diego.
– Ależ skąd! On tylko zerwał ogłoszenia alcalde, zamknął Ramone w areszcie i zmusił go do odwołania wszystkich tych nowych, idiotycznych zarządzeń! A na koniec odjechał.
Diego popatrzył z teatralnie odegranym niedowierzaniem na klatkę pośrodku placu. Właśnie jakieś prosię, desperacko szukające ucieczki przed prześladowcami, gorączkowo pracowało raciczkami, by się przecisnąć przez kratownicę. Ze środka podniósł się krzyk, niewątpliwie kobiecy, ale nim dobiegł w to miejsce któryś z żołnierzy, prosiak zniknął w środku. Chyba jednak nie najlepiej wybrał kryjówkę, bo za chwilę cały hałas na placu ustąpił jednemu, przenikliwemu kwikowi przerażenia, który zagłuszył nawet kobiece wrzaski.
– Wydawało mi się, że słyszałem kobietę – zauważył ostrożnie Diego, potrząsając głową, jakby dzwoniło mu w uszach.
– Senora Chiara tam też jest...
– Ach, teraz rozumiem... Ale, ale, skoro Zorro zabrał klucz i odjechał, to co robi ten żołnierz? I dlaczego jest takie zamieszanie?
– Zorro zostawił klucz. Rzucił mi go, a ja nie złapałem – wyjaśnił sierżant, bezskutecznie starając się wyglądać na przygniecionego poczuciem winy. – Spadł tu, pod werandę. Ale senorita nie zgadza się, by oderwać deski...
– Nie zgadzam się, bo potem mi je krzywo przybijecie – upierała się Victoria. – I tak samo nie zgadzam się, by robić tu jakiś podkop. Nie chcę, by moi goście połamali sobie nogi w jakiejś dziurze, sierżancie!
– Rozumiem zatem, czemu szeregowy wygląda tak, jak wygląda... Ale czemu wczołgiwał się pod spód, zamiast wziąć grabie i wyciągnąć to, co tam leży?
Przez moment wydawało się, że żołnierza trafi apopleksja, tak poczerwieniał, podobnie jak sierżant. Mendoza chwilę sapał, wreszcie wykrztusił.
– Natychmiast idź po grabie! Pożycz od kogoś, znajdź, ale masz je przynieść.
Żołnierz oddalił się, a Diego ponowił swoje pytanie.
– Co się stało, że wszyscy tak biegają?
– Och, po prostu alcalde zażądał, by go natychmiast uwolnić – wyjaśniła senorita. – Nie chciał czekać, aż żołnierze odnajdą klucz i kazał rozbić areszt. Tylko, że jedna siekiera odskoczyła, bo za silnie nią uderzono, a trafiła na okucie. Nie zraniła nikogo, ale żołnierz się przewrócił, prosto na chłopaka, który przyniósł kury na sprzedaż...
– Kury uciekły...
– Tak – senorita Escalante uśmiechnęła się z satysfakcją. – Prosto do klatki. Senora Chiara zaczęła krzyczeć, więc wszyscy zaczęli łapać te kury...
– A one się nie dały – wtrącił się sierżant. – Już prawie jedną miałem, ale mi pofrunęła i wpadłem na kojec z gęśmi... Gąsior bardzo się rozgniewał i musiałem uciekać, i przewróciłem ogrodzenie...
– Sierżant niechcący wypuścił prosięta – skwitowała jego wyjaśnienia senorita. W środku klatki trochę się uspokoiło, może dlatego, że prosię zdecydowało się znów zaryzykować na otwartej przestrzeni. – Potem jeszcze ktoś wpadł na ten wózek z odpadkami i przewrócił go zaraz przy areszcie...
Diego pokręcił głową.
– Aż trudno uwierzyć, że jedno zarządzenie alcalde może być źródłem takiego kataklizmu... Pójdę z nim porozmawiać, może uda mi się coś wymyślić, nim ten szeregowy wróci z grabiami.
Ramone przywitał młodego de la Vegę pełnym oburzenia okrzykiem i żądaniem, by go natychmiast uwolniono.
– Chwileczkę, alcalde… – mruknął Diego. – Muszę uważnie obejrzeć konstrukcję…
– Macie klucz?!
– Na razie nie, żołnierze wciąż szukają. Ale wiecie, alcalde, że mam wykształcenie techniczne… – mówiąc to Diego przesuwał ręką po kolejnych okuciach, obmacując szczerby pozostałe po próbach przerąbania. – Jeżeli pozwolicie mi przez chwilę zbadać tę konstrukcję, znajdę może sposób, by was stąd wypuścić bez użycia klucza…
– Zróbcie to jak najszybciej! – zażądała senora.
– Senora Chiara? Co wy tutaj robicie?
– To nie wasza sprawa, młody człowieku! Proszę nas natychmiast uwolnić!
– Jeszcze chwileczkę, pozwólcie, że pomyślę – Diego odpowiedział roztargnionym tonem i zaczął mruczeć, na poły do siebie. – Czarne żelazo, spojenia pod okuciami, łączenia na zastrzał… – W pewnej chwili zatrzymał się i zaczął badać zawiasy. Ramone i Chiara śledzili uważnie każdy jego ruch. – Gdyby tu przyłożyć wybijak i wypchnąć oś zawiasu… Nie, nie, nie, to się w tę stronę nie da, to są zawiasy nakładane… Można by zdjąć z nich drzwi, wystarczy tylko podeprzeć łomem…
– To na co czekacie? – wtrącił się Ramone. – Zróbcie to! Kapralu Rojas! Natychmiast podważcie drzwi łomem.
Rojas posłusznie wyrwał najbliższemu z żołnierzy łom i wepchnął pod drzwi. Nacisnął i… solidny żelazny pręt zgiął się nieznacznie. Drzwi nie drgnęły.
– Tego nie da się tak zrobić – wyjaśnił Diego. – Sztaba zamykająca przebiega przez ich całą długość, a jej zaczepy sprawiają, że po zamknięciu drzwi tworzą litą całość z resztą konstrukcji. Nie jest możliwe podniesienie ich do góry i zdjęcie z zawiasów.
– To znaczy?
– To znaczy, że w ten sposób się tych drzwi nie da otworzyć. Gratuluję, alcalde, udało się wam skonstruować nieotwieralny areszt. Sądząc z solidności kratownic i okuć, można by go naruszyć jedynie prochem, ale obawiam się, że wolelibyście wtedy nie być w pobliżu…
– Przestańcie marudzić, de la Vega i wymyślcie coś rzeczowego! Jak jesteście tacy mądrzy, to znajdźcie jakiś sposób, by to otworzyć! – zdenerwował się Ramone. Ale Diego pozostał niewzruszony.
– Przypuszczam, alcalde – powiedział – że mógłby nam tu pomóc kowal… Przepiłowanie tej zasuwy blokującej sztabę nie powinno zająć mu wiele czasu, a to chyba będzie najprostsza droga.
– To na co czekacie?! Wezwijcie go!
Przywołany kowal obejrzał, dość krytycznie, zasuwę, przedyskutował sprawę z don Diego i oddalił się na poszukiwanie piły do jej przecięcia. W międzyczasie pozostali żołnierze zabrali się, przynaglani rozkazami wykrzykiwanymi przez alcalde, za porządkowanie placu. Powoli zamieszanie zaczęło przycichać. Prosięta uciekły gdzieś pomiędzy zaułki, drób zagoniono i zamknięto, rodzice połapali rozdokazywane dzieciaki i w końcu zapanowała błoga cisza. A raczej cisza panowała tylko w porównaniu z poprzednim hałasem, bo licznie zgromadzeni mieszkańcy pueblo nie mogli oprzeć się pokusie i komentowali zaistniałą sytuację.
Wracający pospiesznie kowal prawie zderzył się z żołnierzem biegnącym od werandy senority Escalante.
– Mam, mam klucz!
– No to co się tak ociągacie? – zirytowała się senora Chiara. – Otwierajcie!
– To moja piła już nie będzie potrzebna? – zaczął dopytywać się kowal. – Muszę wiedzieć, bo wygasiłem palenisko i teraz…
– Zamilknijcie – warknął Ramone. – Szeregowy, otwórzcie w końcu tę kratę!
Żołnierz wsunął klucz do zamka i spróbował przekręcić. Klucz przesunął się pół obrotu i zaciął się.
– No co się dzieje?!
– Klucz się zaciął…
– To przyciśnijcie mocniej!
– Może lepiej nie – wtrącił się Diego – klucz może się złamać.
– Niech się złamie, ale niech otworzy!
Szeregowy spróbował pokręcić kluczem w zamku, w nadziei, że zaskoczy on na właściwe zapadki i drzwi dadzą się otworzyć. Bezskutecznie.
– Chwileczkę – wtrącił się Diego. – Może ja otworzę…
Wziął do ręki klucz i zatrzymał się nagle.
– Jesteście pewni, że to właściwy klucz do tego zamka? – zapytał. – Nie było tam innego?
– De la Vega! – zawył Ramone. – Idźcie stąd i pozwólcie mu otworzyć te drzwi! A ty, żołnierzu, użyj łomu, ale obróć ten klucz!
Diego wzruszył ramionami, jakby rozczarowany tym, że odrzucana jest jego pomoc i ruszył w stronę gospody. Był już w połowie drogi, gdy wściekły ryk alcalde oznajmił, że klucz został złamany w zamku. Klatka wciąż była zamknięta. Po dłuższej chwili, kiedy już Ramone przestał pomstować na nieszczęsnego żołnierza, ten odsunął się od aresztu, a jego miejsce zajął kowal. Nad placem poniosły się przenikliwe zgrzyty piłowanego metalu.
Wbrew stwierdzeniu Diego, że nie potrwa to zbyt długo, piłowanie zasuwy przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. Kowal, spocony i zmordowany, zarzekał się, że alcalde sprowadził na nią wyjątkowo odporne żelazo. Wreszcie, kiedy już niemal wszyscy obserwatorzy wśród mieszkańców zdecydowali się pójść spać, drzwi klatki stanęły otworem, a zza nich wytoczył się Ramone, podtrzymujący na wpół omdlałą senorę Chiarę. Wprawdzie co jakiś czas robiono przerwy, by podać uwięzionym coś do odświeżenia się, czy przekąszenia, ale ciasny, zabrudzony odpadkami areszt źle podziałał na kobietę. Senora została więc umieszczona w powozie don Escobedo, który przybył, by się dowiedzieć, czemu nie wróciła o ustalonej porze do domu i został aż do końca akcji ratunkowej, a alcalde pokuśtykał do swej kwatery, przykazując na odchodnym, by do świtu areszt został rozebrany i zniszczony. Żołnierze, wiedząc już, jak trudne to może być zadanie, ułatwili sobie pracę, podkładając pod kraty ogień i rano na środku placu leżała tylko sterta okopconych zgliszcz. Taka dosłowność w wykonaniu polecenia, jak można się było spodziewać, wywołała wybuch furii Ramone, który dopiero następnego dnia, już wypoczęty, przypomniał sobie o tym, że za okucia i kraty zapłacił z własnej kieszeni. Nic jednak już nie mógł poradzić na to, co się stało, a jego gniew na przemyślnych podwładnych nieznacznie zmalał dopiero wtedy, gdy kowal, po obejrzeniu osmalonych szczątków, zaproponował mu ich odkupienie. Wtedy dopiero Ramone przestał się złościć i przeklinać, przynajmniej na czas wystarczająco długi, by usłyszeć, jaką ofertę mu złożono. Dalsza awantura dotyczyła też już nie samego faktu zniszczenia kratownic, ale tego, że zdaniem alcalde, oferowana kwota była skandalicznie niska.
Wbrew oczekiwaniom, przykre wydarzenia związane z próbą wprowadzenia porządku w pueblo nie zraziły senory Chiary. Nie pojawiała się przez kilka dni, odchorowując godziny uwięzienia, ale gdy tylko poczuła się lepiej, pierwsze kroki skierowała do biura alcalde, by dowiedzieć się, jak on się czuje po tych niemiłych przeżyciach. Ta troska zaskoczyła Luisa Ramone. Do tej pory, gdy zaczynał chorować, zdany był tylko na pomoc i towarzystwo sierżanta Mendozy, jako swojego adiutanta.
Jednak senora Chiara nie poprzestała na tej samarytańskiej powinności. Zjawiła się także z konkretnym pytaniem, czy Ramone, jako alcalde, poczynił jakieś dalsze kroki w celu uporządkowania życia publicznego w Los Angeles. Jej pełne troski nastawienie wobec rannego alcalde i zapał do dalszego naprawiania i cywilizowania mieszkańców Los Angeles zmieniły się jednak szybko w skwaszone przygnębienie i wyrzekania na prymitywizm kraju, gdy alcalde wyjaśnił, z wielką niechęcią, że takie dalsze próby mogą mieć nieporównanie bardziej nieprzyjemne skutki, jeśli sprowokują Zorro do ponownej interwencji. To oświadczenie spowodowało, że Chiara dość kategorycznie zażądała od Ramone, by zaczął przykładać się do swoich obowiązków i usunął z okolic puebla tego banitę, który nie tylko łamał prawo, ale i powstrzymywał postęp cywilizacji, pogrążając Los Angeles w mrokach barbarzyństwa i dzikości. Niewiele zdziałały tu zapewnienia Luisa Ramone, że robi co w jego mocy, by podnieść poziom życia publicznego. Senora, która wyraźnie miała przez ostatnie miesiące oczy i uszy szeroko otwarte na wszelkie rozmowy o bolączkach pueblo, teraz celnie wytknęła mu rozmaite drobne zaniedbania, na które winny były być wykładane pieniądze z kasy miejskiej, a które do tej pory sam Ramone lekceważył, uważając, że powstałe z ich pominięcia oszczędności świetnie może wydać na własne potrzeby. Zbesztany w ten sposób alcalde, pierwszy raz od swego przybycia do Los Angeles, zaczął zastanawiać się nad przyłożeniem większej uwagi do swoich obowiązków.
Jednak nie można było w ciągu kilku tygodni nadrobić wieloletnich zaniedbań, a sprawy miejskiego porządku musiały zejść na dalszy plan, gdy pojawiło się nowe zagrożenie.

Gdy tylko Victoria wyjrzała zza kuchennej kotary, wiedziała, że szykują się kłopoty. Sześciu mężczyzn zgromadziło się wokół jednego, położonego w kącie sali, stołu. Ich wygląd nie budził zaufania, ale nie to zwróciło uwagę senority Escalante. W jej gospodzie, jedynej w Los Angeles, siłą rzeczy zatrzymywali się przeróżni ludzie i trzeba było być bardzo aroganckim, jeśli wręcz nie zaślepionym, by oceniać gości po jakości ich ubrania. Nawet najuczciwsi z vaqueros, po kilkutygodniowej pracy przy przepędzie bydła, wyglądali jak obszarpańcy, zachowywali się często niczym banda dzikusów i trzeba było czegoś więcej niż paru ostrych słów, by przypomnieli sobie o dobrych manierach. A eleganckie garnitury, czyste ręce i uprzejme zachowanie mogło maskować kogoś, kto potem okazywał się bandytą najgorszego sortu, pozbawionym najmniejszych skrupułów. Nie, wygląd nie był wskazówką. Senorita Escalante bardziej starała się dostrzegać inne rzeczy: drobne, ukradkowe gesty, jakimi szulerzy przekładali karty, nieznaczną sztywność ruchów tych, co ukrywali pod odzieżą broń, ciągłą obserwację otoczenia – wszystko to, co mogło oznaczać kogoś, kto wolałby uniknąć spotkania z przedstawicielami prawa.
Lecz w przypadku siedzącej w kącie grupy ta drobiazgowa obserwacja nie była potrzebna. Przybysze byli nie tylko obszarpani, rozmawiali pomiędzy sobą ostro i gwałtownie i wciąż co któryś oglądał się na siedzących w gospodzie żołnierzy, ale i pomiędzy nimi siedziała blada i wyczerpana dziewczyna, która z całą pewnością nie powinna była się tu znaleźć. Flor Pereira.
Victoria wzięła tacę z zamówionymi napitkami i ruszyła na salę.
– Wasze napoje, senores – oświadczyła. – Senorita? Czy chcecie może skorzystać z kąpieli? Mamy pokoje w niskiej cenie.
Flor spojrzała na nią z przerażeniem i nadzieją, nim jednak otworzyła usta, siedzący obok mężczyzna ścisnął ją za rękę.
– Nie – odpowiedział. – Senorita nie zechce. Jesteśmy już spóźnieni i zaraz ruszamy w dalszą drogę.
Victoria kiwnięciem dała znać, że przyjęła to do wiadomości, zabrała tacę i ruszyła z powrotem do kuchni. Zaraz za kotarą oparła się o ścianę.
– Marisa – powiedziała półgłosem. Dziewczyna oderwała się od napełniania zupą misek rozstawionych na kredensie. – Zostaw to, biegnij do garnizonu i ostrzeż, że mamy tu bandę. Sześciu ludzi, uzbrojeni. Porwali córkę właściciela hacjendy z Santa Barbara. Potem weź konia ze stajni i jedź do de la Vegów. Powiedz Diego, że możemy potrzebować pomocy Zorro.
– Mam tu potem wrócić? – spytała Marisa.
– Tak... Nie! Lepiej, by cię tu nie było... Juanita jest za barem... Senora Antonia, czy możecie po cichu się stąd wymknąć? I zatrzymywać innych gości?
– Myślicie, że to dobry pomysł?
– Nie wiem, ile czasu zajmie Diego odszukanie Zorro. Lepiej, by nas tu było jak najmniej, gdy żołnierze zaczną działać.
Kiedy Marisa odpasała fartuch i wymknęła się tylnymi drzwiami, Victoria ustawiła miski na tacy i ruszyła do gości. Miała nadzieję, że zatrzyma ich wystarczająco długo, by sierżant zdołał zebrać żołnierzy. Niestety, jej nadzieje spełzły na niczym. Była w połowie drogi do stołu, gdy do gospody wszedł caballero. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na siedzącą w kącie grupkę, by odezwał się głośno.
– Senorita Flor, co za spotkanie! Kim są ci ludzie?
Dziewczyna spojrzała na niego przerażona i nie odpowiedziała, za to podniósł się zza stołu jeden z bandytów. Caballero na ten widok chwycił za szpadę. Być może dobrze postąpił, bo gdyby chciał się wycofać, cała banda rzuciłaby się do ucieczki, a tak w gospodzie wybuchła bójka, której efekt był łatwy do przewidzenia. Sześciu zdeterminowanych mężczyzn szybko poradziło sobie z zaskoczonym caballero, jego przyjacielem i czwórką peonów. Victoria poszukała schronienia w kuchni, tylko po to, by odkryć, że tam czeka na nią jeszcze dwójka bandytów, którzy do tej pory byli w stajni, a gdy zaczęło się zamieszanie, wracali do towarzyszy najkrótszą drogą. Zjawili się tam, nim senora Antonia zdążyła wyjść z kuchni, ale żaden z nich nie przyprowadził ze sobą Marisy i przynajmniej dziewczynie udało się wydostać.
Skutecznie wydostać, jak się zaraz okazało, bo nim banda skończyła krępować nowych jeńców i nim jej przywódca zwrócił się do senority Escalante z nieuniknionym pytaniem o zawartość kasy, za drzwiami dało się słyszeć sierżanta Mendozę i jego oddział. Tym samym jednak hałas, jaki robili żołnierze, ostrzegł bandytów. Victoria, umieszczona wraz z Flor i senorą Antonią pod strażą w kuchni, słyszała, jak desperados demolują wnętrze lokalu, barykadując wejście i okna i szykując się na dłuższe oblężenie. Z ich rozmów wywnioskowała, że chcą poczekać do zmierzchu, potem przebić się do stajni i uciekać. Planowali też zabranie ze sobą zarówno Flor, jak i jej i Juanity. Po co? Tego nie wiedziała. Być może wiedziała to już Flor, ale na razie pilnujący kobiet bandyta gasił w zarodku każdą próbę porozumienia, wygrażając bronią przy najmniejszym szepcie. To akurat nie martwiło senority Escalante. Marisa uciekła i powiadomiła garnizon, a żołnierze, obstawiając wejścia, tylko zatrzymywali bandytów w środku do momentu, aż całą sprawę rozstrzygnie Zorro. Była pewna, że zjawi się najdalej o zmierzchu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:43, 30 Sie 2011    Temat postu:

Juan Checa zatrzymał się w zaułku. Tygodnie spędzone wśród wzgórz wyostrzyły mu słuch na tyle, by teraz zdawał sobie sprawę, co się przed nim dzieje. Nie było to zresztą zbyt trudne – w ciszy pueblo krzyki Luisa Ramone, alcalde Los Angeles, niosły się daleko. Dla Juana znacznie ważniejsza był niegłośna rozmowa zaraz przed nim. Gdy ostrożnie wychylił się zza rogu domu, miał już pewność – tylne wejście do gospody senority Victorii Escalante było obstawione przez czwórkę żołnierzy dowodzoną przez kaprala Rojasa.
Tak, to było zrozumiałe. Alcalde, jako głównodowodzący, przeklinał i rozkazywał na placu, przed głównym wejściem do gospody, a kapral miał się dostać po cichu kuchennymi drzwiami do wnętrza. Sądząc jednak z ustawionego przed żołnierzami wozu, potajemne wtargnięcie się nie udało i teraz oddział szturmowy sam musiał się chronić przed ostrzałem bandytów. Gospoda, a w niej napastnicy i jeńcy, byli niedostępni.
Niedostępni dla żołnierzy, ale... Juan rozejrzał się po okolicznych ścianach, murach i komórkach. Jeśli dobrze pamiętał rysunki tego chłopaka, gdzieś tu można było wdrapać się na górę i wejść do gospody z zupełnie nieoczekiwanej strony. Kłopot był tylko z tym, że Checa widział to tylko raz, w słabym świetle, nieudolnie narysowane, a w dodatku jego uwagę bardziej zaprzątały w tamtej chwili zabudowania garnizonu i człowiek, który wtedy z nim rozmawiał. Wiedział też, że dotychczas nie mógł tego przejścia dostrzec, bo jako żołnierz nauczył się szukać drogi stojąc na ziemi i nawet bycie vaquero nie oduczyło go tego nawyku. Konie i krowy, tak jak żołnierze, przemieszczają się zwykle w poziomie. Zorro, od którego pochodziła wiedza o trzecim wejściu do gospody, myślał raczej o całych budynkach i dla niego drogi prowadziły także w pionie. A teraz Juan musiał pomyśleć tak jak Zorro i odnaleźć jego ścieżkę.
Cofnął się jeszcze o krok. Jeśli obejrzy gospodę z pewnej odległości, być może w końcu zobaczy, jak się tam dostać. Jeszcze jeden krok w tył i... ktoś dotknął ramienia Juana. Checa okręcił się na pięcie, unosząc rękę do ciosu, ale jego nadgarstek znalazł się w żelaznym uchwycie. Chwilę później ten ucisk zelżał, a przybysz uśmiechnął się szeroko.
– Witam, senor Checa!
– Zorro! – szepnął Juan.
Zorro nie bawił się w dłuższe ceremonie czy powitania.
– Wiesz, kto jest w gospodzie?
– Desperados. Porwali Flor...
– Ilu?
– Sześciu, ośmiu... Ślad był mało czytelny. Rojas pilnuje tyłów...
– A Mendoza z alcalde są przed frontem – dokończył Zorro. – Już ich widziałem.
– Wejście...
– Chodź!
Zaułek dalej Zorro bez wysiłku wdrapał się na daszek najbliższej komórki. Chwilę później obaj, on i Checa, zgięci w pół, by uniknąć spostrzeżenia ze strony żołnierzy, przesuwali się po dachu. Droga prowadziła wzdłuż kalenicy, potem przez załom dachu, aż do okienka nad kuchnią. Tam obaj ostrożnie wychylili się do wnętrza. Z niszy pod dachem widać było doskonale i położoną w dole kuchnię, i część sali, wraz z barem.
Dwaj uzbrojeni desperados czatowali przy drzwiach kuchennych, obserwując żołnierzy przez szczelinę w drzwiach. W kącie kuchni na podłodze kuliła się Flor, kryjąc twarz na ramieniu senory Antonii, a obok siedziała senorita Victoria. Żadna z nich nie nosiła więzów. Z pozostałych dziewczyn z gospody Juan zobaczył tylko jedną, ściśniętą wraz z innymi, widocznie zaskoczonymi tu przez napad, gośćmi pomiędzy przewróconymi stołami w głównej sali i tym razem byli oni związani, a ponadto pilnował ich jeden z bandytów. Widocznie napastnicy obawiali się, że caballeros mogą próbować jakiegoś ataku. Czterech innych desperados zajęło miejsca przy drzwiach i barze.
Kątem oka Checa zauważył, że Zorro podnosi dłoń do kapelusza w powitalnym salucie. Na dole senorita Escalante uśmiechnęła się i szybko opuściła głowę, jakby nic się nie wydarzyło. Zorro stuknął Juana w ramię, wskazując mu z powrotem okno. Cofnęli się.
– Siedmiu, może ośmiu – szepnął Zorro. – Nie widać całej sali. Zaczekaj tu. Jak się pokażę z drugiej strony, skacz w dół i uwolnij panie od towarzystwa.
– Z drugiej strony?
– Tamte drzwi – Zorro wskazał widoczne drzwi w rogu galeryjki.
– Jak?...
Uśmiech Zorro przypominał mrugnięcie łobuziaka.
– Do gospody są dwa wejścia na dole i trzy z góry. Powodzenia, senor Checa!
Zorro zniknął, a chwile później pojawił się po drugiej stronie niczym cień. Zwinnie wskoczył na balustradę, a potem obaj, on i Juan, zeskoczyli w dół.
Pierwszy z bandytów nie zdążył odwrócić się od drzwi, gdy Checa złapał go za kark, szarpnął w tył i z rozmachem pchnął na drzwi, a łomot, jaki temu towarzyszył, był wymownym świadectwem zarówno wytrzymałości desek, jak i siły ciosu. Mężczyzna osunął się na podłogę i legł tam bez ruchu. Łoskot, jaki rozległ się w tej samej chwili za przepierzeniem, świadczył, że Zorro postępuje podobnie ze swoimi przeciwnikami.
Drugi z bandytów zdołał w tym czasie wyszarpnąć własną broń, szeroki, paskudnie wyglądający kord. Szpada Juana nie wytrzymałaby takiego starcia, więc Checa zwinnie usunął się z linii ciosu i złapał za stołek, próbując nim wytrącić przeciwnikowi broń z ręki. Jednak, gdy przesuwali się wzdłuż stołu, każdy usiłując zająć dogodniejszą pozycję do ataku, bandyta potknął się nagle, jakby popchnięty w plecy i to wystarczyło, by Juan zdołał go obezwładnić.
– Juan! – Flor poderwała się z kąta, ale nim ją złapał, zasłona w przepierzeniu zerwała się z zaczepów i do kuchni wpadł kolejny mężczyzna. Nim zorientował się, co się dzieje, Checa jednym ciosem posłał go do towarzystwa dwójki desperados, a sam skoczył do sali.
Tu panował chaos. Łomot dobiegający zza zabarykadowanych drzwi świadczył, że sierżant Mendoza usłyszał zamieszanie wewnątrz tawerny i przypuścił już szturm na wejście. Zorro tańczył po sali w unikach, broniąc się przed trójką przeciwników na raz, starając się jednocześnie utrzymać i ich, i pozostałych dwu bandytów, z dala od skrępowanych jeńców. Właśnie wyłapał atak jednego z nich, przytrzymał go i popchnął tak, że wszyscy napastnicy przez moment skłębili się w bezładną gromadę, usiłując złapać równowagę i przejść do ponownego ataku.
Nim zdołali to zrobić, Checa doskoczył do najbliższego z nich i odciągnął go w stronę baru. Miał nadzieję, że jeden solidny cios pozwoli mu ogłuszyć bandytę, ale ten jednak okazał się odporny i Juan miał pełne ręce roboty, by utrzymać jego pięści, a zaraz potem i nóż, z daleka od swojej osoby. Zwłaszcza, że w międzyczasie do desperado dołączył jego kolega, który najwidoczniej wolał spróbować swoich sił czy szczęścia w starciu z vaquero niż z Zorro. Uchylając się przed kolejnym ciosem, Checa zauważył, że ostatni z intruzów rezygnuje ze starcia i biegnie do kuchni.
Zorro zaczepił biczem o nogę bandyty. Jedno szarpnięcie i mężczyzna przewrócił się, na tyle nieszczęśliwie, czy raczej szczęśliwie dla Zorro, że trafił głową w podporę schodów i znieruchomiał. Z drugim sprawa była trudniejsza. Gdy jego kolega padał, zdołał nad nim przeskoczyć i znaleźć się na tyle blisko, że teraz Zorro musiał unikać jego noża. Trzeci z bandy chwilowo zniknął Zorro z pola widzenia.
Wydawałoby się, że nożownik nie miał zbyt wielkich szans. Nie był zręczny w ataku, a Zorro miał zbyt wiele doświadczenia, by dać się mu zaskoczyć. Na korzyść napastnika przemawiało jednak to, że walka trwała już od kilku chwil i Zorro, mimo swej szybkości, zaczynał być już zmęczony. Mocowali się więc, przepychając tam i z powrotem po sali i Zorro z każdą sekundą czuł, jak opuszczają go siły, zaczyna mu brakować tchu, zaś nieprzyjemne uczucie, jakby omdlewały mu ręce, stawało się coraz bardziej dojmujące.
W tej samej chwili, gdy Juan rzucił się do walki w głównej sali, senorita Victoria Escalante uklękła przy powalonych przez niego napastnikach, szukając broni lepszej niż patelnia. Podnosiła się właśnie z klęczek z pistoletem w dłoni, gdy w wejściu do kuchni pojawił się kolejny bandyta, który najwidoczniej uznał, że zdoła się tędy wydostać z pułapki, w jaką zamieniła się gospoda. Stanął jak wryty na widok broni, ale zaraz uznał, że kobieta nie będzie potrafiła strzelić. Pomylił się w swoich rachubach, bo Victoria bez wahania nacisnęła na spust. Proch spalił się na panewce, więc gdy intruz sięgnął po bezużyteczny pistolet, puściła broń i złapała za leżącą na kredensie patelnię, uznając, że to będzie pewniejsze. Uderzenie kilku funtów żeliwa wystarczyło, by złamać napastnikowi nos i ogłuszyć. Przeskoczyła nad bezwładnym ciałem i ruszyła do sali.
Wśród potrzaskanych mebli leżały ciała bandytów. Juan Checa właśnie wykręcił rękę swojemu przeciwnikowi i trzasnął jego głową o deski barowej lady. Raz, potem drugi, aż mężczyzna osunął się bezwładnie. Jednocześnie Victoria zobaczyła, że Zorro z coraz większą trudnością utrzymuje z daleka od swej szyi ostrze noża. Rzuciła się w jego stronę, ale nim zdołała przedostać się przez wywrócone meble, Zorro wywinął się resztką sił i nóż wbił się w filar. Zanim desperado wyrwał broń, dostał w szczękę od Juana, Zorro poprawił z drugiej strony i bandyta osunął się na podłogę.
Zorro wyprostował się powoli, z trudem łapiąc powietrze i obejrzał się niespokojnie na wejście. Żołnierze szturmowali coraz mocniej i sterta mebli blokująca drzwi coraz bardziej się chwiała. Zaraz wtargną do środka.
– Zorro? Wszystko w porządku? – Checa zwrócił się do zamaskowanego banity. Ten tylko potrząsnął głową.
– Senoritas, senores, wybaczcie – powiedział z wysiłkiem.
Ruszył po schodach na piętro. Po chwili usłyszeli dobiegający stamtąd suchy kaszel, urwany nagle tak, jakby kaszlący zatkał sobie usta. Victoria rozejrzała się szybko.
– Ani słowa gdzie poszedł, senores, Ramone dowodzi tym szturmem – powiedziała do rozcierających nadgarstki caballeros. – Odblokujmy powoli drzwi, dobrze?
Chwilę później, gdy ostatnia ława tarasująca wejście ustąpiła z trzaskiem i żołnierze, prowadzeni przez sierżanta wpadli do środka gospody, zastali tam leżących bezwładnie bandytów, pilnujących ich caballeros i Juana Checę starającego się uspokoić szlochającą Flor.

Porwanie i ocalenie senority Flor oraz pojmanie bandy spowodowało spore poruszenie w Los Angeles. Nie chodziło już nawet o to, że żołnierze okazali się bezradni w starciu z bandytami, którzy zabarykadowali się w gospodzie. W tej bowiem kwestii większość mieszkańców podzielała twierdzenie don Alejandro, że w zaistniałej sytuacji można było postąpić jedynie tak, jak to zrobili Zorro i Juan Checa, którzy dostali się do wnętrza przez okno i powszechnie zgadzano się, że takiego pomysłu nie można było spodziewać się po dowodzącym żołnierzami alcalde. Znacznie więcej emocji budziło natomiast zachowanie Luisa Ramone zaraz po walce, kiedy to chciał on wymóc na żołnierzach uwięzienie Juana, argumentując, że zapewne jest to jeden z bandytów. Wprawdzie odstąpił on od tego zamiaru, ale nastąpiło to nie wskutek nalegań, jakich nie szczędzili ani i byli jeńcy, ani kapral Rojas, który wstawiał się za przyjacielem, a raczej na wieść, że Juanowi pomagał także Zorro. Świadomość, że zamaskowany obrońca pueblo jest gdzieś w pobliżu wystarczyła, by Luis Ramone nagle przypomniał sobie, że Juan Checa nigdy nie był o nic oskarżany i ma opinię doskonałego, uczciwego pracownika.
Rezygnacja z aresztowania Juana nie oznaczała natomiast, że Ramone nie chwalił się cudzymi dokonaniami. W jego wersji wydarzeń główną rolę grało umiejętne dowodzenie Luisa Ramone oraz prowadzony przez niego bohaterski szturm na gospodę. Alcalde próbował nawet wymóc taką wersję wydarzeń w ich opisie w „Guardianie”, ale don Diego de la Vega nie dał się mu zastraszyć i opisał całą historię tak, jak opowiedzieli mu ją uwięzieni w gospodzie caballeros.
Właśnie to przechwalanie się alcalde spowodowało, że opinia o nim, nigdy nie najlepsza, teraz jeszcze bardziej się pogorszyła. Nikt nie mówił tego głośno, nie chcąc ryzykować aresztu, grzywny czy w najlepszym razie awantury, ale Ramone widział wymowne spojrzenia otaczających go ludzi i wiedział, że przekazują sobie prawdziwą wersję, wzbogaconą z pewnością złośliwymi komentarzami co do rzeczywistych umiejętności dowodzenia zademonstrowanych przez alcalde.
Oczywistym było też, że Ramone jest świadomym tego, jak jest postrzegany. Mógł na początku udawać, że niczego nie widzi i nie słyszy, ale senora Chiara, przy kolejnych odwiedzinach, z właściwym sobie taktem i delikatnością, wyjaśniła mu wszystko, dodając swoje własne komentarze na temat osób żywiących takie, a nie inne poglądy. Niestety, choć jej ocena mieszkańców pueblo była bardziej niż negatywna, Ramone jej nie podzielał i niebawem zaczął przypominać chmurę burzową, zdolną do rozpętania huraganu przy najmniejszej okazji. Senorita Escalante zauważyła też, że alcalde zaczął kupować od przejeżdżających przez pueblo handlarzy z Monterey skrzynki, w których niewątpliwie był przechowywany alkohol mocniejszy niż wino czy cydr. Kilka ostrożnych pytań do sierżanta potwierdziło jej przekonania: Luis Ramone znów pił. Tyle tylko, że tym razem robił to ostrożniej i bardziej umiarkowanie, tak że nie można było już go widzieć zataczającego się w drodze do gospody, ale i tak jego ponury poranny nastrój wskazywał na powieczorne dolegliwości.
Awantura z porywaczami miała też inne, mniej ponure następstwa. Senorita Flor Pereira i Juan Checa byli przez dwa dni gośćmi hacjendy de la Vegów, razem z senorem Pereira. Wśród wielu poruszanych wtedy tematów do rozmowy pojawił się wątek hodowli i wkrótce don Alejandro i Jose Pereira doszli do porozumienia w sprawie wymiany części stada. Kilkanaście młodych jałówek i byczków ze stad de la Vegów, przychówek po długorogim byku sprowadzonym przez Diego, miało znaleźć się wśród stad Pereiry. W zamian Jose Pereira proponował również jałówki, tyle że po byku sprowadzonym z południa, niższe i bardziej krępe. Obaj hodowcy obiecywali sobie sporo po takiej mieszance krwi.

Przegląd stad de la Vegów, wybranie sztuk na wymianę i spędzenie ich na szlak zajęło vaqueros prawie dwa dni, a następne dwa potrzebne były na przepędzenie ich pod Santa Barbara, na teren hacjendy Pereiry. Być może uporaliby się z tym zadaniem szybciej, ale ludzie de la Vegów i Pereiry pierwszy raz pracowali razem i od czasu do czasu dochodziło pomiędzy nimi do nieporozumień. Wystarczało drobne niedopatrzenie, ktoś za wolno zareagował na sygnały, czy wręcz przeciwnie, podjechał zbyt szybko i już stado się płoszyło i rozbiegało. W końcu jednak oddzielono upatrzone zwierzęta i popędzono piaszczystym traktem wijącym się między wzgórzami w stronę Santa Barbara. Te dni pracy wystarczyły, by obie grupy zgrały się ze sobą i zebranie stada przeznaczonego dla de la Vegów zajęło już tylko jeden dzień.
Juan Checa odkaszlnął, by oczyścić gardło. Jesienne deszcze jeszcze się nie zaczęły, więc szlak pomiędzy Santa Barbara, a Los Angeles był nie tylko przejezdny, ale wręcz suchy. Racice bydła podnosiły na nim tumany pyłu, który osiadał coraz grubszą warstwą na jadących, wciskając się nawet naciągnięte na twarze pod bandany i dławiąc w gardle.
Jadący w pobliżu Diego de la Vega też zaniósł się suchym, szarpiącym kaszlem. Checa popatrzył na niego przez chwilę. Pięć dni spędzonych razem przy spędzie stada zmieniły jego zdanie o młodym de la Vedze. Do tej pory uważał go za zatopionego w książkach paniczyka, który w całym swoim życiu nie powalał sobie rąk fizyczną pracą i idealistę, który nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak funkcjonuje świat. Zaskoczyło go więc, gdy don Alejandro zlecił synowi wybranie sztuk bydła i nadzorowanie ich przepędu i nie pomogło nawet tłumaczenie, że to właśnie don Diego był pomysłodawcą wzbogacenia stada de la Vegów o długorogie bydło ze wschodu.
Teraz jednak Juan musiał przyznać, że don Diego potrafił pracować. Nie mógł nie spostrzec, że vaqueros de la Vegów traktują młodego caballero nie tylko z szacunkiem, ale też i jak jednego ze swoich. Rzeczywiście don Diego pracował i rozmawiał z poganiaczami jak równy z równymi. Gdy Pablo, starszy grupy vaqueros de la Vegów, wskazywał, którym stadem zajmą się w następnej kolejności i jak będą przy tym rozstawieni jeźdźcy, młody de la Vega słuchał go tak samo, jak pozostali. Przez dwa dni jeździł razem z poganiaczami, od stada do stada, bez narzekania na kurz czy zmęczenie. Potrafił też posługiwać się biczem, tym podstawowym narzędziem vaquero, co najmniej równie dobrze jak oni. Juan kilkakrotnie widział, jak de la Vega jednym celnym strzałem z bicza zawraca już wybierającą się gdzieś w zarośla jałówkę czy niesfornego byczka.
Co więcej, okazało się też, ku zaskoczeniu Juana, że don Diego zaskakująco dobrze potrafił jeździć konno. Nie chodziło tu nawet o takie sztuczki, jak jazda pomiędzy stadem z opartym na kolanie notatnikiem, w którym odnotowywał kolejne wybierane sztuki, a prócz nich jeszcze całe mnóstwo innych szczegółów. To, jak powiedział Juanowi Pablo, był niemal znak rozpoznawczy młodego de la Vegi, gdy przyjeżdżał do stada. Wodze zamotane na kuli siodła, noga przełożona przez łęk tak, by oprzeć na niej notes, rysik w dłoni... Don Diego de la Vega zapisywał wszystko, co widział i interesował się wszystkim. Ale już przejechanie po stromym zboczu parowu, by odciąć drogę przestraszonym jałówkom i zawrócić je ku reszcie stada, to było coś, czego nie powstydził by żaden vaquero. Więcej, niejeden z nich zastanowiłby się dwa razy, nim podjąłby się takiej próby, a don Diego nie namyślał się nawet przez moment, nim poprowadził swoją palomino po stoku.
Tylko z jedną rzeczą sobie don Diego nie radził. Przed wyruszeniem na szlak vaqueros wzięli ze sobą pistolety, szpady i pałasze. Od porwania senority Flor nie było już pogłosek o jakiejś bandzie w okolicy, ale nikt nie pozwalał, by ta pozorna cisza uśpiła jego przezorność i każdy ruszał na szlak uzbrojony. Jedną szpadę, oczywiście, wręczono także młodemu caballero. Juana zaskoczył pewien nastrój oczekiwania, gdy Pablo pojawił się przed don Diego z bronią w ręku, ale szybko zrozumiał, dlaczego tak było.
De la Vega nie potrafił bowiem posługiwać się szpadą. Więcej, on nie potrafił jej nawet nosić. Przypiął ją do pasa tylko po to, by zaraz zgubić przy wsiadaniu na konia. Zsiadł, podniósł, znów próbował wsiąść i tym razem zaklinował ją między sobą a siodłem tak, że klacz się spłoszyła. Temu już towarzyszyły wybuchy śmiechu. Ku zdumieniu Juana, don Diego śmiał się razem z innymi. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli o jego awersji do broni i braku umiejętności jej noszenia i to wręczanie mu szpady było tradycyjnym żartem, powtarzanym przy każdej takiej okazji. Wreszcie caballero uspokoił konia i zaczepił szpadę przy siodle. O ile Juan mógł się zorientować, wisiała tam nadal. Jakimś cudem nie zgubił jej po drodze.
Ziemie należące do de la Vegów były położone w pewnej odległości od szlaku i vaqueros odetchnęli z ulgą, gdy opuścili pylisty trakt. Tu, choć po upalnym lecie trawy nie było zbyt wiele, kurz się tak już nie wzbijał. Można było zdjąć bandany, zaczęły się rozmowy i przekomarzania. Zbliżający się koniec drogi wprawił wszystkich w dobry humor i żartowano sobie z każdego. Z Pablo, który zapędził się za bardzo w głąb stada i musiał się ratować szybkim spięciem wierzchowca, by nie porwały go ze sobą spłoszone byczki, z Manuela, którego trzy razy na manowce wyprowadziła ta sama jałówka, czy z Jose, który raz zamiast zagonić byczka do stada, spłoszył go w drugim kierunku. Dostało się też Juanowi, któremu wytknięto po raz kolejny słabość senorit do jego osoby i nie oszczędzono także Diego, pytając go, czy aby na pewno nie zgubił powierzonej mu szpady.
Granicę pastwiska wyznaczało niewielkie obniżenie terenu i płynąca jego dnem rzeczka. Na jej widok wszyscy popędzili konie, by z pohukiwaniem i okrzykami wpędzić jałówki w płytką wodę. Zwierzęta zwolniły jednak i zatrzymały się, by napić.
– No i koniec szlaku – oznajmił Pablo. – Z koni, chłopaki! Ochłodzić się i jedziemy do hacjendy!
Vaqueros pozeskakiwali z siodeł. Juan, tak jak inni, zadbał, by koń się napił, potem zaczął się z przyjemnością ochlapywać, zmywając z twarzy warstwę potu i pyłu. Gdy skończył, wdrapał się na brzeg i siadł, zadowolony, że może rozprostować nogi inaczej niż w strzemionach. Zauważył, że wśród myjących się mężczyzn nie ma don Diego. De la Vega w ogóle gdzieś zniknął, dopiero po chwili Checa wypatrzył jasną grzywę palomino uwiązanej w pewnym oddaleniu, za krzewami przy zakręcie rzeczki.
Pablo tez to zauważył.
– Checa, idź zobacz co z don Diego. Nie powinien się sam oddalać...
Juan niechętnie podniósł się z ziemi i ruszył w stronę zakola. De la Vega, choć z jakiegoś powodu oddalił się od grupy, tak jak pozostali zsiadł z konia i teraz mył się z kurzu – Checa widział, jak się schyla nad wodą. Nie miał ochoty zdzierać sobie obolałego po całym ranku nawoływań i wciąż zaschniętego od pyłu gardła, więc podszedł bliżej. Gdy już dzieliło go od młodego caballero tylko kilka kroków, jakaś sucha gałązka trzasnęła mu pod butem.
Don Diego okręcił się w miejscu i sięgnął po zawieszoną na niskiej gałęzi szpadę z szybkością, jakiej Juan, pomimo wszystkiego, co widział przez ostatnie dni, nie spodziewał się po tym arystokracie i, co tu ukrywać, kimś mającym zasłużoną opinię kompletnego niezdary w tych sprawach. De la Vega wyszarpnął broń zwracając się ku napastnikowi i zaraz opuścił szpadę, rozpoznając, kto do niego podszedł.
A Juan stał jak skamieniały, nie mogąc oderwać wzroku od blizny na torsie caballero. Nagle zrozumiał, czemu don Diego wolał zjechać tutaj, by się umyć i czemu ściągnął koszulę w oddaleniu od ludzi. Rana po postrzale była już dobrze zabliźniona, ale różowość tkanki wskazywała, że miała zaledwie kilka miesięcy. Niżej, na boku, mógł dostrzec jeszcze jeden ślad, już stary i biały, a na ramionach de la Vegi widać było jeszcze kilka typowych dla szermierza starych pręg po cięciach.
Checa nie wierzył własnym oczom. Wszystko się zgadzało. Wzrost, szerokie bary, umiejętność jazdy konnej i władania biczem, szybkość reakcji pasująca do szermierza, a nie zatopionego w książkach paniczyka, rozpaczliwy wybuch senority Escalante w hacjendzie Jose Pereiry, to, że tamtej nocy w jaskini widział tylko dwa puste posłania, gorączkowe majaczenia rannego... Nie było przyrodnich braci, związanych ze sobą wspólną tajemnicą i przyjaźnią, lecz tylko jeden mężczyzna. Juan mógł tylko pokręcić głową, by wyrazić swój podziw dla kogoś, kto tak potrafił oszukać wszystkich dookoła. Zaplanować, stworzyć i utrzymać doskonałą iluzję co do swojej osoby.
Wyglądało na to, że de la Vega dostrzegł jego oszołomienie. Znany Juanowi lekki uśmiech, gest uniesienia szpady w salucie i Zorro bez słowa odłożył broń, sięgając po koszulę. Checa nerwowo rozejrzał się dookoła. Na szczęście wszyscy pozostali vaqueros nie ruszyli się jeszcze znad brzegu. Chciał coś powiedzieć, ale don Diego tylko pokręcił głową.
Przechodząc koło Juana zatrzymał się nagle i położył mu rękę na ramieniu. Przez moment stali, patrząc sobie w oczy, aż Zorro, Diego de la Vega, ruszył do swojego wierzchowca.
Juanowi coś nagle się przypomniało.
– Jedną chwilę – powiedział.
– Tak? – Diego zatrzymał się i obejrzał przez ramię.
– Ten wasz kaszel zaczyna być charakterystyczny – stwierdził ostrożnie Checa. Zorro uniósł brwi w zdziwieniu, jakby to co usłyszał, zwróciło jego uwagę na coś, czego wcześniej nie dostrzegał. Wyglądało na to, że stara się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy kaszlał.
– Jesteście pewni? – zapytał w końcu.
– Tak.
– Więc będę musiał na to uważać – stwierdził.
– Ten postrzał?
– Tak – Zorro wzruszył ramionami.
Z dołu rzeki poniosło się wołanie. Pozostali zbierali się już do dalszej drogi. Checa rozejrzał się szybko. Chciał jeszcze zapytać o tyle innych rzeczy, ale ani nie wiedział, od czego zacząć, ani pora nie sprzyjała pogawędkom.
– Jakim cudem nikt...? – urwał w połowie pytania.
– A wy podejrzewaliście? – prychnął don Diego, odwiązując swoją palomino od krzewu. – Poza tym mam dobrych przyjaciół.
– Czy mnie...
– Tak, was także do nich zaliczam. Powiedziałem to już wam kiedyś – don Diego, Zorro, uśmiechnął się lekko. – I teraz mogę raz jeszcze podziękować.
Skinął raz jeszcze głową i ruszył w stronę pozostałych vaqueros.

W wieczornej ciszy szeroko niosły się dźwięki muzyki dobiegające z kwater vaqueros. Po udanym przepędzeniu stad, de la Vegowie urządzili niewielką fiestę, tak dla swoich, jak i dla ludzi Pereiry, częstując ich sowitą kolacją i dobrym winem. Zaś dodatkowe pesos, jakie wypłacił don Alejandro wprawiły wszystkich w szampański nastrój.
Juan Checa przysłuchiwał się odgłosom zabawy, siedząc na niewysokim murku, oddzielającym teren kwater vaqueros od sadu. Gdy wychodził, rozbawieni vaqueros śmiali się z niego i przestrzegali, by uważał, żeby następnego ranka nie ścigał go ojciec senority, z którą się umówił. Uśmiechnął się teraz do siebie. Chyba już całe życie będą mu to wytykać. Ale cóż, póki nie działa się od tego krzywda ani jemu, ani senoricie Flor, która doskonale znała podobne żarty, nie protestował. A teraz tym bardziej nie mógł odeprzeć ataku, że chciał spotkać się z mężczyzną.
Młody de la Vega zniknął zaraz po poczęstunku i wynagrodzeniu vaqueros. Checa podejrzewał, że chciał się dowiedzieć, czy coś złego nie wydarzyło się w pueblo podczas jego nieobecności. Jeśli tak, szanse na spotkanie z nim były niewielkie, ale Juan mimo wszystko chciał spróbować. Chciał porozmawiać z Zorro inaczej, niż do tej pory. Nie wymieniać tylko pospieszne informacje o możliwych przeszkodach i zagrożeniach, na jakie się natkną w walce, ale dowiedzieć się, co kierowało młodym caballero, by stać się jeźdźcem w masce, ryzykować życiem i honorem. Może dla kogoś patrzącego z boku była to pusta ciekawość, ale Juan chciał wiedzieć. Znał swoje powody, dla których podszył się pod imię Zorro. Teraz się ich nieco wstydził i uważał, że w tamtym czasie postąpił jak ostatni głupiec, ale też nie mógł zapomnieć, że to właśnie Zorro uratował mu życie i chciał zrozumieć, dlaczego przyszedł mu z pomocą za pierwszym razem.
Obejrzał się przez ramię, słysząc za sobą szelest i zamarł, widząc pod najbliższym drzewem wysoką sylwetkę. W półmroku połyskiwała tylko jasna koszula. Diego de la Vega, Zorro, uniósł dłoń w pozdrowieniu i bez słowa wskazał Juanowi sad. Checa zeskoczył z murku i ruszył za nim.
Ścieżka pomiędzy drzewami poprowadziła ich w górę, na stok wzgórza obok hacjendy. Z tego miejsca Juan mógł widzieć zarówno rozświetlone zabudowania w dole, jak i dzikie, poszarpane, pocięte wąwozami skały za sadem i ogrodami, a także łagodne stoki w stronę Los Angeles. W oddali połyskiwały słabo nieliczne światła w pueblu.
Zorro usiadł na ziemi, gestem wskazując Juanowi miejsce obok siebie. Trawa była tu wysoka, zgnieciona pachniała świeżością i deszczem.
Cisza narastała. Zorro nie odzywał się, siedział po prostu zapatrzony w migocące w dole światła. Czekał na coś? Checa nie miał pojęcia. On sam wahał się, czy zadać pytanie i zakłócić tą ciszę. Poczucie, że każde jego pytanie zabrzmi głupio, doskwierało.
Nagle Zorro zaśmiał się cicho, jakby do siebie.
- Senor Checa – powiedział spokojnie. – Wydawało mi się, że chcecie ze mną porozmawiać.
- Skąd wiedzieliście?
- Czego innego mógłbym się spodziewać?
- To prawda... – Juan zawahał się. - Chciałem z wami porozmawiać, ale...
- Tak?
- Przez chwilę zadawanie wam pytań wydawało mi się niestosowne.
Zorro prychnął tylko, rozbawiony taką odpowiedzią i Juan nieoczekiwanie poczuł, że jego onieśmielenie znika. Legenda, nieuchwytny Zorro stał się żywym człowiekiem, a bez swej maski także dobrym towarzyszem w drodze czy w pracy. To już nie był Zorro, ale Diego de la Vega. Checa zmusił się, by myśleć o swoim rozmówcy jako o synu don Alejandro.
- Mieliście rację z tym kaszlem – dorzucił po chwili don Diego. – Będę musiał uważać, by nie ściągnął na mnie kłopotów.
- Jak wtedy w gospodzie?
- Owszem. Nie mogę już za długo walczyć. Albo się śmiać – zakpił, jakby coś sobie przypominając, coś zabawnego.
Checa tylko pokiwał głową.
- Don Diego – odezwał się po chwili.
- Tak?
- Dlaczego to robicie?
- Dlaczego jestem Zorro? – sprecyzował pytanie de la Vega.
- Tak.
- Cóż… - powiedział don Diego i zamyślił się. Odezwał się dopiero po dłuższym czasie. – Dlaczego wy, senor Checa, zdecydowaliście się działać jako Zorro?
- Co? – Tego pytania Juan się nie spodziewał.
- Mogliście przywdziać czerń i spotkać parę razy senoritę gdzieś w okolicy – Diego kiwnął ręką gdzieś przed siebie, wskazując, gdzie może znajdował się dom don Escobedo. – Nie ryzykowalibyście zbyt wiele. Mogliście wjechać w czerni do pueblo, raz czy drugi. To też by ją przyciągnęło.
- Ale ja wolałem walczyć – kiwnął głową Juan. – Tak, rozumiem, o co pytacie. Widzicie… Ramone to chciwy i mściwy głupiec. To, co on robił… Rojas mnie uprzedzał, gdy tu przyjechałem, że tak będzie, że będę się wstydził za swój mundur. Walka… To pozwalało na moment zapomnieć o tym wstydzie. Był moment… wtedy na targowisku – Juan zapatrzył się przed siebie, jakby wracając w pamięci do tamtego dnia, chwili swego zwycięstwa i jednocześnie klęski. – Zanim Dolores do mnie podbiegła, liczyły się tylko okrzyki tych ludzi. To, że byłem ich obrońcą. Po to przecież kiedyś ubierałem mundur…
- Kiedyś… - odpowiedział don Diego – kiedyś jako dzieciak przybiegałem tutaj. Tutaj, z tego miejsca widziałem cały świat. Potem odkryłem, że świat jest znacznie większy, oczywiście – znów zakpił, jakby na wspomnienie tamtego chłopca – ale pozostało mi przekonanie, że to jest moje miejsce. I konieczność jego obrony.
- Alcalde?
- Tak. Ojciec ściągnął mnie z Madrytu, pisał, że mamy kłopoty. Jeśli uważasz, że Ramone to chciwy dureń, to nie widziałeś go parę lat temu, zanim…
- Zanim pojawił się Zorro?
- Tak.
- Jednego tylko nadal nie rozumiem – potrząsnął głową Checa. - Czemu właśnie lis? Czemu ta podwójna maska?
- Bez maski nic bym nie działał.
- Nie?
- Nie. Pierwszy raz Zorro przyszedł do pueblo, by wyciągnąć z aresztu mojego ojca. I Victorię. Jakbym próbował zrobić coś otwarcie, byłbym bez szans. Już byłem przez Ramone obserwowany, że powoduję niepokój, jak to wyraził. Gdybym się wtedy upierał… Wiesz, Juan? Dwa dni po tej ucieczce znów musiałem być w Los Angeles. Ojciec stał już przed szafotem.
- Co?!
- Ramone potrzebował paru porządnych lekcji, nim zrezygnował z częstego używania szubienicy – odezwał się młody de la Vega lodowatym głosem. Juan nagle zdał sobie sprawę, że to przemówił Zorro.
- Zaraz, zaraz…
- Tak, ciebie mieli powiesić. Ale na cmentarzu są groby rolników, którzy poszli na stryczek, bo nie mieli pieniędzy na wymyślone przez alcalde podatki. Jako zdrajcy – wywarczał Zorro. – Od kiedy się zjawiłem, żaden już nie zginął. Diego de la Vega miał wybór. Zakradać się, jak lis, i wyszarpywać władzę Ramone, albo pozostać sobą i zginąć. Zapewne wraz z ojcem.
Juan tylko pokręcił głową. Gniew Zorro był niemal namacalny. Nagle zdał sobie sprawę, że legenda ma solidne podstawy, a sam Zorro balansuje pomiędzy furią obrońcy pueblo i rozsądkiem młodego caballero. Powiedział to. Diego popatrzył na niego z ukosa.
- Może – odpowiedział. – Zapomniałeś tylko dodać, że staram się przy tym mieć choć trochę zabawy, dla siebie i dla ludzi w pueblo. Okpienie Ramone to też przyjemność, zaręczam. Dla ludzi tym większa, że czują się bezpieczniej. Gdy się z niego śmieją, maleje też ich strach przed alcalde i ciężej jest mu coś na nich wymusić.
Checa zapatrzył się na odległe światła pueblo.
Wśród zabudowań nadal grała muzyka. Wiatr zaszumiał w sadzie, trawa pachniała.
Nie chciał już zadawać więcej pytań.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:44, 30 Sie 2011    Temat postu:

Jesienne deszcze wreszcie nadeszły. Wypalone upałami wzgórza znów zazieleniły się od trawy, w wąwozach zaczęły szumieć potoczki i strumyki, w obniżeniach terenu pojawiły się lusterka wody. Jezioro za Los Angeles rozrosło się, na tamie dzień i noc szumiał wodospad. Nadchodziła zima, najpiękniejszy, najbardziej ukwiecony czas w Los Angeles.
Senora Chiara nadal odwiedzała pueblo, przyjeżdżając niemal codziennie. Co bystrzejsi obserwatorzy zauważyli, że coraz częściej zjawiała się sama, bez swej podopiecznej, i za każdym razem cały czas spędzała z alcalde. On sam nie narzekał z powodu jej odwiedzin i można było dostrzec, że wita je raczej z radością. Na pewno zaś dzięki temu przestał pić tak, jak dotychczas.
Wizyty stały się też powodem do cichych plotek. Czy to możliwe, zastanawiano się, że Luis Ramone znalazł kogoś, kto się nim zainteresował? Więcej, rozważano, czy to możliwe, by alcalde sam się zainteresował kobietą? Ci, którzy byli nastawieni do życia bardziej romantycznie, uważali tę parę za dowód triumfu miłości, która potrafiła dotknąć osoby nawet tak na pozór do niej niezdolne i twierdzili, że być może dzięki temu Ramone złagodzi nieco swoje podejście do puebla i jego mieszkańców. Inni, bardziej ostrożni, choć może należało nazywać ich realistami, byli zdania, że niezależnie od uczucia łączącego tych dwoje, z sytuacji tej nie wyniknie nic dobrego, a wątpiącym przypominali o charakterach alcalde i senory i ich poglądach na Los Angeles. Nie mogło być tak, mówili, że ta dwójka, razem czy osobno, zdziała coś dobrego dla pueblo. Gorzej nawet, gdy ci dwoje połączą swoje siły, Los Angeles naprawdę wpadnie w tarapaty.
Jaka jednak by nie była prawdziwa przyczyna, wspólne interesy, zauroczenie czy wzajemna miłość, faktem było to, że senora Chiara spędzała coraz więcej czasu z Luisem Ramone. Co za tym zaś szło, coraz mniej czasu poświęcała donnie Dolores, pozostawiając ją w hacjendzie don Escobedo, lub też, gdy przyjeżdżały razem, ignorując jej obecność. Być może nie wydawało się to jej zbyt wielkim zaniedbaniem, w końcu donna mieszkała w domu swego stryja, wraz z kuzynkami i można było pozostawić ją w tym towarzystwie. Niestety, Chiara albo nie wysnuła właściwych wniosków ze wcześniejszych wydarzeń, albo też, zauroczona możliwością spotykania się z kimś takim jak Ramone, najzwyczajniej zapomniała o pewnych sprawach. Możliwe było też, że po prostu do tej pory przymykała oczy na pewne cechy charakteru i zachowania swojej podopiecznej. Tak więc, gdy senora wraz z alcalde udawała się na przejażdżkę po okolicach pueblo czy siedziała wraz z nim nad szklaneczką cydru, donna Dolores, uwolniona od jej obecności, cieszyła się coraz większą swobodą.
Don Escobedo, tak jak wszyscy właściciele posiadłości jesienią i na początku zimy, zaprzątnięty sprawami gospodarstwa, także nie zwracał większej uwagi na to, czym obecnie zajmuje się jego bratanica. Być może liczył na swe córki, że one będą czuwać nad zachowaniem kuzynki i powstrzymają ją od najgorszych wybryków czy nierozsądnych posunięć. Zapomniał jednak, że już od dawna to Dolores nadawała ton całej trójce. Dziewczęta ją jedynie naśladowały i było dla nich nie do pomyślenia, by zwrócić jej na cokolwiek uwagę.
Tak czy inaczej, jaka by nie była tego przyczyna, donna Dolores Escobedo znalazła się poza jakąkolwiek kontrolą. Na skutki tego nie trzeba było zbyt długo czekać.

Diego de la Vega i Victoria Escalante dyskutowali właśnie nad koniecznością uzupełnienia zapasów wina w gospodzie przed zbliżającymi się świętami Bożego narodzenia, gdy na plac przed gospodą wjechał jeździec w takim galopie, że nie tylko oni, ale chyba wszyscy obecni w pobliżu przerwali swoje zajęcia i spojrzeli na niego z ciekawością. Nie często zdarzało się w Los Angeles, by ktoś wpadał do pueblo tak gwałtownie, a już na pewno nie wtedy, gdy jego jasne ubranie było zaplamione krwią.
– Manolito! – załamała ręce senorita Victoria. – Co się stało?
– Gdzie jest… – wydyszał Manolito – gdzie jest doktor Hernandez?
– Pojechał do hacjendy don Oliveiry, dona Margarita źle się czuje – odpowiedział spokojnie don Diego. – Co się stało?
– Don Mauricio umiera!
– CO?!
– Jest ciężko ranny, umiera… – powtórzył Manolito.
Diego rozejrzał się dookoła. Koń Manolito stał z ciężko spuszczonym łbem, wyraźnie wyczerpany galopem. Dokoła zaczynali już gromadzić się zaciekawieni mieszkańcy, od bramy garnizonu podążał sierżant Mendoza. Alcalde nie było, nieco wcześniej Diego widział go wyjeżdżającego z pueblo w towarzystwie senory Chiary.
– Ktoś musi pojechać do don Oliveiry – oznajmił głośno de la Vega. – Zawiadomić doktora Hernandeza, że jest potrzebny. Victorio – zwrócił się do senority. – Pozwolisz, że dokończymy naszej rozmowy później? Pojadę z Manolito do hacjendy da Silvy, może jakoś będę w stanie pomóc rannemu.
– Jedź, Diego. Ja wyślę Juanitę po doktora. Gdzie ma przyjechać?
– Do hacjendy – powiedział Manolito. – Don Mauricio tam jest…

Don Mauricio rzeczywiście był ranny i to dość ciężko, ale twierdzenie, że umiera, poważnie mijało się z prawdą. Rana była bolesna, chłopak, bowiem Mauricio da Silva niedawno dopiero wyrósł z lat chłopięcych, na przemian mdlał i przeklinał. Diego potrzebował całego autorytetu swojej wiedzy i sporo umiejętności Zorro w narzucaniu innym posłuszeństwa, by założyć opatrunek solidniejszy niż kilka pospiesznie zamotanych szmatek. Nim zjawił się doktor Hernandez, don Diego zdołał także dowiedzieć się, w jaki sposób doszło do zranienia.
Konflikt pomiędzy dwójką młodych caballeros, don Mauricio da Silva i don Eduardo de Cabon trwał już kilkanaście tygodni i bez większego zdziwienia Diego usłyszał teraz od Mauricia, że jego źródłem i inspiratorem była donna Dolores Escobedo. Początkowo były to drobne sprzeczki, mniej lub bardziej przyjacielskie docinki i utarczki, ale w miarę upływu czasu wymieniane uwagi stawały się coraz dotkliwsze. Dodatkowo donna zdawała się czerpać pewną przyjemność z tego, że oto ci dwaj młodzieńcy rywalizują i ścierają się ze sobą w jej obecności i o jej uwagę. Wystarczało kilka słów, wypowiedzianych do jednego z nich w obecności drugiego, by wszelkie szlachetne postanowienia poprawy i zawieszenia broni szły w niepamięć. Już raz, podczas świętowania otwarcia tamy, doszło do poważniejszego starcia. Tamtego dnia interwencja alcalde i senory Chiary, wraz groźbą aresztu i grzywną, ostudziła trochę gorące głowy. Teraz jednak obaj młodzi ludzie byli rozdarci pomiędzy obowiązki nakładane im przez ojców, a chęć towarzyszenia donnie Escobedo. Ta zaś, pozbawiona od kilku tygodni towarzystwa senory Chiary, tego swoistego cienia i mimo wszystko głosu rozsądku, zaczęła ze zdwojonym zapałem wykorzystywać zaistniałe animozje. Krótko mówiąc, sprowokowała pojedynek. W jaki sposób, tego don Diego się nie dowiedział, bo don Mauricio albo za bardzo się wstydził tego, że przegrał starcie, albo przypomniał sobie, jakie zdanie miał młody de la Vega o donnie Dolores i wolał nie zdradzać jej sekretów. Dosyć, że obaj, Mauricio i Eduardo stanęli na ubitej ziemi, a starcie skończyło się raną jednego z nich, przerażeniem drugiego, przekonanego, że oto właśnie stał się mordercą i ucieczką tak jego, jak i samej Dolores.
W chwili, gdy młody da Silva opisywał, jak starał się dotrzeć do domu, zjawił się doktor Hernandez. Ocenił szybko stan rannego, zażądał gorącej wody i świeżego płótna na szarpie, a przede wszystkim, wyprosił z pokoju wszystkich poza jedną służącą, która miała mu pomagać przy badaniu i opatrywaniu rany.
Don Diego z roztargnieniem poklepał Manolito po ramieniu.
– Będzie dobrze, doktor Hernandez nie sprawiał wrażenia kogoś, kto widzi śmiertelnie rannego – powiedział. – Uratowaliście młodego pana. Nie wiecie może, skąd przyjechał z tą raną?
– Nie, senor de la Vega…
– Trudno.
– Don Diego? – wtrąciła się Juanita. – Wiecie, co się stało?
– Wiem, ale nie sądzę, bym mógł teraz o tym mówić. Nie martw się, Juanita. Wszystkiego się niebawem dowiemy.

Po powrocie do Los Angeles zastali w gospodzie tłok i mocno zdenerwowaną Victorię.
– Co się stało?
– Alcalde wrócił z przejażdżki – wyjaśniła. – Zaraz potem wpadł don Escobedo, z pytaniem czy senora Chiara wie, gdzie jest Dolores.
– Wnioskuję z tego, że donna Dolores nie wróciła do hacjendy.
– Tak. I nikt nie wie, gdzie się podziewa. Kuzynki myślały, że pojechała z senorą Chiarą do puebla, senora, że została w domu… A dziewczyna znikła.
– Była świadkiem pojedynku pomiędzy Mauricio da Silva, a Eduardo de Cabon – wyjaśnił Diego. – Chyba zdała sobie sprawę, że to zaszło zbyt daleko.
– Myślisz, że…?
– Myślę, że pewnie już wróciła do domu.
Victoria prychnęła tylko i ruszyła po sali z tacą w ręku. Dyskusje nad takimi wydarzeniami, jak zaginięcie donny Dolores, zwykle powodowały u mieszkańców Los Angeles zdwojone pragnienie i kubki wina były opróżniane znacznie częściej niż zazwyczaj. Zastanawiano się nad tym, jak mogło dojść do pojedynku pomiędzy dwójką młodych caballeros i jaka była w tym rola panny Escobedo, a także nad tym, gdzie mogła się ona teraz podziewać. Sporo osób podzielało zdanie senority Escalante, że donna Dolores już wróciła do hacjendy, do swego pokoju i teraz zapewne wypłakuje się w poduszkę, przestraszona tym, co sprowokowała.
Powrót doktora Hernandeza zbiegł się z ponownym przyjazdem don Escobedo. Donna Dolores jednak nie wróciła do domu i don Hernando przyjechał więc do pueblo, by domagać się od alcalde rozesłania żołnierzy na jej poszukiwanie. Ku jego nieprzyjemnemu zaskoczeniu, Luis Ramone stanowczo odmówił wszczęcia poszukiwań.
– Nie oczekujecie chyba, że będę wysyłał żołnierzy w pogoni za dziewczyną, która uciekła z kochankiem! – stwierdził kategorycznie.
– Nie macie dowodu...
– Nie potrzebuję – warknął Ramone. – Całe Los Angeles wie, że ta dziewczyna nie potrafiła się obejść bez męskiego towarzystwa. Zapomnieliście już, że ci dwaj nie tak dawno skoczyli sobie do oczu?
– Pamiętam o tym zdarzeniu – odpalił don Escobedo. – Ale to niczego nie dowodzi.
– Dajcie spokój... – Ramone machnął lekceważąco ręką. – Nawet jak pojechała gdzieś, wróci. Poczekajcie na nią spokojnie...
– Mam być spokojny, gdy nie wiem, co się z nią dzieje?
– Lepiej przygotujcie się na wesele. Może nawet tak będzie lepiej, po takiej ucieczce nie macie już wyboru. Ona musi wyjść za mąż.
– Tego nie musicie mi mówić!
– Chyba jednak muszę, skoro tak się domagacie, bym pozostawił pueblo bez garnizonu. Trzeba było jej lepiej pilnować, jeżeli nie planowaliście dla niej tak szybkiego zamęścia...
Don Escobedo przez chwilę nie odzywał się, tylko jego gwałtownie czerwieniejąca twarz świadczyła o tym, co przeżywał.
– Dolores miała opiekunkę – powiedział wreszcie lodowatym głosem. – Miała ją, póki ta nie zdecydowała się spędzać większości czasu tutaj, w pueblo!
Teraz przyszła kolej na Luisa Ramone, by wpierw zblednąć, a potem poczerwienieć. Spurpurowiał na twarzy tym intensywniej, że wśród zebranych dało się słyszeć cichy szmer komentarza do słów caballero.
– Nie łudźcie się, że dzięki temu coś wskóracie – warknął wreszcie alcalde. Trzasnął kubkiem o blat baru i wymaszerował z gospody, starając się iść tak równo, jak tylko pozwalało mu na to sztywne kolano, a laska, na której się wspierał z furią uderzała o deski podłogi.
Don Escobedo rozejrzał się bezradnie dookoła.
– Nie potrzebujemy żołnierzy, by przeszukać okolicę – odezwał się Diego. Zawtórowały mu potakiwania obecnych. – Zaraz zawiadomię vaqueros ojca. Może ją widzieli.
– Don Diego...
– Jedźcie do hacjendy, don Hernando – poradził Diego. – Może rzeczywiście Dolores sama zdecyduje się tam wrócić, gdziekolwiek jest, a jeśli ktoś ją odnajdzie, odwiezie do was. I jeśli mogę coś doradzić... – Diego zawahał się przez moment. – Senora Chiara...
– Myślicie, bym nie robił jej wymówek?!
– Nie... Jedynie uważam, że jeśli ktoś jest teraz w stanie nakłonić alcalde do wysłania żołnierzy, to właśnie ona. Tyle tylko, że... – Diego znów się zawahał.
– Rozumiem... – don Escobedo pokiwał głową. Ramone mógł odmówić wysłania patrolu z własnej przekory, a Chiara mogła przekonać go, że jest to niezbędne. Pozostawało jedynie pytanie, jak bardzo alcalde poczuje się tym urażony i jak każe później komuś za to zapłacić.
Gdy pierwsi z gości gospody zaczęli wychodzić na zewnątrz, Victoria położyła rękę na ramieniu Diego.
– Masz zamiar jej szukać? – spytała.
– Czy cię zmartwi, jeśli powiem, że tak?
– Wolałabym, byś nie musiał tego robić – oświadczyła.
Ujął jej dłoń w swoje.
– Wiem, że nie jesteś tym zachwycona, ale don Escobedo to przyjaciel ojca – powiedział. – Niezależnie, ile racji było w twierdzeniu Ramone, jemu muszę pomóc.
– No tak... – westchnęła. – Ale obiecaj, że nie będzie miała potem powodów do opowieści – syknęła.
Diego nie mógł się nie roześmiać.
– Nie myślisz chyba, że Dolores zapomniała o paru sprawach, jakie się pomiędzy nami zdarzyły – powiedział. – Będę raczej musiał uważać, by spotkanie z nią nie skończyło się bijatyką.
Victoria spojrzała na niego zaskoczona, a chwilę potem uśmiechnęła się złośliwie. Ona także pamiętała, i to doskonale, jak zarówno Diego, jak i Zorro, potraktowali swego czasu donnę Dolores. Rzeczywiście, mogła się spodziewać, że Zorro będzie musiał bardzo uważać, by awanturnicza panienka nie spróbowała zrobić mu krzywdy w odwecie za tamto ośmieszenie.
O wschodzie słońca Victoria rozpaliła ogień pod kuchnią i nastawiła garnek na polewkę. Na werandzie siedziała już całkiem liczna grupa peonów, vaqueros i caballeros, którzy poprzedniego wieczora wyruszyli na poszukiwanie panny Escobedo, a teraz przybyli na bardzo wczesne śniadanie. Mimo tego, iż część z nich spędziła w siodle całą noc, przejeżdżając szlaki od Los Angeles po wzgórza przy drodze do San Pedro i w stronę Monterey, wrócili z pustymi rękoma, zmęczeni i zgłodniali. Donna Dolores Escobedo znikła, jakby zapadła się pod ziemię.
Senorita Escalante stawiała właśnie na stole kolejną tacę, gdy na plac wjechał patrol żołnierzy. Tak jak Diego przewidywał, wieczorem poprzedniego dnia, po interwencji senory Chiary, alcalde zdecydował, że jednak włączy załogę garnizonu do poszukiwań. Sierżant Mendoza i kapral Rojas poprowadzili patrole. Sierżant dość szybko znalazł się z powrotem w garnizonie, ale oddziałek prowadzony przez kaprala wrócił dopiero teraz. Co ważniejsze, razem z żołnierzami przyjechał i don Eduardo de Cabon, drugi z pechowych pojedynkowiczów i zalotników donny Dolores.
– Don Eduardo – krzyknął jeden z caballeros. – Gdzie donna Dolores?
– Nie wiem... – młodzieniec zsunął się z konia i ruszył w stronę werandy.
– Chwileczkę, don Eduardo – zatrzymał go kapral. – Najpierw musicie stawić się w biurze alcalde, takie mam rozkazy.
De Cabon westchnął tylko i posłusznie ruszył przez plac w stronę bramy garnizonu. Victoria odstawiła tacę na najbliższy stół i już bez słowa ruszyła za żołnierzami, a razem z nią poszła jeszcze spora grupa gości. Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co się wydarzyło po pojedynku, i nikt nie miał wątpliwości, że Ramone przepyta o to młodego caballero.
Alcalde nie sprawiał wrażenia kogoś, kto przespał noc. Nieogolony, z przekrwionymi białkami oczu, z trudem trzymał się na nogach. Nie było w tym nic dziwnego. Senora Chiara odjechała do hacjendy don Escobedo późno w nocy, a wcześniej podzieliła się z Luisem Ramone swoimi obawami co do losu podopiecznej. Z tego też powodu alcalde sięgnął po swoją zwyczajową wieczorną butelkę znacznie później niż zwykle i teraz cierpiał pozbawiony możliwości odespania.
Brak snu, oszołomienie po wieczornym popijaniu i ogólnie zły nastrój wywołany wypadkami dnia poprzedniego spowodowały, że nastrój Luisa Ramone był wręcz krwiożerczy.
– A więc to jest ten kochanek – burknął na widok wchodzącego wraz z kapralem młodego caballero. – A gdzie dziewczyna?
– Nie wiem – odpowiedział don Eduardo.
– Jak to, nie wiesz? – Ramone chciał krzyknąć, ale nagłe ukłucie bólu przypomniało mu, że powinien unikać zarówno hałasu, jak i gwałtowniejszych ruchów.
– Nie wiem…
Alcalde już bez słowa nalał sobie kubek wody. Wypił duszkiem i rozejrzał się po gabinecie. Dopiero teraz zauważył, że jest on bardziej niż zwykle zatłoczony.
– Czego tu chcecie? – spytał.
– Dowiedzieć się, co się stało z donną Dolores – odpowiedziała Victoria.
Błysk gniewu na twarzy Ramone zgasł równie szybko, jak się pojawił. Alcalde przypomniał sobie niemal natychmiast nie tylko to, że senorita Escalante jest właścicielką najbliższej jego gabinetowi piwniczki z winem, ale też, że jest ona osobą o niezwykle donośnym głosie i ostrym słownictwie. Nie miał ani siły, ani ochoty na kłótnię.
– Pytam jeszcze raz – zwrócił się do młodego de Cabon. – Co się stało z donną Dolores?
– Nie wiem – chłopak bezradnie rozłożył ręce.
– To sobie posiedzisz w celi, aż ci się przypomni! – wybuchł Ramone. Poderwał się zza biurka i natychmiast usiadł z powrotem, łapiąc się z jękiem za głowę.
– Alcalde! – zaprotestował jeden z caballeros.
– Nie! – Luis tym razem podnosił się znacznie wolniej. – Dziewczyna zaginęła, a on był ostatnim, który ją widział. Posiedzi tak długo, aż zdecyduje się powiedzieć, co się z nią stało!
– Uciekła ode mnie! – krzyknął don Eduardo.
Ramone okręcił się wściekle. Był już wystarczająco rozdrażniony, by ból głowy przestał przeszkadzać, a stał się dodatkowym impulsem do wybuchnięcia gniewem.
– Jak to uciekła?! Dokąd? Gdzie i kiedy?
– Pojechaliśmy do Santa Barbara, do misji – jęknął de Cabon. – Chciałem, by została moją żoną, by mi ślubowała. Zabiłem dla niej i chciałem, by złożyła mi przysięgę, nim razem uciekniemy do Hiszpanii.
– Nie mogłeś uciekać sam?!
– Ona też widziała, jak zabijam… – Chłopak prawie płakał. – Mauricio był moim najlepszym przyjacielem, ale gdy stanął pomiędzy nami, musiał umrzeć… Nie chciałem, by Dolores…
– To czego ty nie chciałeś, nie ma znaczenia! – wywarczał Ramone. – Gdzie ta Dolores?
– Jak jej powiedziałem, po co przyjechaliśmy do misji, rozzłościła się i uciekła…
– Uciekła z Santa Barbara, tak?
– Tak…
– Łżesz de Cabon, łżesz jak pies. Co zrobiłeś z dziewczyną? – Z każdym pytaniem Ramone podchodził krok bliżej, a Eduardo się cofał.
– Mówię, że uciekła…
– Łżesz!
– Nie! – chłopak przycisnął się plecami do ściany. – Uciekła, przysięgam, że uciekła!
– Alcalde, dosyć! – zaprotestowała senorita Escalante.
– Nie! – Ramone odwrócił się do pozostałych w gabinecie osób. Na moment przymknął oczy, gdy zdał sobie sprawę z bólu głowy, ale zaraz kontynuował znacznie spokojniej. – De Cabon zostaje w areszcie, póki nie odnajdzie się donna Escobedo. Możecie powiadomić o tym jego ojca.
– Czy stawiacie jakieś zarzuty, alcalde? – pytanie zadał ten sam caballero co poprzednio.
– Jeszcze nie – odparł Ramone. – Jeszcze don Eduardo ma czas, by powiedzieć prawdę. Może w towarzystwie ojca będzie bardziej rozmowny. A teraz… wyjść stąd. Wszyscy!
– Alcalde…
– Powiedziałem, wyjść! Sierżancie Mendoza! Usunąć mi z gabinetu tych intruzów.
– Chwileczkę! – senorita Victoria wywinęła się zręcznie spod ramienia sierżanta. – Proszę pozwolić mi przynieść jedzenie dla don Eduardo.
Ramone popatrzył na nią ponuro. Jego gniew osłabł, łupiący ból głowy wciąż narastał, więc perspektywa, że trzeba będzie znów podnieść głos, z każdą chwilą stawała się mniej pociągająca.
– Tylko zachowajcie ciszę – polecił. – A teraz wyjść stąd! Już!
Dyskusje zaczęły się dopiero za bramą garnizonu. Wiadomość, że donna Dolores dojechała aż do Santa Barbara, spowodowała, że spora część poszukiwaczy z poprzedniego wieczora klęła teraz, jedni cicho, inni całkiem głośno, na myśl o daremnych poszukiwaniach i nocnych godzinach spędzonych w siodle. Jeszcze inni współczuli chłopakowi i nie szczędzili gorzkich słów o dziewczynie, która sprowokowała całe zajście. Wszyscy zaś zgadzali się co do tego, że można było tego uniknąć, gdyby donna Dolores nie wymknęła się spod kontroli. Siłą rzeczy rozmowy zeszły na temat senory Chiary i alcalde, a stąd znów wróciły do tego, co stanie się z don Eduardo. Większość była zdania, że Ramone wypuści go, może nawet jeszcze przed południem tego dnia, jak tylko pojawią się jego ojciec i don Escobedo z wiadomością, że niesforna dziewczyna wróciła do domu. Niektórzy jednak sądzili, że alcalde, z sobie wiadomych powodów, złośliwości czy poczucia winy, będzie próbował ukarać chłopaka za to, co się wydarzyło i nie będzie to jedynie kilka dni odosobnienia.
Dzień się ciągnął, słońce wznosiło coraz wyżej, a don Escobedo nie przyjeżdżał. Wreszcie kapral Rojas pojechał po niego do hacjendy i razem zjawili tuż po południu. Przyjechała także z nimi senora Chiara i don Augustino de Cabon, ale cała trójka miała dziwnie ponure twarze. Razem udali się do aresztu.
Ramone był już w znacznie lepszym stanie niż o świcie. Kilka godzin snu, napar z kory wierzbowej i lekkie śniadanie zdziałały cuda. Ogolony, czysto ubrany, czekał na gości w swoim gabinecie. Uprzejmie przywitał caballeros, z szacunkiem ucałował dłoń senory i poprowadził przybyłych do aresztu.
W odróżnieniu od niego, Eduardo wyglądał znacznie gorzej. Co prawda sierżant podał mu śniadanie dostarczone przez senoritę Escalante i przy tej okazji powiedział, że Mauricio da Silva jest tylko ranny, ale to najwyraźniej nie pocieszyło chłopaka, który, gdy weszli, siedział skulony na pryczy. Dopiero gdy ojciec się odezwał, Eduardo podniósł głowę, pokazując wymizerowaną twarz i podkrążone oczy.
– Coś ty sobie myślał?! – don Augustino przeszedł od razu do sedna sprawy.
– Ojcze…
– Mauricio był twoim przyjacielem, a ty go chciałeś zabić. Dolores nie była ci obojętna, wiem, ale nie miałeś prawa porywać jej i zmuszać do ślubu!
– Ojcze…
– Zapytajcie go, co się stało z Dolores – wtrącił się Ramone. – Do tej pory nie chciał nam powiedzieć.
– A więc, Eduardo?
– Uciekła ode mnie pod misją w Santa Barbara – odpowiedział pospiesznie chłopak.
– Kłamiecie! – krzyknęła senora Chiara. Nim ktokolwiek mógł zareagować, przepchnęła się obok don Augustino do kraty celi. – Kłamiesz, łajdaku! W żywe oczy kłamiesz! Mów mi natychmiast, co zrobiłeś z Dolores!
– Ucie… – zaczął Eduardo, ale rozwścieczona senora nie dała mu skończyć.
– Nie kłam! – krzyknęła znowu. – Porwałeś ją? Zamordowałeś ją jak tego biednego Mauricio?
– Nie, senora…
– Może niech Eduardo opowie nam wszystko – rozległ się z tyłu spokojny głos.
– De la Vega! – odwrócił się Ramone. – Co wy tu robicie?!
– Przyjechałem dowiedzieć się, czy odnaleziono donnę Dolores – stwierdził spokojnie don Diego de la Vega. – Dzień dobry, senora, don Hernando, don Augustino. Widzę, że odnalazł się don Eduardo.
Ramone sapnął wściekle, ale skinął głową.
– No, de Cabon. Opowiadaj!
Chłopak objął się ramionami i popatrzył z rozpaczą na ojca, jednak don Augustino nawet nie drgnął, spoglądając na niego surowo i gniewnie.
– Umówiliśmy się, Mauricio i ja – zaczął Eduardo – że rozstrzygniemy nasze wątpliwości co do tego, który z nas może ubiegać się o względy donny Dolores. Spotkaliśmy się, a donna… Przyjechała za nami, by być świadkiem. Powiedziała, że tylko zwycięzca okaże się jej godny… Więc walczyliśmy i ja… – urwał na moment, wstrząsnął się, a po chwili kontynuował dalej. – Gdy Mauricio upadł, wiedziałem, że go zabiłem. W tamtej chwili chciałem być sam, jak najdalej od niego… Pobiegłem do koni, ona pobiegła za mną… Powiedziała mi, że jestem mężczyzną, że dowiodłem tego w walce… – Chłopak znów urwał i spuścił głowę. Po chwili podniósł ją i spojrzał prosto w oczy ojca. – Wiedziałem, że teraz muszę zadbać o nią, o jej dobre imię. Nie mogłem pozwolić, by źle o niej mówiono, żeby… – znów się zaciął, ale po chwili przemógł się i mówił dalej. – Pojechaliśmy do Santa Barbara. Zgodziła się mi towarzyszyć, uważała to za doskonałą wyprawę. Gdy jednak stanęliśmy pod misją, zapytała, po co tu jesteśmy. Wyjaśniłem jej, że teraz musimy wziąć ślub. Skoro wyruszyła ze mną…
– Po co jechaliście do misji? – odezwał się don Escobedo.
– Chciałem jechać do Monterey, do wuja Benito. Powiedziałbym mu, co się stało, on pomógłby nam wyjechać do Hiszpanii… Tylko nie chciałem, by o Dolores mówiono, że podróżuje z obcym mężczyzną…
– Więc ślub?
– Tak – Eduardo dumnie uniósł głowę. – Jestem mężczyzną. Musiałem zadbać o jej dobre imię. Nie mogłem pozwolić, by ją obmawiano.
– Ty głupi dzieciaku – wysyczał don Augustino. – Ty durny smarkaczu… Gdybyś nie wyciągnął jej na tę wyprawę, nikt by jej nie obmawiał!
– Ależ…
– Powiedzcie, co było potem – polecił Ramone. Chłopak poczerwieniał.
– Rozzłościła się na mnie, gdy powiedziałem jej, po co tu jesteśmy. Nazwała mnie durniem. Wyśmiała, gdy mówiłem, że ją kocham… Uderzyła mnie w twarz i odjechała…
– Goniłeś ją?
– Tak… – Eduardo był wręcz purpurowy ze wstydu. – Ale dopiero po chwili… Koń mi się spłoszył, jak mnie zaatakowała, nie mogłem go złapać… Jak mi się to wreszcie udało, już jej nie widziałem… Szukałem jej – zapewnił. – Szukałem! Aż spotkałem patrol i mnie zabrali tutaj…
Don Augustino pokręcił głową.
– Ty durniu… – powiedział. – Ty durniu…
– Nie uwierzyliście mu chyba?! – prychnęła senora Chiara.
– Dlaczego by nie? – zdziwił się don Diego. – Wyjaśnił dość przekonywująco, co się wydarzyło…
– Ale Dolores nigdy by czegoś takiego nie zrobiła – zaprotestowała senora. – Nigdy nie zgodziłaby się jechać w nieznane! I to z obcym mężczyzną!
– Nie w nieznane – odezwał się Eduardo. – Powiedziałem jej, że pojedziemy do Monterey, do wuja, a stamtąd do Hiszpanii… I przecież mnie znała…
– Nieważne! Jak by nie było, nie pojechałaby z tobą…
– Chiara… – odezwał się don Escobedo. – Dolores mogła z nim pojechać. Wiesz doskonale, jak bardzo chciała wrócić do Hiszpanii. A co do towarzystwa… to był to jeden z twoich obowiązków – przypomniał.
Chiara poczerwieniała gwałtownie.
– Wiem, jakie są moje obowiązki – odpaliła.
– Doprawdy? – don Escobedo skrzywił się nieprzyjemnie. – Gdybyś pamiętała o swoich obowiązkach, Dolores by nie zaginęła!
– Senor Escobedo! – alcalde uznał, że należy się wtrącić. Don Hernando spojrzał na niego gniewnie, ale zmilczał. Prawdą było, że to Ramone stał za nieobecnościami senory, ale też teraz to od alcalde zależały dalsze poszukiwania dziewczyny i don Escobedo nie chciał go zrażać.
–Senores, senores… – wtrącił się don Diego. – Może wpierw zastanowimy się, jak odnaleźć donnę Dolores, a potem porozmawiamy o winie, jeśli w tej nieszczęsnej sprawie ktokolwiek zawinił…
Jednak te pojednawcze słowa nie odniosły pożądanego skutku. Senora Chiara poczerwieniała jeszcze bardziej, najwyraźniej biorąc je do siebie, podobnie jak alcalde. Don Augustino nie odrywał spojrzenia od swego nieszczęśliwego syna.
Don Escobedo odetchnął głęboko.
– Co zamierzacie zrobić, alcalde? – spytał.
Zanim Ramone zdołał odpowiedzieć, odezwała się Chiara.
– Ten przeklęty morderca powinien zapłacić za śmierć Dolores! Powieście go, alcalde!
– Chiara! – jednocześnie zawołali don Escobedo i de Cabon.
– A czy nie jest mordercą? – zaatakowała senora. – Może i namówił ją, by pojechała z nim do Santa Barbara, ale gdy odmówiła ślubu…
– Nie zabiłem jej! – krzyknął przerażony Eduardo. – Nie zabiłem! Ojcze… uwierz mi, nie zrobiłem jej nic złego… Kocham ją…
– A Mauricio? – senora nie dała dojść do głosu. – On był twoim przyjacielem, a go zamordowałeś!
– Nie!
– Senora – wtrącił się Diego. – To był pojedynek o rękę kobiety, nie morderstwo. A don Mauricio żyje.
– A co wy możecie wiedzieć o czymś takim?! – prychnęła Chiara.
– Sporo – uśmiechnął się Diego. – Swego czasu rozstrzygałem taki dylemat z Zorro…
– Nie…
– On mówi prawdę, Chiara – odezwał się don Escobedo.
Przez chwilę panowało milczenie. Senorze Chiarze wspomnienie Zorro odebrało mowę, alcalde i caballeros także się nie odzywali. Rzeczywiście, don Diego musiał swego czasu stawić czoła Zorro, by móc ubiegać się o rękę senority Escalante. To, że przeżył tamto starcie, a co więcej, pozostawał nadal w przyjacielskich stosunkach z zamaskowanym banitą, świadczyło aż za dobrze o jego umiejętnościach. Może nie szermierczych, ale na pewno perswazji.
Chwilę ciszy wykorzystał don Augustino.
– Nie ma dowodów, że mój syn okazał się mordercą. Może i zrobił z siebie durnia, ale trudno mi uwierzyć, że potrafiłby zabić dziewczynę.
– Ale jednak Dolores nie wróciła do hacjendy – zauważył Ramone. – Santa Barbara nie jest aż tak daleko, by nie zdążyła zjawić się w domu przed świtem.
– Mogło coś się jej przytrafić, alcalde – wtrącił się Diego. – Choćby natknęła się na taką bandę, jak ta co była tu ostatnio… Flor Pereira przecież mieszka koło Santa Barbara…
Ramone poczerwieniał. Wspomnienie o desperados, którzy zabarykadowali się w gospodzie i których rozgromili Zorro i Juan Checa, nadal było dla niego drażliwą sprawą.
– Sądzicie, don Diego...? – spytał don Escobedo.
– Sądzę, że coś musiało się stać i nie pomożemy donnie Dolores stojąc tu i kłócąc się o winę Eduardo. Żywa czy martwa, musimy ją odnaleźć.
– Jeśli ją zamordował… – zasyczała Chiara.
– Dosyć! – don Escobedo odciągnął kobietę od kraty. – Alcalde? Za waszym pozwoleniem, oddalę się, by zorganizować poszukiwania.
– Ja także będę jechał – włączył się Diego. – Nasi vaqueros mogą przeszukać tereny w stronę Santa Barbara. Im więcej szukających, tym większe szanse, że ją odnajdziemy.
Ramone pokiwał z roztargnieniem głową, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś innym.
– Alcalde, jeśli pozwolicie – wtrącił się don Augustino – zabiorę syna…
– O, nie! – warknęła Chiara. Wyszarpnęła ramię z uścisku don Escobedo i stanęła przed Ramone. – Luis, jeśli pozwolisz, by ten morderca…
– Senora, chciałem zabrać syna, by wskazał nam, gdzie ostatni raz widział donnę Dolores i pomógł w poszukiwaniach…
– Nie! – stwierdził Ramone. – Jest oskarżony o próbę zabójstwa don Mauricio i prawdopodobne porwanie i zamordowanie donny Dolores. Nie mogę pozwolić, by skorzystał z okazji i zbiegł.
Don Augustino kiwnął głową.
– Słyszałeś, Eduardo. Jesteś oskarżony.
– Ojcze…
– Ani słowa więcej. Zostań tu. Może areszt pozwoli ci się zastanowić nad tym, co do tej pory zrobiłeś i dostrzeżesz swoje błędy.
– Ojcze…
– Jeżeli donna Dolores zginęła, to nie będzie dla mnie miało znaczenia, czy zabiłeś ją własnoręcznie, czy stało się na skutek twoich błędnych decyzji. Będziesz winnym jej śmierci. Zrozumiałeś to, Eduardo?
– Tak, ojcze…
Młody caballero cofnął się w głąb celi i usiadł ciężko na pryczy, nie patrząc już w stronę wychodzących.

– Musisz jechać? – zapytała Victoria. Jaskinia była ciemna i chłodna jak zawsze, a Tornado prychał raźno, ciesząc się perspektywą biegu.
– Obawiam się, że muszę – Zorro poprawił puślisko przy siodle. Victoria uparła się, by wrócić razem z nim do hacjendy i teraz towarzyszyła mu w ostatnich przygotowaniach.
– Vaqueros nie dadzą rady?
– Może. Nie sądzę. Don Hernando uparł się, by wszyscy szukali Dolores w pobliżu drogi, ale myślę, że lepiej będzie, gdy rozejrzę się trochę dalej. Może będę miał szczęście i natrafię na jakiś ślad. Księżyc jest już bliski pełni, więc bez kłopotu wrócę w nocy. Ale muszę cię o coś poprosić.
– Tak?
– Miej oko na to, co się dzieje w garnizonie. Zwłaszcza na to, co planuje alcalde.
– Co masz na myśli?
– Chiara jest przekonana, że Dolores nie już żyje, a Eduardo jest jej mordercą. Don Hernando zabrał ją co prawda ze sobą, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wróciła do pueblo i nadal jątrzyła. A chłopak jest w areszcie.
– Słyszałam od sierżanta, że Ramone go nie zwolnił.
– Nie wiem, czy Ramone nie uwierzył w oskarżenia Chiary. Boję się, że może go podjudzić do dalszych, niezbyt przemyślanych decyzji.
– Ta kobieta ma stanowczo za duży wpływ na niego.
– Myślę, że mniejszy, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Ale póki jej i jego poglądy czy plany są zgodne, Ramone jej ustępuje.
– Zorro…
– Nie martw się, Vi – Zorro uśmiechnął się lekko do senority. – Pilnuj alcalde, w razie czego podnieś raban, by ojciec mógł go jakoś rozproszyć. Wrócę po zachodzie księżyca i zajrzę do ciebie, zapytać, co się działo.
Victoria popatrzyła na Zorro podejrzliwie. Miała wielką ochotę zapytać go o donnę Dolores, ale jednocześnie wolała się nie odzywać. Nadal doskonale pamiętała, do czego się posunęła przez zazdrość o tę dziewczynę i nadal się tego wstydziła.
Zorro chyba domyślił się, co czuje. Dłonią w rękawicy delikatnie podniósł jej podbródek, aż spojrzała mu w oczy.
– Pomyśl, że po całej nocy spędzonej gdzieś wśród wzgórz, Dolores nie wygląda zbyt pięknie – wyszeptał. – Jeśli znów spadnie deszcz, będzie już całkiem przypominała zmoczonego kurczaka…
Chciała się roześmiać, ale Zorro zamknął jej usta pocałunkiem.

Księżyc wisiał nad wzgórzami San Bernardino niczym wielka, srebrna moneta, gasząc swym blaskiem gwiazdy i oświetlając pasma chmur nasuwające się od południa, a ziemię pokrywała plątanina srebrnych i czarnych cieni, spośród których dobiegały szelesty wędrujących zwierząt i monotonne granie cykad. Gdzieś wśród zarośli lamentował samotny kojot. Noc była wyjątkowo ciepła jak na czas tuż przed Bożym Narodzeniem.
Zorro z niepokojem popatrzył na niebo. Tak ciepła noc oznaczała, że nadchodzące chmury niosą ze sobą deszcz. I choć nie miał nic przeciwko temu, by panna Dolores Escobedo przemokła, oznaczało to także, że znikną wszelkie ślady jej przejazdu i odnalezienie donny stanie się kwestią przypadku i szczęścia.
Vaqueros de la Vegów i Escobedo, wraz z peonami i innymi caballeros przeszukiwali wzgórza po obu stronach szlaku między Santa Barbara i Los Angeles. Diego, osobiście, skierowałby ich bardziej na zachód, na tereny pomiędzy Santa Barbara i Monterey, ale don Hernando uważał, że ślady Dolores będzie można odnaleźć właśnie w tej okolicy.
Zorro był innego zdania. Chociaż kiedyś głośno stwierdził wobec mieszkańców pueblo i don Escobedo, że donnie Dolores brak zarówno rozumu, jak i zdolności przewidywania, do czego mogą doprowadzić jej posunięcia, osobiście uważał, że panna Escobedo, pomimo młodego wieku, posiada te cechy w stopniu więcej niż dostatecznym, choć przy tym niezbyt właściwie ukierunkowane. Pomimo kilku potknięć, jak na razie udawało się jej realizować własne plany, niezależnie od tego, co sądzili i jak reagowali na to ludzie w jej otoczeniu. Owszem, nie udało się włączyć don Diego do orszaku swoich wielbicieli, sromotnie przegrała rywalizację z Victorią Escalante, a romans z Zorro okazał się jedną wielką pomyłką, w dodatku zakończoną publicznym upokorzeniem. Ale mimo to, wciąż otaczali ją adoratorzy, a don Hernando nie zdołał nakłonić jej do małżeństwa. Zorro nie wątpił jednak, że donna Dolores znudziła się już Kalifornią i miała dosyć swego wygnania. Był pewien, że dziewczyna umyślnie doprowadziła do pojedynku pomiędzy Eduardem i Mauricio. Więcej, podejrzewał, że całe starcie było zaplanowane tak, by jeden z nich poczuł się zmuszony do opuszczenia Los Angeles w jej towarzystwie. Młody caballero, przekonany, że właśnie w obronie dobrego imienia ukochanej dopuścił się morderstwa… To, co mógł w tej sytuacji zrobić, to szukać schronienia i wsparcia u dalszej rodziny, a potem wyruszyć po szczęście do krajów innych niż Kalifornia, zabierając dziewczynę ze sobą. Niestety, donnie Dolores stanęło tu na przeszkodzie surowe wychowanie don Eduardo. Młodzieniec nie wyobrażał sobie zabrania w dalszą podróż kobiety bez zapewnienia jej ochrony w postaci ślubnej obrączki, więc pierwsze swe kroki skierował do misji w Santa Barbara. Tam z pewnością znalazłby kapłana skłonnego pobłogosławić związek, zwłaszcza, gdyby usłyszał historię o nieszczęśliwej miłości. Ale ślub, i idące za nim ograniczenia, nie mieściły się w planie Dolores, stąd jej wybuch złości. Zorro był także pewien, że pomimo tego nie zrezygnowała ze swej ucieczki z Kalifornii. Więcej, teraz była zmuszona uciekać, bo kiedy wyszłaby na jaw jej rola w pojedynku, skończyłaby się wszelka pobłażliwość don Hernando.
Szlak z Monterey prowadził znacznie bardziej na zachód. Dolores, po dwu latach spędzonych w Los Angeles, mogła nadal słabo znać dalszą okolicę, bowiem przez ten czas jej życie koncentrowało się na pueblo i okolicznych hacjendach, ale z pewnością wiedziała, którędy przebiegają główne drogi. Zorro sądził też, że nauczyła się już znacznie lepiej jeździć konno, niż umiała to w Hiszpanii i nabrała pewności siebie. To ostatnie jednak było tylko przypuszczeniem. Panna Escobedo mogła zatem skierować się z misji wprost na zachód, w nadziei, że trafi na szlak do Monterey. Jeśli tak, popełniła poważną pomyłkę, bo tej drogi należało szukać nieco bardziej na południe, a w dodatku, między nią a Santa Barbara, leżały wzgórza San Bernardino, dziki teren, niemal równie tak stromy i skalisty, jak ten przy szlaku do San Pedro. To na południe stąd był kanion Perdido, z którego Zorro miał tak niemiłe wspomnienia, a i dalej nie brakowało podobnych rozpadlin. Jazda tamtędy, po zachodzie słońca, była trudnym i ryzykownym posunięciem.
Jednak Zorro zdecydował się jechać, przynajmniej przez ten czas, gdy pomagało mu światło księżyca. Ufał instynktowi Tornado, że koń zdoła dostrzec nierówności szlaku i uważał, że nie będzie musiał zagłębiać się w labirynt przesmyków pomiędzy kanionami, gdzie ścieżki były tak wąskie, że swobodnie korzystać z nich mogły tylko dzikie kozy. Nie sądził bowiem, by donna Escobedo zawędrowała aż tak daleko. Przez czas spędzony w domu stryja raczej nie mogła nauczyć się ani rozpoznawania drogi tam, gdzie nie było wyraźnie widocznego szlaku ani też wyszukiwania przejść tam, gdzie trzeba było objeżdżać przeszkody. Dla Zorro oznaczało to, że Dolores zapewne zabłądziła, zmuszona porzucić planowaną drogę i do tej pory błąkała się po wzgórzach, usiłując znaleźć coś, co nie istniało – drugi szlak z Santa Barbara do Monterey. Z pewnością była widziana na pogórzu jeszcze w dzień po swej ucieczce z Santa Barbara, gdyż napotkana przy strumieniu dwójka Indian wędrujących do misji twierdziła, że rankiem tego dnia widziała samotną kobietę jadącą konno wśród wzgórz. Idąc za ich wskazówkami Zorro natrafił na ślady samotnego jeźdźca i podążał za nimi, póki starczyło dziennego światła.
Nieoczekiwanie dla niego Tornado poderwał głowę i prychnął głośno. Chwilę zdawał się nasłuchiwać, a potem zarżał głośno. Odpowiedziało mu rżenie z pobliskiej kępy krzewów. Zorro ściągnął wodze ogierowi, powstrzymując go przed ruszeniem w tamtą stronę. Drugi koń, oczekujący chyba odzewu, zarżał ponownie i chwilę później Zorro go zobaczył, smukłą, ciemno umaszczoną klacz, osiodłaną po damsku.
Coś poruszyło się w krzewach. Zorro zeskoczył z siodła i podszedł tam ostrożnie, pozostawiając Tornado kwestię zatrzymania drugiego wierzchowca. Sucha gałązka trzasnęła mu pod butem.
– Kto tu jest? – zapytał niepewny kobiecy głos. – Nie podchodź!
– Obawiam się, że będę musiał podejść, donno Escobedo.
– Kto?! Kto to mówi? – Jeśli chwilę wcześniej głos wydawał się być niepewny, teraz brzmiała w nim panika. Zorro widział już doskonale stojącą między krzewami bylicy dziewczynę. Obracała się dookoła, z gotowym do strzału pistoletem w dłoniach.
– Rzuć broń, Dolores – powiedział.
– Nie!!! – okręciła się na pięcie, starając się zgadnąć, skąd dobiega głos. Musiała go nie widzieć, czarny strój wtapiał się w cienie zalegające pod drzewami.
– To ja, Zorro. Rzućcie broń, senorita. Nic ci już nie grozi…
Dolores jeszcze przez moment rozglądała się dookoła, aż wreszcie wsunęła pistolet za pasek. Zorro na ten widok tylko uniósł brwi. Dziewczyna może i brzmiała jak przerażona do granic możliwości, ale zachowywała się całkiem przytomnie. Panna Escobedo najwidoczniej starała się planować kilka kroków naprzód.
– Tu jestem, senorita – Zorro wystąpił w plamę księżycowego blasku. Spodziewał się okrzyku przestrachu, może ulgi, ale nie tego, co nastąpiło. Donna Escobedo ze szlochem rzuciła mu się w ramiona. Objął ją, na poły odruchowo.
– Tak się bałam, tak się bałam… – powtarzała między spazmami płaczu. Zorro delikatnie pogładził ją po głowie.
– Już nie musicie się niczego obawiać, senorita. Odwiozę was do domu.
Nie zdziwiło go, że po tych słowach ramiona dziewczyny stężały, jakby w obawie przed uderzeniem. Ale donna Dolores nie spróbowała ataku. Zamiast tego podniosła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy.
– Błagam was, senor, jako caballero – zaczęła mówić proszącym tonem. – Proszę, nie odwoźcie mnie do hacjendy, do stryja. Nie macie najmniejszego pojęcia, jak zostanę tam przyjęta…
– To wasz dom… – Zorro starał się grać na zwłokę.
– Proszę… – wyciągnęła rękę i dotknęła policzka. Objęła go za kark i spróbowała przyciągnąć do pocałunku. – Proszę, senor… Wierzcie mi…
Zorro delikatnie przytrzymał ją za nadgarstek i odsunął rękę. Niezależnie od tego, jak bardzo czuł się skrępowany tym oczywistym zaproszeniem, wolał, by donna Escobedo nie sięgała w pobliże jego maski.
– Nie, senorita.
Przez moment zamarła, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. Chwilę później jej druga ręka śmignęła w dół i, gdyby się nie spodziewał, że może go zaatakować, nie zdążyłby ze złapaniem jej, nim wyszarpnęła pistolet zza paska. Mocowali się przez moment. Zorro w ostatniej chwili wykręcił się w bok, unikając paskudnego kopnięcia, a Dolores prawie wyłamała sobie rękę, usiłując się wyrwać z jego uchwytu. Wreszcie donna Escobedo znów wybuchła płaczem.
– Jesteście okrutni! – oskarżyła.
– Niezupełnie – zaprotestował Zorro. – Zdaje mi się, że właśnie chcieliście mnie zastrzelić.
– Napadliście na mnie!
– Nie lubię, gdy się na mnie wymusza pocałunki, Dolores.
– Jestem donna Escobedo, bandyto! – syknęła.
– Jesteście – Zorro wzruszył ramionami, prowadząc obezwładnioną dziewczynę do koni.
Tak jak przypuszczał, klacz zatrzymała się tam, gdzie Tornado. Bardziej nietypowe było to, że ogier okazywał jej przyjazne zainteresowanie. Zorro roześmiał się na ten widok.
– Gdybyście nie wzięli tej klaczy – powiedział do swojej branki – nie wytropiłbym was tak łatwo.
– Co?!
– Klacz was zdradziła. Spokojnie, Tornado. Panie pojadą z nami, więc nie musisz się tak przejmować.
Ogier prychnął i tupnął nogą, jakby potwierdzając, że przyjął do wiadomości te słowa, ale miał na ten temat własne zdanie.
– No już, już – zaśmiał się Zorro. – Wiem, co o tym sądzisz. Wsiadajcie, donno Dolores.
Dziewczyna sztywno podeszła do konia. Wsunęła stopę w strzemię, podźwignęła się i zrezygnowała, nie mogąc wciągnąć się na siodło. Zorro roześmiał się głośno, przywiązując wodze klaczy do łęku siodła Tornado.
– Bardzo sprytnie, donno Dolores. Ale ja nie podejdę, by wam pomóc wsiąść. Musicie dać sobie radę sami.
W odpowiedzi usłyszał jedno oburzone sapnięcie, a chwilę potem dziewczyna bez większego wysiłku wciągnęła się na siodło. Zorro kiwnął aprobująco głową i sam wskoczył na Tornado.
– Oddajcie mi wodze – zażądała donna Escobedo.
– By was ścigać po zaroślach? – odparł. – Za duże ryzyko, że wasz koń złamie sobie nogę, albo coś się wam przydarzy.
Donna Escobedo prychnęła gniewnie, ale już nic nie odpowiedziała.
Dopiero gdy opuścili wzgórza, Dolores odezwała się znowu.
– Dlaczego nie chcecie pojechać ze mną do Monterey? – zapytała.
– Moje miejsce jest w Los Angeles.
– A moje w Hiszpanii – poskarżyła się. – Jednak moglibyśmy sobie wzajemnie pomóc…
– Pomóc? Jak?
– Gdybyście pomogli mi wyruszyć w podróż do Hiszpanii, a będę potrzebowała opiekuna i szermierza w tej drodze, mój ojciec nagrodziłby was sowicie. Może nawet wystarałby się u króla o akt łaski… Bylibyście bogaci i wolni od pościgu…
Zorro milczał.
– Naprawdę, nie macie powodu, by mi tego odmawiać. Mam dość pieniędzy, by opłacić podróż dla nas dwojga…
Nadal milczenie.
– Nie rozumiecie? Ja muszę wrócić do Hiszpanii!
Nie odpowiedział. Donna Dolores umilkła.
Zorro pochylił się i pociągnął lekko za wodze klaczy, by szła bliżej Tornado. Przypuszczał, że panna Escobedo za chwilę spróbuje czegoś innego. Nie pomylił się. Cichy szmer, niemal zagłuszony przez stąpanie koni i zmiana rytmu kroków klaczy były jedynym ostrzeżeniem. Gdy się obejrzał, siodło było puste, a szczupła sylwetka dziewczyny pospiesznie zmierzała do najbliższych zarośli. Odmotał z łęku wodze klaczy, puścił ją luzem i popędził Tornado. Słysząc za sobą tętent kopyt, Dolores przyspieszyła kroku, podnosząc krępującą ją suknię.
Zorro pochylił się i jednym ruchem wciągnął ją przed siebie na siodło. Krzyknęła głośno, ale zaraz jej krzyk zmienił się w zduszone piśnięcie, gdy została przełożona twarzą w dół przez siodło. Przedni łęk wypadał akurat na miejscu jej talii i Zorro wiedział, że ta pozycja jest dla Dolores nie tylko poniżająca, ale i niewygodna.
– Puśćcie mnie – wyjęczała.
– Nie.
– Zaraz… zaraz się pochoruję…
– Proszę bardzo – Zorro nie miał zamiaru ustępować.
Przez następne kilkanaście metrów i on, i Tornado, musieli znieść rozpaczliwą szamotaninę. Donna Dolores kopała, tłukła pięściami, usiłowała wbić paznokcie w nogę jeźdźca. Zorro dziękował losowi, że nosił wysokie buty, a sztylet miał akurat po przeciwnej stronie niż ręce panny Escobedo, bo gdyby się do niego dostała, nie zawahałaby się go użyć. Zaś to, co przy okazji usłyszał, kazało mu się poważnie zastanowić nad edukacją tej dziewczyny. Niektóre ze zwrotów były nowością nawet dla niego.
Dopiero gdy zduszone przekleństwa przeszły w spazmatyczny płacz, Zorro zatrzymał się. Klacz czekała na szlaku i nie protestowała, gdy wepchnął na jej siodło swój ciężar. Donna Dolores odetchnęła i zaraz zgięła się w pół z bólu. Naciągnięte przy szamotaninie mięśnie dały znać o sobie.
– Boli… – poskarżyła się.
– Trzeba było nie uciekać – Zorro odpiął od siodła jeden z rzemieni.
– Co robicie?!
– Upewniam się, że drugi raz nie zechcecie iść pieszo, zwłaszcza w niewłaściwym kierunku. A może się mylę, co? – zapytał. – Może wolicie pójść do Los Angeles, a nie jechać?
Umilkła znów i już bez protestów pozwoliła, by luźno przywiązał jej ręce do łęku siodła. Jechali teraz wolniej. Księżyc chylił się już ku zachodowi, a nasuwające się z południa chmury zaczynały już go przesłaniać. Szlak, choć dotarli już do drogi, był nadal nierówny i Zorro nie chciał ryzykować ani nogami Tornado, ani tym, że coś przydarzy się Dolores. W gęstniejącej coraz bardziej ciemności Zorro usłyszał nagle pytanie.
– Senor Zorro… Czemu nie zechcieliście pojechać ze mną? Czy sądzicie, że nie jestem piękna?
– Jesteście piękna, donno Dolores – odpowiedział. – Ale wasza uroda to za mało.
Dalej jechali już w milczeniu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:44, 30 Sie 2011    Temat postu:

Świt nad Los Angeles wstał szary i zamglony. Nisko wiszące chmury sunęły po niebie, a nocy spadł deszcz, niewielki w porównaniu z jesiennymi ulewami, ale wystarczający, by w okolicy unosiła się mgła. Przy tak ponurym poranku, skomplikowana konstrukcja z belek ustawiona przez żołnierzy przy murze garnizonu wydawała się wyjątkowo złowieszcza.
Senorita Escalante przetarła stół na werandzie z pozostałych po deszczu kropelek wody i raz jeszcze przyjrzała się belkom. Miała nieprzyjemne podejrzenie, że wie, do czego miało to posłużyć. Poprzedniego wieczoru była świadkiem, jak przed biurem alcalde zatrzymał się powozik senory Chiary i jeśli miała wnioskować z tego, co powtórzył jej sierżant Mendoza, to powinna się cieszyć, nie widząc na środku pueblo świeżo wzniesionej szubienicy. Senora była przekonana o winie don Eduardo i ostro nalegała, by Ramone wydał stosowny wyrok. To, że tego nie zrobił, potwierdzało, zdaniem Victorii, twierdzenie Diego, że wpływ Chiary na alcalde jest zależny od tego, jak bardzo jej oczekiwania zgadzają się z jego planami. Młody de Cabon w niczym nie naraził się alcalde, nie był też na tyle znaczący, w przekonaniu Ramone, by jego wyeliminowanie mogło przynieść jakąś doraźną korzyść, a za to można było się spodziewać protestów i kłopotów. Być może też Ramone chciał coś uzyskać od don Augustino, trudno było to powiedzieć. Na razie jednak szykowano dla pechowego młodzieńca coś bardzo nieprzyjemnego. W dodatku senorita Escalante nie miała pewności, czy Zorro zdąży się pojawić, by temu zapobiec. Pomimo obietnicy, nie wrócił w nocy. Przypuszczała, że zapuścił się zbyt daleko, by ryzykować konną jazdę w ciemnościach i deszczu, albo też natrafił na zbyt ważny ślad, by pozwolić sobie na jego porzucenie.
– Jednak Chiara postawiła na swoim – zauważył don Alejandro, przywiązując konia niedaleko werandy.
– Chyba nie – odpowiedziała Victoria. – Domagała się egzekucji, nie publicznej chłosty.
– Mimo wszystko pójdę porozmawiać z Ramone. Może jeszcze zdecyduje się to odwołać.
Powoli na placu zbierali się ludzie. Ci, których poranne sprawy zaprowadziły do centrum pueblo, zatrzymywali się zaskoczeni widokiem podwyższenia. Inni usłyszeli od sąsiadów czy znajomych, że coś się będzie działo i też przyszli, by dowiedzieć się, co to takiego. Pojawiła się grupka caballeros, a wśród nich don Augustino. Dowiedział się zaraz, czemu ma posłużyć postawiona konstrukcja i ruszył do gabinetu alcalde, ale i jego interwencja, tak jak wcześniejsza wizyta don Alejandro i senority Escalante, pozostała bez skutku. Ramone, sprawiający wrażenie z lekka niewyspanego, okazał się uparty jak muł. Dowodził, że wprawdzie póki nie odnajdą ciała donny Escobedo, nie może udowodnić, że młody de Cabon jest mordercą, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by ukarać młodzieńca za wcześniejszy pojedynek i porwanie. Pozostał też głuchy na argument don Augustino, że pojedynek, niezależnie jak do niego doszło i jak się zakończył, był sprawą honorową pomiędzy don Eduardo i jego przyjacielem, zaś donna Dolores sama zgodziła się pojechać do Santa Barbara. Alcalde odparował, że w takim razie publiczna chłosta będzie dobrym napomnieniem, którego, jak się Luisowi Ramone wydawało, starszy de Cabon szczędził do tej pory swojemu synowi. On, Ramone, jako przedstawiciel króla, musi zadbać także o wychowanie mieszkańców Los Angeles i nie będzie tolerował takiego naruszenia dobrych obyczajów. Zaś don Augustino może jedynie świadczyć, nie zaś protestować.
Don Eduardo, który od świtu musiał wysłuchiwać wszystkich kłótni w gabinecie alcalde, wyszedł ze swej celi pogodzony z losem. Być może tak wpłynęły na niego godziny spędzone w celi na zastanawianiu się, co mogło się przez jego nieostrożność przydarzyć donnie Dolores i naprawdę uważał, że zawinił i powinien ponieść karę. Tak czy inaczej, nie protestował i nie stawiał oporu, gdy szeregowy Munoz zaczął wiązać go do belek rusztowania. Ramone spacerował wzdłuż krawędzi podwyższenia i zerkał na zebranych, najwidoczniej układając sobie w myślach odpowiednio dostojną mowę.
Jednak gdy tylko zaczął mówić, gwar wśród ludzi kazał mu przestać. Obejrzał się, wiedząc z góry, kogo zobaczy. To już stało się właściwie tradycją. Rzeczywiście, Zorro siedział na koniu tuż za zebranymi ludźmi, mając obok siebie skuloną w siodle swej klaczy donnę Dolores.
– Nie ma potrzeby karania don Eduardo, alcalde – odezwał się Zorro. – Jak widzicie, donna Escobedo jest cała i zdrowa.
Ramone sapnął wściekle. Zadowolony ton głosu tego przebierańca działał mu na nerwy niemal tak bardzo, jak to, że Zorro przywiózł z powrotem dziewczynę. Cóż, powinien był pamiętać, że ten przeklęty lis miał talent do wyszukiwania tego, co się zgubiło i potrafił to wyszperać nawet tam, gdzie nikomu innemu to się nie udało.
– Uwolnijcie don Eduardo – polecił Zorro.
– Nie – sprzeciwił się Ramone. – Jeśli chcesz, by był wolny, podejdź tu i sam go uwolnij!
Zorro przechylił lekko głowę, jakby oceniając, na ile szczere jest to zaproszenie. Młody de Cabon szarpnął się nieoczekiwanie w więzach, starając obejrzeć przez ramię i zobaczyć, co się dzieje i chyba to przeważyło. Zamaskowany jeździec wręczył wodze klaczy don Escobedo, a sam podjechał bliżej i zręcznie przeskoczył z siodła Tornado na podwyższenie.
Dwa cięcia szpadą i Eduardo z ulgą opuścił ręce.
– Dziękuję, Zorro. Dziękuję, że ją odnalazłeś!
– Do usług, senor! – Zorro zasalutował szpadą. Odwrócił się i zeskoczył z podwyższenia, by odejść, gdy za nim rozległ się głos.
– Chwileczkę, Zorro… – odezwał się alcalde. – Nie zapomniałeś czegoś?
– Pocięcia waszego surduta, alcalde? Cóż za niedopatrzenie z mojej strony!
– Bynajmniej Zorro, bynajmniej… Sierżancie! – zawołał Ramone.
Z tłumu, który zaraz jak tylko pojawił się Zorro, przezornie odsunął się na obrzeża placu, wystąpili żołnierze. Kilku innych wysunęło się zza podwyższenia. Gotowe do strzału muszkiety celowały w zamaskowanego banitę. Ludzie na placu zamarli ze zgrozy.
– Brawo, alcalde – zaśmiał się Zorro. – Bardzo sprytnie! Widzę, że moje lekcje nie poszły na marne. Czy to nie taką pułapkę zakładaliśmy na bandę Ortegi?
Ramone cofnął się o krok, zdumiony, że Zorro rozpoznał pomysł na pułapkę i nieoczekiwanie zaniepokojony jego reakcją. Zaraz jednak przypomniał sobie, jak skuteczne okazało się takie rozstawienie ludzi w tamtym przypadku i odetchnął z ulgą. Otoczony z każdej strony żołnierzami Zorro, będący na celu kilkunastu muszkietów, mógł tylko trzymać wysoko głowę i śmiechem pokrywać swoje niewątpliwe przerażenie. Bo że był przerażony, tego alcalde był pewien.
– Zdejmij maskę, Zorro – polecił.
– Doprawdy?
– Zdejmij. Jeśli sięgniesz do szpady, zastrzelą cię i sam ją zerwę z twego trupa.
Zorro zaczął się śmiać. Szczerze i głośno, tak, jakby właśnie usłyszał najlepszy żart w swoim życiu.
– Jesteście naprawdę bystrzy, alcalde – powiedział. – I naprawdę szybko się uczycie. Ale zapomnieliście o jednym szczególe…
– Jakim? – Ramone poczuł nagły chłód, gdy zdał sobie sprawę, że Zorro wcale nie zmartwił się tym, że jest otoczony.
– W tamtej pułapce mur chronił strzelców. Mur i wysokość, a tu stoimy koło siebie, na ziemi. Więc gdy spróbujecie mnie zastrzelić… – Zorro rozłożył szeroko ręce i okręcił się dookoła, demonstracyjnie pokazując, jak dobrym jest celem. Żołnierze zaczęli zerkać na siebie coraz bardziej niespokojnie. Munoz i Rojas wyraźnie opuszczali już broń. – Gdy żołnierze do mnie strzelą, to każda kula ugodzi nie tylko mnie, ale też tych, co stoją za mną. Pomyśleliście o tym?
Alcalde zbladł i podobna bladość pojawiła się na twarzach żołnierzy, już do tej pory wystarczająco niepewnych. Teoretycznie nie dało się chybić Zorro, bo był blisko, ale to było zbyt blisko. Kule mogły przejść przez jego ciało i trafić żołnierzy stojących po drugiej stronie. A gdyby jeszcze komuś, mimo wszystko, zdarzyło się źle wycelować...
Moment zawahania wystarczył. Zorro gwizdnął ostro i złapał za bicz, a sekundę potem najbliżsi szeregowcy z krzykiem wypuścili muszkiety. Na tych, co stali dalej, Tornado wpadł zanim zdecydowali się strzelać.
Dalej wydarzenia potoczyły się tak, jak działo się to już wiele razy. Pogoń przez plac, żołnierze uskakujący przed Zorro i rozzłoszczonym ogierem, kilka krótkich potyczek, jeden przewrócony wózek i alcalde został sam przy podwyższeniu, a Zorro zatrzymał się przed nim.
– Cóż, alcalde – powiedział, a Ramone nie mógł nie zauważyć, że Zorro mówi nieco wysilonym i zdyszanym głosem, jakby ta pogoń przez plac go nieoczekiwanie zmęczyła. – Jednak nie rozstaniemy się bez pożegnalnego znaku.
Jeden szybki, tylokrotnie przećwiczony gest i surdut Luisa Ramone ozdobiło wielkie „Z”, a Zorro wskoczył na siodło Tornado.
– Do zobaczenia, alcalde – stwierdził. – Do następnego razu!
Bezsilny Ramone mógł tylko gniewnie zacisnąć palce na lasce, gdy czarno odziana sylwetka znikała przy wyjeździe z miasta.

Alcalde wrócił do swego gabinetu, kapral Rojas z trójką innych żołnierzy zabrali się za rozbijanie rusztowania, a don Escobedo zwrócił się do donny Dolores z pytaniem, gdzie była, jednak w odpowiedzi uzyskał tylko wybuch rozpaczliwego płaczu. Panna Escobedo, w ubrudzonej ziemią sukni, niewyspana i zmęczona, wyglądała jak własny cień. Don Hernando, zaskoczony jej wybuchem, rozciął rzemień krępujący ręce dziewczyny i rozejrzał się za Chiarą. Senora podeszła, ale gdy Dolores zsunęła się z siodła i rzuciła w jej stronę, by poszukać opieki i wsparcia, starsza kobieta przytrzymała ją za ramiona i odsunęła gniewnie od siebie.
– Jak śmiałaś! Czy tego cię nauczyłam?! – syknęła wściekle. Zapłakana Dolores zamarła w pół gestu. – Czy tak postępuje dama?
– Chiara…
Senora wzięła zamach i trzasnęła dziewczynę w twarz.
– Brzydzę się tobą! – oświadczyła.
– Chiara! – don Escobedo otrząsnął się z szoku. – Co...?
– Nie mam zamiaru puścić płazem tego, co zrobiła!
– Chiara, dość! – warknął don Hernando. – Nie karz jej za swoje zaniedbania!
– Moje zaniedbania?! Moje zaniedbania!!! – wybuchła Chiara. – To ona w tym barbarzyńskim kraju zapomniała o swej godności! Ona się zeszmaciła, włócząc się z bandytami po gościńcach! Winniście ją wygnać z domu, nim wasze córki pójdą za jej przykładem i wrócą do domu z bastardami! A może będziecie radzi…
Trzask policzka zamknął Chiarze usta. Podniosła rękę do twarzy i spojrzała zdumiona na Dolores, bladą, ze smugami łez na policzkach, ale dumnie wyprostowaną.
– Nie zapomniałam – powiedziała dziewczyna zimno. – I wiedz, że ten Zorro nawet nie chciał mnie pocałować.
Chiara otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale Dolores odwróciła się raptownie, skuliła i ruszyła na oślep przed siebie. Przeszła ledwie kilka kroków, gdy wpadła w objęcia senority Escalante.
– Potrzebujesz odpoczynku – oświadczyła głośno Victoria. – Don Hernando, zabieram ją do gospody. Musi coś zjeść, bo inaczej się rozchoruje.
Don Escobedo skinął tylko głową na to stwierdzenie i zwrócił się do Chiary.
– Pojedziecie do hacjendy. Nie musicie się natychmiast wyprowadzać, ale nie chcę was widzieć w pobliżu moich córek czy bratanicy. Przygotujcie się też, że wrócicie do Hiszpanii pierwszym statkiem, jaki zawinie do San Pedro.
– Wy…
– Nie będę już dłużej tolerował ani waszej pogardy, ani głupoty, ani też obwiniania innych za swoje błędy. To wy dopuściliście do tego, by Dolores sprowokowała pojedynek i wy ją utwierdzaliście w przekonaniu, że może wrócić do Hiszpanii, więc teraz wszelkie wasze oskarżenia o utratę honoru są chybione. Jeśli ktoś tu ponosi winę, to tylko wy. A teraz precz stąd!

W gospodzie senority Escalante, jak zawsze w tych przypadkach, gdy pomysły alcalde ściągały do puebla Zorro, panował tłok. Don Augustino de Cabon przyprowadził tu swojego syna, gdy dowiedział się, że może tu spotkać don Escobedo. Ten siedział przy stoliku w kącie sali i z ponurą miną sączył cydr.
– Słyszałem całą waszą rozmowę – zagaił don Augustino. Nie musiał mówić, o jaką rozmowę mu chodziło.
– Całe pueblo ją słyszało – wzruszył ramionami don Hernando. – Powinienem był tę kobietę odesłać do Hiszpanii znacznie wcześniej. Może by Dolores nie popełniła tego szaleństwa.
– Może tak, może nie. Ta dziewczyna jest piękna, ale też bywa małą, jadowitą żmijką.
– Wiem… Najgorsze jest to, że część jej nawyków przejęły moje córki. Już samo to powinno było spowodować, że winienem był się zorientować wcześniej, co się kroi.
– Trudno jest przewidywać… A mój syn okazał się popisowym durniem – don Augustino wskazał na siedzącego obok, poczerwieniałego Eduardo.
– Niech się tak bardzo nie przejmuje – don Hernando przechylił się przez stół i klepnął młodzieńca w ramię. – Kobiety zrobiły durnia z niejednego, taka jest prawda.
– Ano, taka jest prawda. A gdzie ona jest?
– Senorita Escalante zabrała ją do swego pokoju, by się odświeżyła i zaraz ją tu przyprowadzi. O czym chcieliście porozmawiać?
– O ślubie, a jakże.
– O czyim ślubie? – wtrącił się Diego de la Vega.
– O, witam, don Diego! Gdzie byliście?
– Cóż wróciłem wczoraj późno do domu i… – Diego urwał zaambarasowany. – Słyszałem, że sporo się wydarzyło.
– Owszem, sporo – sarknął don Escobedo. – Alcalde, z poduszczenia Chiary chciał wychłostać Eduardo, Zorro sprowadził Dolores, przeszkodził w egzekucji, omal nie został schwytany..
– Zaraz, zaraz! – przerwał Diego. – Schwytali Zorro?
– Nie, na szczęście nie, ale Ramone zastawił naprawdę sprytną pułapkę. Już sądziłem…
– Musicie mi to opowiedzieć, don Hernando – Diego sięgnął po swój notes.
– Chwileczkę – wtrącił się don Augustino. – Może najpierw omówimy nasze sprawy…
– Wybaczcie zatem, że przeszkadzałem – uśmiechnął się Diego i oddalił w stronę baru, gdzie zaczął zaraz wypytywać sierżanta Mendozę, ale wciąż zerkał w stronę stołu.
Widział, że don Hernando i de Cabon dyskutują zawzięcie, a młody Eduardo na przemian blednie i pąsowieje. Gdy wreszcie don Augustino wstał i odszedł wraz z synem, Diego pożegnał sierżanta i wrócił do stołu.
– A więc? – spytał. – Czy będę miał co ogłosić w nowym numerze „Guardiana”?
– Nie sądzę… – westchnął don Hernando. – Zgodziliśmy się z don Augustino, że naleganie na ślub tych dwojga byłoby najgorszą możliwą rzeczą.
– Ale przecież…
– Tak, mam wybór. Albo szybko ją ożenię, albo będę musiał wysłać ją gdzieś daleko, gdzie bez większej kontroli popadnie w jeszcze gorsze tarapaty. Wiecie, don Diego? Gdybyście nie byli zaręczeni, nalegałbym, żebyście to wy ją poślubili.
– Ja?... ja? – zająknął się młody de la Vega.
– Co ja? – senorita Victoria zajrzała mu przez ramię. – Co się stało, Diego? Wyglądasz jakby wybrano cię alcalde.
– Wybaczcie, senorita Escalante, ale powiedziałem właśnie, że gdybyście nie byli narzeczoną don Diego, nalegałbym, by poślubił właśnie Dolores.
Na policzki Victorii wypełzł ciemny rumieniec i przez moment wydawało się, że właścicielka gospody wybuchnie gniewem. Don Hernando najwidoczniej nigdy nie dowiedział się, albo zlekceważył sobie informację o cichej rywalizacji, jaka była pomiędzy nią, a donną Dolores. Diego szybko objął ją za ramiona.
– Nie ma mowy, bym zmieniał zdanie, don Hernando – oświadczył lodowatym tonem. – Moją narzeczoną jest Victoria Escalante i to ona zostanie moją żoną.
Don Escobedo uniósł dłonie na znak poddania.
– Nie miałem nic złego na myśli… Chciałem tylko powiedzieć, że jedynie ktoś starszy byłby w stanie okiełznać Dolores i nie dać się jej wyprowadzić w pole. Młodzika, takiego jak Eduardo de Cabon, owinie sobie dookoła palca. I jeszcze sprowokuje tragedię.
– Przeprosiny przyjęte – stwierdziła Victoria dość oschłym tonem.
– Cóż… – don Hernando wstał zza stołu. – Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Mam nadzieję, don Diego, że wkrótce będę mógł dostarczyć wam nowiny do najświeższego wydania waszej gazety.
– Nie odchodźcie jeszcze, don Hernando – poprosiła Victoria. – Może uda nam się znaleźć jakieś rozwiązanie.
– Właśnie, jakie… – caballero usiadł z powrotem. – Wbrew temu, co kiedyś powiedział o niej Zorro, ta dziewczyna nie jest głupią gęsią… Potrafi planować. Chociaż, przyznaję, jej charakter nie jest zbiorem cnót i do tej pory, niestety, głównie zajmowała się zbieraniem wielbicieli. Chiara, nie wiem czemu, nie próbowała jej od tego odwieść, a ostatnimi czasy już całkowicie ją zaniedbała i stało się to, co się stało. Obawiam się, że Dolores nie będzie już przyjmowana w hacjendach. Kiedyś takie jak ona odsyłano w niesławie do klasztoru, ale…
– Ale?
– Ale nie znajdę miejsca, gdzie mógłbym ją odesłać i mieć przy tym pewność, że wkrótce nie sprowokuje jeszcze gorszej awantury.
Diego pokiwał ponuro głową. Nie bardzo wiedział, jak przekazać don Escobedo to, czego o pannie Dolores dowiedział się Zorro, ale cieszyło go, że caballero wysnuwa właściwe wnioski co do jej osoby.
– Więc będzie musiała pozostać tutaj i stawić czoła plotkom – powiedział.
– Tak, będzie musiała. Nawet małżeństwo jej tego nie oszczędzi, choć przyznam, że byłbym spokojniejszy, gdyby kto inny, bardziej uważny, wziął ją pod swoją opiekę. Ale nikogo takiego nie ma. Młodych caballero będzie naginać do swej woli, jak tylko zechce, a starszych… tylko wy jesteście ze starszych, don Diego, a wy przecież macie narzeczoną.
– A gdyby tak… – zamyśliła się Victoria.
– Tak?
– Mauricio da Silva nie był wobec niej obojętny, skoro porwał się na pojedynek z przyjacielem… Może to on byłby odpowiednim kandydatem?
– Chcecie skrzywdzić tego chłopaka, senorita?
– Nie, chcę znaleźć kogoś, kto pomoże Dolores. Matka don Mauricio, dona Maria…
Don Escobedo pokiwał gwałtownie głową. Wszyscy w okolicy znali donę Marię da Silva. Była jedną z tych bystrych, inteligentnych kobiet o silnej woli, dzięki którym powstawały fortuny caballeros, a puebla rozkwitały, lub wręcz przeciwnie, całe połacie kraju szły w rozsypkę, gdy panie zaczynały toczyć między sobą wojnę. W okolicach samego Los Angeles takich kobiet było trzy. Dona Maria da Silva, dona Margerita Oliveira i sama senorita Victoria Escalante, która niebawem miała stać się doną de la Vega. Tak, dona Maria była osobą, która mogła nadrobić zaniedbania Chiary i utrzymać w ryzach niesforną Dolores.
– Dziękuję, senorita – wstał gwałtownie. – Jadę do hacjendy da Silvów.
Ruszył do drzwi. Victoria odprowadzała go wzrokiem.
– Skąd u ciebie nagle taka dbałość o Dolores? – zapytał Diego.
– Może i mnie nagięła do swojej woli – odparła Victoria. – Żal mi się jej zrobiło. Po tym, co się wydarzyło, długo nie będzie mile widziana w pueblo. Ale, ale… – ściszyła głos. – Naprawdę nie chciałeś jej pocałować?
– Wolałem nie ryzykować, że zerwie mi maskę – odszepnął Diego.

Przez kilkanaście dni, jakie dzieliły Los Angeles od świąt Bożego Narodzenia, pojedynek młodych caballeros i nieudana ucieczka donny Dolores były na ustach wszystkich mieszkańców pueblo. Te wydarzenia niemal przyćmiły słynną historię o zaręczynach don Diego de la Vegi i opowieść o tym, jak sławny Zorro stracił swoją senoritę. Niejeden też zastanawiał się, co się mogło zdarzyć tamtej nocy, gdy Zorro odszukał i przywiózł do Los Angeles zagubioną donnę Escobedo. Przypomniano sobie, że Dolores już wcześniej próbowała zainteresować Zorro swoją osobą, przypomniano pojmanie Juana Cheki, który spróbował się podawać za Zorro, by zdobyć jej serce, a nade wszystko wspominano dawną rywalizację pomiędzy donną Escobedo a senoritą Victorią Escalante. Plotkowano więc zawzięcie, zwłaszcza że senorita Victoria była dziwnie oszczędna w swoich osądach wobec Dolores. Nie szczędziła za to dość kąśliwych uwag pod adresem senory Chiary, jako tej, która zawiniła w całej sprawie, a to zwróciło też uwagę plotkujących na Luisa Ramone.
Jednak wszystkie te plotki i rozmowy o tym, co łączyło senorę z alcalde i jak to się miało do przypadków donny Dolores były drobnostką wobec burzy, jak się rozpętała na pięć dni przed świętami, gdy don Escobedo publicznie oznajmił wszystkim, że jego bratanica poślubi w dzień Bożego Narodzenia don Mauricio da Silvę. Fakt, że don Alfredo zgodził się na ten mariaż przypisywano to sowitemu wianu donny Dolores, to znów desperacji młodego Mauricio. Powszechnie jednak zgadzano się, że ten ślub był jednym wyjściem, by zmyć piętno niesławy z dziewczyny, jakie przylgnęło do niej po sprowokowaniu pojedynku i uważano, że dona Maria da Silva będzie miała pełne ręce roboty, by uczynić swą synową godną imienia rodu. Co poniektórzy, kryjąc uśmiechy za kubkami wina, sugerowali, że właśnie to kryło się za tak szybką zgodą don Alfredo na ślub syna. Caballero zapewne liczył, twierdzili, że jego żona zajmie się wychowaniem synowej i rozluźni nieco swą żelazną kontrolę nad mężem.
Jakie by jednak nie były plotki, jedna osoba nie była nimi zainteresowana. Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zaczął w tym gorączkowym, przedświątecznym czasie znów więcej pić. Znowu widziano go zataczającego się po wewnętrznym placu garnizonu i wymyślającego żołnierzom czy idącego chwiejnym krokiem do gospody. To ostatnie zdarzało się rzadziej, bo senorita Escalante nie ukrywała swej dezaprobaty wobec niego i otwarcie odmawiała mu sprzedania wina. Pijaństwo Ramone było też pożywką do kolejnych plotek, w których łączono jego żałosny stan z wcześniejszymi wydarzeniami i udziałem w nich senory Chiary.
Nikt jednak nie wiedział o prawdziwej przyczynie załamania alcalde. Przez miesiące, jakie spędził w towarzystwie Chiary, przyzwyczaił się do myśli, że być może, któregoś dnia, będzie ona jego przepustką do zaszczytów i szacunku, jakich odmawiało mu krnąbrne pueblo Los Angeles. Ponadto, tu i teraz, była ona jedyną osobą, jaka podzielała, choć po części jego pogląd na to miejsce i przywykł już do uważania jej za swoiste wsparcie. Teraz jednak Chiara, która ostatnimi czasy zaczęła mu wytykać pewne niedociągnięcia, stała się całkowicie niedostępna. Senora oskarżona przez don Escobedo o zaniedbanie Dolores, otoczona powszechną pogardą z racji swego udziału w zaistniałych wydarzeniach i stojąca przed perspektywą rychłego wyjazdu do Hiszpanii, obwiniała za swoją sytuację Luisa Ramone. To on odciągnął jej uwagę od obowiązków, nie dbał w należyty sposób o przestrzeganie porządku w Los Angeles i pozwolił okolicznym mieszkańcom na skandaliczny brak szacunku wobec szlachetnie urodzonych, co musiało się odbić na ich manierach i okazało się zaraźliwe dla jej podopiecznej. Nie chciała się więcej z nim spotykać, a osamotniony alcalde poszukał zapomnienia i pocieszenia w już sprawdzony sposób – na dnie szklaneczki whisky.

Nadeszły święta, potem spodziewany cichy ślub w hacjendzie da Silva, aż nadszedł Nowy Rok. Tradycyjnie już mieszkańcy Los Angeles świętowali go zabawą w gospodzie. W tym roku było to szczególnie radosne spotkanie, gdyż zbiory były wyjątkowo obfite, stada na pastwiskach w doskonałej kondycji, w okolicy panował spokój, a pueblo ocalało przed niszczącym pożarem. Było więc co świętować i życzyć sobie, by następny rok był równie, jeśli nie bardziej radosny. Tradycją było też, że wszyscy byli na tę zabawę zaproszeni. Z okolicznych właścicieli hacjend nie zjawiła się jedynie rodzina da Silva. Zdrowie młodego Mauricio wciąż na to nie pozwalało, a don Alfredo i dona Maria byli bardzo dalecy od tego, by pozwolić swej synowej na samotny wyjazd. Nie przyjechała także Chiara, wciąż stroniąca od ludzi po przedświątecznych wydarzeniach.
Ramone obrócił w palcach szklaneczkę whisky. Zjawił się wprawdzie zgodnie z tradycją na noworocznej zabawie, ale nie miał ochoty brać w niej większego udziału. Z wnętrza gospody dobiegały go skoczne dźwięki muzyki, ale nie wszedł tam i nie miał zamiaru tam wchodzić. Wiedział, że nie spotka go tam nic, poza chłodną uprzejmością, czasem jeszcze podszytą litością, taką samą jak wtedy, gdy ktoś widział, jak kulejąc idzie przez plac. To najbardziej go bolało i tym bardziej nie chciał siedzieć w środku i patrzeć na tańczących. Nie chciał też widzieć tych wszystkich spojrzeń dookoła, rozbawionych czy obojętnych, prześlizgujących się po jego osobie tak, jakby nigdy nie istniał. Pozbawionych cienia należnej mu uwagi, cienia szacunku. Nie chciał słyszeć szeptów, przyciszonych rozmów o sobie, a zapewne też i o senorze Chiarze.
Z ponurych rozmyślań wyrwał go hałas. Obejrzał się. Ktoś wyszedł na werandę i teraz męczył go atak kaszlu. Dźwięk był zaskakująco znajomy. Ramone ściągnął brwi przez moment, usiłując przypomnieć sobie, kogo widział tak się krztuszącego. Wysoki, szerokie barki skulone, gdy szarpały nim kolejne spazmy, charakterystyczne przykurczenie palców dłoni uniesionej i odwróconej, by zasłonić wierzchem usta... Wysoka, czarna sylwetka...
Wspomnienie wróciło tak nagle, że Ramone zamarł. Słońce, żar, zapach bylicy w gęstwinie porastającej stok, ból w rękach i nogach po biegu i wspinaczce i czarno odziany mężczyzna.
Zorro. Widział przed sobą Zorro.
Po tylu latach śledzenia, zastawiania pułapek, odgadywania, widział go wreszcie przed sobą, bez maski, bez charakterystycznego stroju. Widział jednego z mieszkańców pueblo, który przybył na noworoczną zabawę.
Kobieta wyszła z wnętrza gospody i objęła ramiona kaszlącego.
– Diego? Wszystko w porządku?
– Tak... tak... Zaraz wracam... Ten taniec…
– Przeziębisz się jeszcze tak stojąc. Chodź.
Mężczyzna odetchnął głęboko, już spokojnie, i odwrócił się twarzą do drzwi i światła padającego z wnętrza. Dłoń Ramone zadrżała, poczuł, jak po palcach ścieka mu alkohol.
Diego de la Vega. Don Diego, największy dziwak w okolicy, wiecznie zajęty jeśli nie ojcowskim gospodarstwem, to wymyślnymi naukami czy wynalazkami. Wydawca gazety. Bohater największej od lat sensacji, jaką były jego zaręczyny z senoritą Victorią Escalante. Łagodny, uśmiechnięty don Diego, który nigdy nie nosił szpady i o którym sam Zorro mawiał z drwiącym śmiechem, że ma aż nazbyt miękkie serce i chce widzieć w innych ludziach tylko dobro. Don Diego, który swoją pozornie naiwną wypowiedzią potrafił ośmieszyć swojego rozmówcę i który bez wahania protestował przeciwko kolejnym zarządzeniom alcalde. Którego nic nigdy nie mogło naprawdę przestraszyć. Który czasem spoglądał i mówił z takim chłodem, że nikt nie ośmielał mu się przeciwstawić.
Don Diego de la Vega, Zorro. Śmiertelny wróg alcalde. Lis okazał się być sprytniejszy, niż ktokolwiek mógł przewidzieć. Ukrył się tam, gdzie wszyscy go widzieli, wiedział o wszystkim, co przeciw niemu planowano. Nałożył czarną maskę, by ukryć swoją twarz i drugą maskę, naiwnego głupca, by zmylić wszystkich co do swej osoby. A zrobił to tak doskonale, że gdyby nie ten kaszel, to Ramone nie miał wątpliwości, że nigdy nikt by go nie rozpoznał.
Jakby zauroczony podszedł kilka kroków bliżej, by stanąć w drzwiach gospody i stamtąd odszukać swego wroga. Ludzie tłoczyli się przy stołach z poczęstunkiem, orkiestra grała jakiś łagodny, powolny utwór, kilka par wirowało w jego takt na środku sali. De la Vega tam był. Tańczył z senoritą Escalante, obojętny na wszystko dookoła. Ramone patrzył na niego i nie mógł się nadziwić, że wcześniej tego nie zauważył, tego wzrostu, szerokich barków, typowej dla szermierza płynności ruchów i tego przechylenia głowy, gdy Diego patrzył na swoją narzeczoną. Nic dziwnego, przemknęło mu przez myśl, że de la Vega z taką łatwością odbił Zorro senoritę. Po prostu panna Escalante wybrała tego, z którym mogła być na co dzień.
Pogrążony w rozmyślaniach alcalde nie spostrzegł, kiedy ucichła muzyka, ale zauważył natychmiast, że de la Vega wdrapuje się na podest dla orkiestry. Chwilę potem dołączyła do niego senorita Victoria.
– Senoras e senores – odezwał się don Diego podnosząc ręce, by zwrócić na siebie uwagę. – Przyjaciele, posłuchajcie mnie przez chwilę.
Zebrani w gospodzie mieszkańcy pueblo ucichli i zwrócili się w stronę podium.
– Chciałem… – Diego zawahał się, uśmiechnął i mówił dalej. – Chcieliśmy, Victoria i ja, oznajmić wszystkim…
– Że nasz ślub odbędzie się za dziesięć dni, w drugą niedzielę stycznia – senorita Victoria weszła mu w pół słowa.
Zabrzmiały oklaski, a ludzie stłoczyli się przy podium, chcąc pogratulować przyszłej młodej parze. Ramone wycofał się powoli w mrok werandy. A więc za dziesięć dni de la Vega poślubi senoritę Escalante. Zorro jeszcze raz zwycięży.
A może nie, jeśli on, jako alcalde, będzie miał coś do powiedzenia.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
an ka



Dołączył: 02 Cze 2011
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Śro 21:15, 31 Sie 2011    Temat postu:

Muszę przyznać, że powoli zainteresowanie Zorro mi przechodzi, co jednak nie przeszkodziło mi z przyjemnością przeczytać Twojego opowiadania. Jak zwykle pokazałaś lekki i plastyczny styl, no i - znowu jak to zwykle - pewne rzeczy w fabule mi się podobały, pewnie nie.

Początek był ciekawy, pijący alcalde ma potencjał. Nie podoba mi się Chiara. Drażni mnie i uważam, że przerysowałaś i jej charakter, i wpływ na Ramone. Natomiast wątek romansowy był naprawdę uroczy, a w szczególności podział na rozważnych i romantycznych Smile Duży plus za drugoplanowych bohaterów - za obu bijących się młodzieńców, uroczego ojca aresztanta, Juana Checę. Mało było trochę głównej pary, ale po namyśle stwierdzam, że to był odcinek akcji, a nie psychologii, więc do tego się nie przyczepię.

Początek odcinka i koniec są bardzo obiecujące. Jak już napisałam, pijany alcalde wprowadza pewne novum, element nieprzewidywalnego rozwoju akcji. Podobnie końcówka - teraz, gdy Ramone zna już twarz Zorro może przeprowadzić zupełnie inne akcje i zasadzki. Obie te okoliczności dają Ci szerokie pole do popisu.
Zawiódł mnie trochę środek. Alcalde wbrew twojemu opisowi dość intensywnego pijaństwa dość łatwo przeszedł nad sobą do porządku dziennego, a motyw z młodzieńcami, którym donna Dolores zawróciła w głowie już był, teraz tylko doszedł ten pojedynek. Po tak ciekawym początku spodziewałam się czegoś oryginalnego, a takie akurat pomysły są już ograne i zużyte. Podobało mi się natomiast wszędzie tam, gdzie pisałaś coś nowego - w szczególności wizyta Don Alejandro u gubernatora (oraz wnioski z niej wyciągnięte) czy wymiana bydła między stadami i opis Diego, jaki przy tej okazji nastąpił. W ogóle bardzo lubię czytać rozważania Juana na temat Zorro, przedstawianie tej postaci jego oczyma zawsze owocuje u Ciebie interesującymi spostrzeżeniami.

Końcówka wywołała u mnie naprawdę szczere zainteresowanie. Chociaż zastanawiam się, czy nie rozwiążesz tego tak, jak to zwykle robią w serialach - tzn jakimś cudem i zbiegiem nie do końca wiarygodnych okoliczności alcalde nikogo nie informuje o prawdziwej tożsamości Zorro, a sam zostaje unieszkodliwiony (na ogół sam siebie przypadkiem zabija) - bo jestem przewrażliwiona jeżeli chodzi o takie ograne schematy. Natomiast pamiętam, że Wena Autora świętą rzeczą jest i prawem w świecie fanfiction. Nie umniejsza jednak to mojego prawa do ponarzekania :p Zresztą Ty udowodniłaś nie raz, że jesteś lepsza od serialowych scenarzystów i posiadasz wiele interesujących spostrzeżeń i pomysłów, więc nie ustaję w wierze, że będzie ciekawie Smile

Z perełek, tym razem na poważnie:
Cytat:
(...)staram się przy tym mieć choć trochę zabawy, dla siebie i dla ludzi w pueblo. Okpienie Ramone to też przyjemność, zaręczam. Dla ludzi tym większa, że czują się bezpieczniej. Gdy się z niego śmieją, maleje też ich strach przed alcalde i ciężej jest mu coś na nich wymusić.

Przez długi czas zastanawiałam się jak wiarygodnie uzasadnić to, jaką zabawę robi sobie Zorro z alcalde. To jest bardzo dobre i przekonujące uzasadnienie. Wygrywa nagrodę odcinka.

No cóż, na ostatku życzę Weny i czasu, bo ja wiem, jak jego brak doskwiera.
a.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin