Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[Z] Tajemnica niebieskiego kapturka (Supernatural)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 14:39, 11 Paź 2013    Temat postu: [Z] Tajemnica niebieskiego kapturka (Supernatural)

Tak sobie pomyślałam, że jak wisi na Mirriel, to powinno zawisnąć i tutaj. Wink

Proszę państwa, oto Tasiemiec!


TAJEMNICA NIEBIESKIEGO KAPTURKA

Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju,
Grób liliją zasiewa,
Zasiewając tak śpiewa:
"Rośnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko."

Adam Mickiewicz „Lilije”

PROLOG
Amelia Richardson odłożyła książkę i przeciągnęła się w fotelu. Riot zamerdał ogonem, lekko, jakby tylko dla zasady, bo po chwili znów oparł łeb na przednich łapach i zamknął oczy. W domu panowała błoga cisza, rzadkie zjawisko ostatnimi czasy. Kiedy pani weterynarz wracała z pracy, zazwyczaj witał ją odgłos młotka, wiertarki lub innego podobnego ustrojstwa – niezawodny znak, że w domu był mężczyzna. Oczywiście był i wcześniej, Sam nieraz coś naprawiał czy ulepszał, z reguły jednak starał się robić to wtedy, kiedy ona zajęta była czymś innym. Don wręcz przeciwnie, niby na przeprowadzaniu gruntownego remontu spędzał całe dni, ale jakimś cudem zawsze najwięcej pracy miał właśnie popołudniami. Na początku ją to irytowało, potem już przywykła, ostatnio zaś zaczęła traktować te samotne wieczory jako chwilę wytchnienia, kiedy w spokoju mogła zrobić coś dla siebie.

Klucz zazgrzytał w zamku i Amelia wstrzymała oddech. Po kilku sekundach skarciła się jednak sama za ten gest i wstała, by przywitać się z mężem. Riot, który ruszył przodem, w drzwiach zatrzymał się i zawarczał głucho. Amelia stanęła przy nim, walcząc usilnie ze sobą, by zrobić kolejny krok. Riot nigdy nie przepadał za Donem, usiłowała się przekonać. I trudno mu się dziwić, w końcu to pies Sama. Sam... przy nim nigdy nie pragnęła stać się tak malutka i niewidzialna jak w tej chwili. Ale Don też dawniej był inny. Jej Don był dobrym, łagodnym, pełnym ciepła człowiekiem. Ten Don, który wrócił z Afganistanu, był kimś zupełnie innym, obcym. I choć próbowała sobie wmówić, że każdy by się zmienił, przeżywszy coś takiego i że parę miesięcy życia w domowym zaciszu u boku kochającej żony może zdziałać cuda, stopniowo było jej coraz mniej szkoda, że stawali się sobie obcy. Oczywiście nie chciała się do tego przyznać, udawała sama przed sobą, że wszystko jest dobrze. Jej współczucie, kiedy wracał do domu zalany w trupa, patrząc na nią tym udręczonym wzrokiem, jakby błagał ją, żeby zdjęła z jego barków całe to piekło, przez które przeszedł, było naprawdę szczere. W takich chwilach była gotowa wszystko mu wybaczyć i zrobiłaby cokolwiek, aby mu ulżyć. Aż wreszcie przyszła ta noc, trzy tygodnie wcześniej, kiedy udręka w jego spojrzeniu zamieniła się w furię. Wtedy po raz pierwszy w życiu została uderzona przez mężczyznę. Zaskoczenie i wściekłość były silniejsze od bólu. Wtedy była gotowa odejść, choćby zaraz, ale następnego ranka Don był szczerze skruszony, wydawał się tak zagubiony, przerażony i zawstydzony swoją agresją, że Amelia musiała mu wybaczyć. W końcu to był jej mąż, a do tego jeszcze człowiek, który przeżył wojnę i niewolę, który, uznany za martwego, cudem się odnalazł. Nie mogła go odepchnąć, nie teraz, kiedy tak bardzo potrzebował normalności. Więc schowała dumę w kieszeń i udawała, że nic się nie stało, że nosi ciemne okulary tylko dla przyjemności. Zresztą Don też się starał, zaczęli ze sobą rozmawiać, tak zupełnie normalnie jak kiedyś, spędzać razem więcej czasu. W końcu żyli znów razem, a nie tylko obok siebie. Przez te kilka dni Amelii znów było o wiele łatwiej uwierzyć, że wszystko jeszcze może się ułożyć. A potem Don znów zniknął na większą część nocy i wrócił nad ranem kompletnie pijany, obrzucając ją litanią przekleństw i inwektyw, kiedy usiłowała ściągnąć z niego przemoczone deszczem ubranie. Ostatnie dni były niekończącą się sinusoidą – Don na zmianę to starał się być dobrym mężem, pełnym troski i usiłującym wynagrodzić jej wszystkie swoje błędy, to poddawał się, znikał na kilka godzin, by wrócić w stanie mniej lub bardziej nietrzeźwym. Całe pokłady frustracji, trzymane pod kontrolą za dnia, musiały w końcu znaleźć ujście, jednak poza tym jednym feralnym wieczorem Don starał się wyładowywać swoją agresję w najmożliwiej nieszkodliwy sposób. A przynajmniej nieszkodliwy dla innych ludzi, gdyż kontynuowanie remontu o drugiej w nocy w stanie kompletnego upojenia nie było najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Amelia szybko zrozumiała, że jakiekolwiek próby przemówienia mu do rozsądku kończyły się w najlepszym wypadku kompletnym zignorowaniem, w najgorszym zaś serią wyzwisk. W takie dni szła więc wcześniej do łóżka, modląc się, by rano nie znaleźć męża leżącego gdzieś na podłodze z rozbitą głową czy skręconym karkiem. Była wściekła sama na siebie, że nie potrafiła po prostu go zostawić, ale gdy tylko poważnie zaczynała myśleć o odejściu, Don robił coś, co jedynie wzmagało w niej współczucie, poczucie obowiązku i wstyd, że myśl opuszczenia mężczyzny jej życia w tak trudnym dla niego okresie w ogóle przeszła jej przez głowę. Czekała więc dalej na ten magiczny dzień, kiedy Don wreszcie upora się z powojenną traumą i wszystko znów będzie jak dawniej.

Tego dnia Don wrócił wcześniej niż zwykle, co napełniło ją nadzieją. Trwało to jednak tylko jedną długą chwilę, bo potem jej mąż, lekko się zataczając, zbliżył się i objął ją mocno, a zapach alkoholu uderzył jej nozdrza.
– Przepraszam – Don wymamrotał gdzieś w okolicy jej obojczyka. Spróbował pocałować ją w szyję, ale odepchnęła go zdecydowanym ruchem.
– Don, jesteś pijany. Idź się położyć. – Tak bardzo nienawidziła go, kiedy był w tym stanie. Na gazie był kompletnie nieprzewidywalny.
– Powiedziałem: przepraszam! – powtórzył ostrzej, nie wypuszczając jej z objęć.
– W porządku. – Amelia w końcu zdołała się odsunąć. Miała już serdecznie dość tej huśtawki nastrojów. – Porozmawiamy rano. – Czując rosnące obrzydzenie, odwróciła się i ruszyła w stronę schodów, ale Don zdążył złapać ją za nadgarstek i z powrotem przyciągnąć do siebie.
– Jemu byś nie kazała czekać do rana, co? – wysyczał, przysuwając swoją twarz do jej.
– O czym ty mówisz? – Spróbowała się wyrwać, ale trzymał ją zbyt mocno.
– Sam, Sammy, brakuje ci go, co? – Don podniósł głos.
– Jesteś pijany, gadasz głupoty. – Amelia usiłowała zachować zimną krew, mimo że zaczynało ją mdlić od zapachu alkoholu, a może też i ze zdenerwowania. Zbyt dobrze wiedziała, że jej mąż był o wiele silniejszy od niej. Zachowaj spokój, to tylko wina alkoholu, do rana mu przejdzie, powtarzała sobie w myślach.
– Pragniesz go, co? Wolałabyś być teraz z nim, a nie z takim nieudacznikiem jak ja? Poczekaj, pokażę ci, że ten nieudacznik coś jeszcze potrafi. – Objął ją w pół i pociągnął w stronę schodów. Riot, który od dobrej minuty głośno ujadał, teraz, widząc zdenerwowanie pani, rzucił się naprzód i zagłębił zęby w łydce napastnika. Don zawył, a Amelia wykorzystała chwilę jego nieuwagi, aby wyrwać się z jego objęć. Strach i wściekłość zapanowały nad rozsądkiem i chciała rzucić się do ucieczki, ale mąż, mimo bólu, nie zluzował żelaznego chwytu na jej nadgarstku. Po kilku sekundach pozbierał się, kopniakiem odrzucił szczekającego psa na parę ładnych metrów i znów przyciągnął ją do siebie.
– Zapłacicie za to, ty i ten twój kundel! – Jego twarz wykrzywiona była zarówno z bólu, jak i wściekłości.
– Puść mnie! – Amelia, przerażona do reszty, z całej siły odepchnęła męża. Ten zatoczył się do tyłu i jęknął z bólu, kiedy mimowolnie oparł cały swój ciężar na zranionej nodze. Korzystając z okazji, Amelia wyrwała rękę z jego uścisku i wybiegła z domu. Pozbawiony ostatniego oparcia Don zachwiał się i runął na ziemię.

Amelia przestała biec już kilka domów dalej, a trzy przecznice dalej zatrzymała się zupełnie i oparła się o drzewo, dysząc ciężko. Łzy wypełniły jej oczy i w końcu poddała się, siadając na ziemi i szlochając z głową opartą na kolanach. Po kilku, a może kilkunastu minutach, opanowała się i zmusiła do wstania oraz ruszenia z powrotem w stronę domu. Chociaż wiedziała, że nie świadczyło to o niej najlepiej, o wiele bardziej martwiła się w tym momencie o psa niż o męża, którego zostawiła leżącego na podłodze. Gdy sięgała do klamki, jej serce biło jak oszalałe, ale uspokoiła się nieco, kiedy po uchyleniu drzwi Riot wyskoczył cały i zdrowy i oparł się przednimi łapami o jej udo, merdając ogonem i usiłując polizać ją po rękach. Ukucnęła na chwilę, zanurzając twarz w jego miękkim futrze, po czym wstała i dzielnie ruszyła dalej w głąb domu. Na widok Dona leżącego wciąż w tej samej pozycji, w jakiej upadł, wstrzymała oddech. Przez dłuższą chwilę tylko stała bez ruchu, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w zastygłe bez ruchu ciało. W końcu otrząsnęła się, przełamała lęk i podeszła do niego, pochylając się i dotykając jego szyi. Nie wyczuła pulsu. Pochyliła się dla pewności, ale Don nie oddychał. Nietrudno było zgadnąć, że mężczyzna, upadając, uderzył głową o kant schodów. Amelia Richardson najwyraźniej właśnie zabiła własnego męża.

Świadomość tego faktu sprawiła, że Amelia po raz drugi tego dnia zrobiła coś kompletnie nie w swoim stylu. Wydała przeraźliwy pisk, odskoczyła od zwłok, jakby miały wstać i rzucić się na nią, po czym przeskoczyła je i pobiegła na górę. Zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni tak szybko, że omal nie zrobiła krzywdy pędzącemu za nią i kompletnie już skołowanemu Riotowi i rzuciła się na łóżko, wybuchając płaczem. Nie pozostała jednak długo w tej pozycji. Jej analityczny umysł szybko uświadomił jej, że płacz nie na wiele się teraz zda. Amelia Richardson była twardą, energiczną kobietą, którą nie łatwo było wyprowadzić z równowagi. Była jednak nadal kobietą i obecność zwłok zaledwie kilka metrów niżej, do tego zwłok własnego męża, który zginał z jej ręki, co z tego, że niechcący, to było odrobinę zbyt wiele nawet jak na nią. Wiedziała, że musi wstać i zacząć działać, ale kompletnie nie wiedziała, co właściwie powinna zrobić. Na pogotowie było już i tak za późno. Policja? Teoretycznie chyba to właśnie należało uczynić, ale była pewna, że nie znajdzie w sobie dość odwagi. Zresztą myśl oddania się dobrowolnie w ręce prawa wydawała jej się tak samo bohaterska, jak i głupia. Analizując w myślach wszystkie możliwe scenariusze, Amelia wzięła do ręki telefon i zaczęła się nim bawić, bezmyślnie przeglądając listę kontaktów, aż jej wzrok padł na jeden z nich. Nie dzwoniła pod ten numer od dawna. Nie podejrzewała nawet, że jeszcze kiedykolwiek będzie jej potrzebny, a mimo to nie mogła się zdobyć na jego usunięcie. Kompletnie skołowana patrzyła jak bierny widz na własne palce wybierające ten numer i podnoszące telefon do jej ucha.
– Tu Sam Winchester. Zostaw wiadomość po sygnale.
Amelia zaklęła i rzuciła telefon na łóżko. Po dłuższej chwili zdołała jednak przekonać sama siebie, że to nawet lepiej. Sam podjął decyzję, nie miała prawa znów wciągać go do swojego życia. Zwłaszcza, że obecnie to życie bardziej przypominało bagno, głębokie i cuchnące. Takie, z którym musiała się uporać sama.

Postanowiwszy nareszcie zrobić dobry użytek z tylu przeczytanych kryminałów, Amelia wstała i energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Wiedziała, że musi działać szybko, wykorzystać ten moment zanim adrenalina opadnie i nie będzie miała odwagi wcielić w życie planu, który właśnie kiełkował w jej umyśle; zanim w pełni dotrze do niej, że ten plan to czyste szaleństwo.

Amelia, siląc się na obojętność, przestąpiła zwłoki i zeszła do garażu po folię, której Don używał do przykrycia mebli w czasie remontu.

~*~

Kilka miesięcy później

Dean spojrzał z obrzydzeniem na zwłoki wiedźmy rozpostarte na podłodze.
– Musiała mieć ponad czterysta lat, co?
– Albo i więcej. – Sam odrzucił kolejny świstek papieru na stertę rosnącą u jego stóp i sięgnął po następny. – I pomyśleć, że Garth wpadł na jej trop zupełnie przypadkiem.
– Garth ją wytropił, ale to my ją wykończyliśmy – przypomniał bratu Dean, przestępując przez zwłoki i kierując się w jego stronę. Po paru krokach zawrócił jednak, kopnął z niechęcią rękę trupa, przesuwając ją na bok, by podnieść to, na czym spoczywała. Był to oprawiony w skórę terminarz, jedna z nielicznych nowych rzeczy w mieszkaniu. – Zupełnie jakby chciała to przed nami ukryć, tylko nie zdążyła – zauważył.
– Jest tam coś ciekawego? – zapytał Sam, podnosząc głowę znad szuflady, wyciągniętej ze starego i niemiłosiernie zabałaganionego biurka.
– Wygląda na to, że prowadziła rejestr wszystkich transakcji. Nazwiska klientów, daty, wynagrodzenie, gdzieniegdzie nawet krótka charakterystyka spraw. – Dean przerzucił kilka stron. – Ostatnio trochę przycichła, chyba podejrzewała, że siedzimy jej na ogonie. Jest tylko jeden w miarę nowy zapis.
– Pokaż. – Sam porzucił swoje zajęcie i dołączył do brata. – Ashley Morgan – z trudem odczytał drobne, niewyraźne pismo. – A to dalej?
– Wygląda na początek jakiegoś zaklęcia, ale chyba nigdy nie widziałem tego języka. – Starszy Winchester pokręcił głową. – To dość świeża notatka, może lepiej poszukajmy tej Ashley. Tak na wszelki wypadek, żeby mieć pewność, że nie wplątała się w jakieś magiczne kłopoty.
– Zgoda, ale najpierw pomóż mi z tym. – Sam wskazał na zagracone biurko. Dean skrzywił się, ale nie zaprotestował, a tylko odłożył notes na bok i dołączył do brata.

Niecałą godzinę później siedzieli już w pizzerii, wpatrując się każdy w ekran swojego laptopa. Sam poddał się pierwszy, co nie zdarzało się często.
– Jeśli to jest rzeczywiście zaklęcie, to musi być wyjątkowo rzadkie. – Zatrzasnął komputer i sięgnął po kolejny kawałek pizzy. – Masz coś o tej Ashley?
– Tylko tyle, że jej narzeczony zginął trzy miesiące temu w Afganistanie. Pisała o nich nawet lokalna gazeta. – Dean przysunął sobie tacę i policzył pozostałe kawałki pizzy. – Hej, zjadłeś o jeden za dużo! – oburzył się.
– Nieprawda. Ten jest czwarty.
– Ja zjadłem trzy, powinien być jeszcze jeden, – zaperzył się Dean.
– Stary, zjadłeś cztery, jeszcze chwila i zjadłbyś też mój! – Sam roześmiał się, oblizując palce.
– Zjadłem trzy! – mruknął Dean, bardziej już sam do siebie niż do brata. – Myślisz, że Ashley mogła wynająć wiedźmę, żeby nawiązać kontakt z narzeczonym?
– Kto wie? Nie dowiemy się, póki nie rozszyfrujemy zaklęcia. Zadzwonię do Gartha, może on się z tym spotkał.

~*~

„Jackson wita. Cieszymy się, że tu jesteś” – przywitała ich ogromna tablica. Dean prychnął na jej widok.
– Szkoda, że radość nie jest obopólna.
– Czemu, całkiem przyjemnie to wygląda – Sam skomentował równe rzędy domków o czerwonych dachach, otoczone idealnie przystrzyżonymi trawnikami.
– Jest w pierwszej dwudziestce najniebezpieczniejszych miast w kraju – zauważył starszy Winchester, któremu wymuskana dzielnica niezbyt się podobała. – No co, ja też czasem czytam gazety – roześmiał się po chwili, widząc zaskoczenie na twarzy brata.
– Akurat, pewnie słyszałeś to w telewizji – Sam dociął mu w odpowiedzi.
– Dupek! – Dean wyszczerzył zęby.
– Palant! – Sam również się roześmiał. Tyle lat, a ta trywialna wymiana inwektyw wciąż poprawiała im obu humor.

Garth także nie potrafił rozszyfrować zaklęcia znalezionego w notatkach wiedźmy. Za to miał akurat wolne i obiecał braciom, że poszuka informacji, dlatego Sam i Dean zdecydowali nie tracić czasu na cofanie się do bunkra, usytuowanego akurat w przeciwnym kierunku. Zamiast tego ruszyli na poszukiwanie Ashley Morgan, by osobiście upewnić się, że nic jej nie grozi. Odnalezienie dziewczyny nie było trudne, wciąż mieszkała z rodzicami na przedmieściach Jackson w stanie Tennessee.

Dean zaparkował Impalę przed jedną z posesji, nie wiele różniącą się od pozostałych. Drzwi otworzyła im starsza kobieta. Zmierzyła braci podejrzliwym spojrzeniem.
– Panowie do kogo?
– FBI. – Dean zamachał jej przed nosem doskonale podrobioną odznaką. – Szukamy Ashley Morgan.
Staruszka nieco zbladła.
– Moja wnuczka? A co ona ma z wami wspólnego?
– Chcielibyśmy z nią porozmawiać – odparł Sam, chcąc uniknąć dokładniejszych wyjaśnień.
– Przykro mi, Ashley jest teraz w pracy. – Kobieta wyprostowała się i oparła dłonie na biodrach, najwyraźniej usiłując zrobić wrażenie cerbera, którego nikt nie miał szans przechytrzyć. Przy jej niezbyt pokaźnym wzroście efekt był jednak dość komiczny, zwłaszcza przy Samie, któremu sięgała niewiele powyżej pasa. – Możecie porozmawiać ze mną – dodała po chwili staruszka łaskawszym tonem, najwyraźniej mimo wszystko zaciekawiona, czego FBI może chcieć od jej wnuczki.

– Jak Ashley radzi sobie ze śmiercią Davida? – zapytał Dean, gdy w końcu pani Morgan zaprosiła ich do środka i pozwoliła usiąść na przykrytej czerwoną kapą kanapie.
– Biedny David. – Staruszka załamała ręce. – Ashley jest kompletnie załamana. Mówiłam mojemu synowi, żeby się nią zainteresował, więcej z nią rozmawiał, może znalazł jakiegoś terapeutę czy coś, ale nie, Molly, moja synowa, upiera się, że Ashley musi sama sobie poradzić z tą sytuacją. No to mają za swoje, teraz ta wiedźma tak zawróciła mojej wnuczce w głowie, że już nawet nie chce rozmawiać z własną rodziną.
– Wiedźma? – podchwycił Sam.
– A tak, wróżka, czarownica, spirytystka, jak zwał, tak zwał. Moja wnuczka usłyszała o niej od kogoś i pojechała tam kilka dni temu. Wróciła w o wiele lepszym humorze, trzeba przyznać. Pojutrze byłyby urodziny Davida, więc bałam się, że Ashley poczuje się jeszcze gorzej niż zwykle. Ale tak czy inaczej, nie ufam takim ludziom jak ta baba. Tylko wyłudzają pieniądze od uczciwych ludzi. – Kobieta znów spojrzała na nich podejrzliwie. – Czy to właśnie nią interesuje się FBI?
Dean otworzył usta, ale staruszka nie dała mu odpowiedzieć.
– Ha! Wiedziałam! – wykrzyknęła, najwyraźniej dumna z własnej przenikliwości. – Banda oszustów, pewnie tylko wyciągnęła od mojej Ashley masę pieniędzy! Ale dorwiecie ją, panowie, prawda?
– Oczywiście, to nasza praca, proszę pani. – Dean wolał nie wdawać się w dyskusję na temat prawa, przemilczał więc fakt, że agenci federalni z reguły raczej nie zajmowali się drobnymi oszustwami. – Czy wnuczka wspominała coś więcej o tej wiedźmie?
– Niestety, Ashley jest bardzo zamknięta w sobie, zwłaszcza ostatnio. – Staruszka pokręciła głową. – Może herbatki? – Zanim którykolwiek z braci zdołał zaprotestować, pani Morgan zerwała się i dziarsko ruszyła w stronę kuchni.
– Przepraszam, mógłbym w takim razie skorzystać z łazienki? – Dean zawołał za nią, widząc, że protesty i tak na nic by się nie zdały.
– Oczywiście, synku. Schodami na górę i w prawo. Słodzicie?
– Ja tak, on nie. – Dean, który stał już na pierwszym stopniu, cofnął się i wsadził głowę do kuchni, by mieć pewność, że staruszka usłyszy jego odpowiedź, po czym ruszył energicznie w górę schodów, uśmiechając się pod nosem.

Wkrótce kobieta wróciła do salonu z tacą, na której znajdowały się trzy filiżanki napełnione po brzegi parującym płynem oraz talerzyk ciasteczek. Dean wrócił chwilę później, a wtedy staruszka zapytała:
– A jakie informacje by się wam przydały? – Wyraźnie się przy tym wahała, co tylko upewniło braci w przekonaniu, że pani Morgan wiedziała więcej, niż przyznawała.
– Jeśli coś pani wie, bardzo proszę nam powiedzieć. Wszystko, co dotyczy tej osoby, może nam pomóc w jej ujęciu i ochronić kolejne osoby przed padnięciem ofiarą jej oszustw. – Sam spojrzał na kobietę oczami zbitego psiaka. Dean uśmiechnął się pod nosem. Już po niej, ta sztuczka zawsze działa, szczególnie na starsze panie, pomyślał. Nie mylił się.
– No więc – kobieta urwała na chwilę. Sam pokiwał głową, wciąż z tym samym zatroskanym wyrazem twarzy. Pani Morgan spojrzała mu w oczy i po chwili podjęła opowieść. – Ashley rzeczywiście niewiele ze mną rozmawia, ale przedwczoraj robiłam porządki i zaszłam także do jej pokoju. Wiem, że nie powinnam, że Ashley byłaby na mnie wściekła. Ale chciałam tylko ogarnąć trochę ten jej wieczny bałagan, skąd mogłam wiedzieć, że zostawiła otwarty pamiętnik na biurku? Zresztą i tak wiele nie przeczytałam, a to, co widziałam, kompletnie nie trzyma się kupy.
– Czy może nam go pani pokazać? – Sam przeklął się w duchu za to pytanie, kiedy pani Morgan rzuciła mu mordercze spojrzenie, dobitnie wyrażające stare powiedzenie "co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie". – To znaczy niekoniecznie zaraz pokazać – poprawił się szybko. – Wystarczy, że nam pani opowie, co tam było napisane. Tylko na temat wiedźmy oczywiście. Bardzo potrzebujemy każdej informacji, jaką pani posiada.
Na szczęście to wystarczyło, by udobruchać staruszkę.
– Powiem wam, ale uprzedzam, że to naprawdę jakieś brednie. Otóż Ashley pisze, że wiedźma odprawiła jakieś czary, które ponoć w dniu jego urodzin mają wskrzesić Davida.
Bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Wskrzesić? Może chodziło o wywołanie ducha? – chciał się upewnić Dean.
– Wyraźnie było napisane "wskrzesić". Ewentualnie przywrócić do życia. Czy jakoś tak.
– No cóż, to rzeczywiście brzmi jak kolejna próba oszustwa ze strony naszej podejrzanej.
Słowa Deana wywołały tryumfalny uśmiech na twarzy staruszki.
– Dorwiecie ją? – spytała z nadzieją.
Zanim którykolwiek z nich zdołał odpowiedzieć, sprzed domu dobiegł dźwięk parkującego auta. Pani Morgan mogła go nie usłyszeć, za to uwadze braci nic nie mogło umknąć.
– Zrobimy co w naszej mocy – Dean zapewnił ją szybko i posłał bratu znaczące spojrzenie z serii "zmywamy się". – Tylko bardzo panią proszę, niech pani na razie nie mówi wnuczce o naszej wizycie.
– Dlaczego? – Zarówno staruszka, jak i Sam byli wyraźnie zaskoczeni.
– Dlatego, że na razie wiemy już dość, a jest bardzo możliwe, że Ashley nadal ufa tej kobiecie i może tak bardzo chcieć znów zobaczyć ukochanego, że mogłaby ją ostrzec – wyjaśnił starszy Winchester.
Panią Morgan nietrudno było przekonać, ale gdy znaleźli się z powrotem w Impali (minąwszy się w drzwiach z Ashley oraz jej ojcem, którym przez sprytną babcię zostali przedstawieni jako agenci ubezpieczeniowi), Sam nie mógł się powstrzymać przed wyrażeniem zdziwienia, że brat nagle zmienił zdanie co do rozmowy z dziewczyną.
– Nie chcę jej za wcześnie przestraszyć, żeby nam nie uciekła. – Dean przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył wsteczny bieg. – Wiemy już, kiedy David ma się pojawić, wystarczy, że będziemy ją mieć na oku, a kiedy duch, zombie, czy cokolwiek to będzie się pojawi, sprzątniemy to i po robocie.
– Ale jeśli zakładasz, że zaklęcie zadziała mimo śmierci wiedźmy, nie powinniśmy poszukać Worków Złego Uroku, czy czegoś w tym stylu? – Sam nadal nie był przekonany co do planu brata.
– Za kogo ty mnie masz? – prychnął Dean w odpowiedzi. – Myślisz, że naprawdę nie mogłem wytrzymać pół godziny bez toalety?
– Przeszukałeś jej pokój? – Sam spojrzał na brata z mieszaniną zaskoczenia i podziwu. – W takim razie musiałeś znaleźć ten pamiętnik zanim w ogóle o nim usłyszeliśmy, prawda?
Dean wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu i rzucił bratu swój telefon.
– Sammy, Sammy, twój szósty zmysł musiał się strasznie skurczyć przez to zeszłoroczne lenistwo.
Sam zdecydował się zignorować ten komentarz. W duchu musiał jednak przyznać, że powinien był od razu dostrzec sens działań brata. Zaskoczyło go, jak łatwo dał się nabrać na coś, co sam przecież robił wielokrotnie. Kiedy znów ruszył w drogę z Deanem, początkowo obawiał się, że jego instynkt łowcy mógł stępieć podczas tych kilku miesięcy spędzonych u boku Amelii. Dość szybko przekonał się jednak, że umiejętność, którą rozwijał przez większą część swego życia nie tak łatwo da się zatracić. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że zarówno on, jak i jego brat zmienili się przez ten czas bardziej, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. I mimo tylu lat walki ramię w ramię, wciąż musieli od nowa uczyć się siebie nawzajem.
– Zamierzasz zasnąć z wrażenia? – Komentarz Deana przypomniał mu o obowiązkach, odpędził więc od siebie filozoficzne rozważania, a zamiast tego odblokował telefon brata i tak jak się spodziewał, na ekranie ujrzał zdjęcie strony z zeszytu, zapisanej równym kobiecym pismem. Powiększył obraz i odnalazł odpowiedni fragment. Niestety, nie było tego wiele. "Taida rozłożyła na stole coś, co wyglądało jak zioła, kawałki kości (zwierzęcych, mam nadzieję, w każdym razie FUJ!) oraz inne przedmioty, na środku położyła pierścionek od Davida, kazała mi upuścić na niego trzy krople krwi, narysowała wokół nich dziwny wzór i zaczęła mruczeć zaklęcia w jakimś obcym języku. Myślałam, że mnie wkręca, ale po jakiejś minucie to wszystko zaczęło syczeć i dymić, potem pierścionek jakby zapłonął na chwilę i zaraz zgasł, a kiedy go dotknęłam, nawet nie był gorący. Wtedy powiedziała, że zaklęcie zadziałało, teraz muszę tylko wrócić do domu i cierpliwie czekać. Całą drogę powrotną zastanawiałam się, czy mogło mi się to przywidzieć i jestem pewna, że jednak wszystko wydarzyło się naprawdę. Jeszcze kilka dni i znów zobaczę Davida żywego!"
– Niewiele nam to daje, jeśli nie mamy treści zaklęcia, co? – zauważył Sam, skończywszy czytać. – Nadal nie wiemy, co naprawdę zostało wezwane.
– Niezbyt – przyznał Dean. – Ale prześlę to Garthowi, może on coś znajdzie.
Sam pokiwał głową, obserwując przez okno jak dzielnica identycznych domków pokrytych czerwoną dachówką ustępuje miejsca coraz to wyższym budynkom. Na polecenie brata zaczął rozglądać się za jakimś motelem. Wkrótce zobaczył odpowiedni, nieduży, położony dostatecznie na uboczu i wyglądający dość przystępnie jak na skromne możliwości Winchesterów, skierował więc Deana w jego stronę. Zgodnie z informacjami, które zdobyli, mieli jeszcze dwa dni do pojawienia się Davida Jonesa w mniej lub bardziej cielesnej postaci. W sam raz, by rozejrzeć się po otoczeniu, ułożyć plan działania i przygotować broń. A także by najzwyczajniej w świecie odpocząć, pooglądać telewizję, może wyskoczyć na piwo. Kevin wciąż pracował nad odczytaniem tabliczki, Crowley zapewne knuł coś w ukryciu, Castiel włóczył się Bóg jeden wiedział (albo i nie wiedział) gdzie, a bracia Winchester w końcu mieli cichą nadzieję na małe wakacje.

Nadzieja trwała do wieczora. Do tego czasu bracia zdążyli zadomowić się w kolejnym motelowym pokoju, kupić piwo oraz zamówić pizzę, a teraz siedzieli ramię w ramię na wytartej kanapie, wpatrzeni w mecz NBA. I właśnie wtedy zadzwoniła komórka Sama, a nadzieja poszła w cholerę.
– Hej! – powiedział Sam do słuchawki, nienaturalnie głośno. – Co?! – wykrzyknął po chwili, wyraźnie zszokowany, zaraz jednak zreflektował się i odszedł w przeciwny koniec pokoju, odwracając się tyłem do brata. Niestety, pokój był mały, więc Dean i tak bez problemu usłyszał resztę rozmowy. – Spokojnie, opowiedz mi wszystko po kolei. – Głos Sama brzmiał już prawie tak, jak zwykle, jednak Dean wyczuwał w nim dobrze skrywane zdenerwowanie. Zapadła dłuższa chwila ciszy, podczas której Sam tylko nieznacznie kiwał głową, zupełnie jakby rozmówca mógł widzieć jego reakcję. Rozmówca albo rozmówczyni, bo starszemu Winchesterowi wydawało się, ze słyszy kobiecy głos. W końcu Sam odezwał się, ale, na nieszczęście Deana, w tym momencie pod ich oknem przejechała karetka na sygnale i jej dźwięk pochłonął wszystkie inne odgłosy. Gdy wycie syren ucichło, Sam zdążył się już rozłączyć. Opuścił telefon i teraz wpatrywał się w brata. Zupełnie jakby zastanawiał się, czy skłamać, czy udać, że nic się nie stało, pomyślał Dean nieco gorzko.
– Amelia? – spytał więc z miną niewiniątka, zdecydowawszy postawić brata pod ścianą.
– Tak. Jej mąż nie żyje.
– Przykre, ale co to ma wspólnego z tobą? – odparł Dean z pozorną obojętnością. Dobrze wiedział, że powrót rzekomo martwego Dona z Afganistanu był jedną z przyczyn, dla których Sam był teraz z nim w motelowym pokoju, zamiast w miękkim łóżku u boku ukochanej kobiety. I choć za nic nie przyznałby się do tego na głos, w momencie, gdy zorientował się, kto dzwoni do jego brata, poczuł dziwny ucisk w sercu, podejrzanie znajomy. Gdyby Sam znów zdecydował się go opuścić, Deanowi nie pozostałoby nic poza zaakceptowaniem decyzji brata i kontynuowaniem misji, która w pojedynkę była jeszcze bardziej samobójcza.
– On wrócił – odparł Sam głucho i jednym haustem opróżnił pozostałe pół butelki piwa.
– Znowu? – Dean spojrzał na niego z zaskoczeniem. Dopiero po chwili dotarła do niego niestosowność tego pytania.
– Z tego, co się dowiedziałem, Don zginął kilka miesięcy temu. – Sam najwyraźniej zdecydował jednak udzielić bratu nieco obszerniejszych wyjaśnień. – Był pijany, przewrócił się i uderzył głową o schody. Wygląda na to... – Młodszy Winchester umilkł i przeczesał palcami stanowczo już zbyt długie włosy.
– Hmm? Wyduś to wreszcie!
– Nie jestem pewien, ale chyba wcześniej doszło między nimi do jakiejś szarpaniny. Wygląda na to, że Amelia poczuła się odpowiedzialna za jego śmierć... – Słowa "Amelia zabiła własnego męża" jakoś nie mogły przejść mu przez gardło. – Wywiozła więc jego zwłoki do lasu i zakopała, po czym rozpuściła pogłoskę, że Don odszedł od niej ze względu na swój problem z alkoholem i depresję wywołaną wspomnieniami z Afganistanu.
– No proszę, a myślałem, że w końcu znalazłeś sobie miłą, grzeczną dziewczynę. – Dean zagwizdał z kpiącym uznaniem, ale Sam rzucił mu takie spojrzenie, że od razu spoważniał. – Jesteś pewien, że to był naprawdę duch, a nie przywidzenie?
– Nie znasz Amelii. W życiu nie widziałem kobiety bardziej twardo stąpającej po ziemi. – Sam uśmiechnął się lekko do własnych wspomnień. – Nie, nie sądzę, żeby jej się tylko wydało.
– I co zamierzasz teraz zrobić? – Dean westchnął, doskonale wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Muszę do niej jechać i to szybko. Dziś uciekła z domu na jego widok, powiedziałem, żeby nie wracała, ale kto wie, czy gdzie indziej też jej nie dopadnie. – Sam spojrzał na brata błagalnym wzrokiem. – Wiesz, że jeśli ona choć minimalnie przyczyniła się do jego śmierci, chcący czy niechcący, jego duch będzie chciał zemsty. Żeby tam dotrzeć potrzebowałbym przynajmniej dwóch przesiadek. W ten sposób w życiu nie zdążę.
– Czy ty właśnie prosisz mnie, żebym ci pożyczył Impalę, bo chcesz jechać do dziewczyny? – Dean prychnął ironicznie.
– Dean, tu już nie chodzi o to, co kiedyś do niej czułem – Co może nadal do niej czuję, ale mniejsza o to. – Ona jest w niebezpieczeństwie, przecież tym właśnie się zajmujemy, ratujemy ludzi, zabijamy potwory, tak? No to właśnie jest człowiek, który potrzebuje pomocy – młodszy Winchester nie dawał za wygraną.
– Nie człowiek, kobieta – zauważył Dean. Sam parsknął gniewnie w odpowiedzi i podniósł się z miejsca. – Kluczyki są na komodzie – Dean rzucił, widząc, że brat kieruje się w stronę drzwi. Sam posłał mu zaskoczone spojrzenie. – No co, nie trzeba nas dwóch, żeby mieć Ashley na oku. Tylko zostaw mi trochę broni na wszelki wypadek.
– Na pewno poradzisz sobie sam? – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Dean wiedział, że cokolwiek odpowie, Sam i tak pojedzie. I przecież nie mógł go winić, sam pewnie postąpiłby tak samo. Dlatego zdusił złośliwy głosik, mówiący mu, że nie tak się przecież umawiali, że obaj podjęli przecież decyzję, że wybrali siebie, a teraz Sam łamie swoją część umowy i po raz kolejny zostawia go samego. Nie, nie zostawia, wyjeżdża co najwyżej na parę dni, bo ktoś potrzebuje jego pomocy. To w końcu ich praca, prawda? Więc dlaczego, do cholery, poczuł się niemalże zdradzony?
– Na pewno. Ale Sammy... – Sam zatrzymał się w drzwiach i rzucił bratu pytające spojrzenie. Dean westchnął ciężko. Nie mógł zatrzymać Sama. Nie miał prawa. Ale mógł przynajmniej upewnić się, że Sam tym razem opuszcza go na jego warunkach. – Jedziesz tam, pozbywasz się ducha, może jakiś mały numerek na pożegnanie i wracasz prosto do mnie, żeby skończyć robotę, jasne?
Sam nie dostrzegł tonu głosu brata, a może po prostu nie chciał go zauważyć. Zamiast tego pokiwał energicznie głową, ignorując nawet znienawidzone zdrobnienie.
– I pamiętaj, jedna rysa na moim maleństwie... – dorzucił Dean na pożegnanie.
– Tak, tak, wiem, zabijesz mnie i spalisz moje zwłoki. – Mimo zdenerwowania, Sam zmusił się do uśmiechu. – Dzwoń, jak będziesz coś miał.

~*~

Od Kermit dzieliło go ponad dziesięć godzin drogi. Nawet znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, Sam zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie dotrzeć do Amelii przed świtem, co oznaczało, że tej nocy kobieta musiała poradzić sobie sama. Upewniwszy się, że pani weterynarz znalazła się bezpiecznie w motelowym pokoju, Sam usiłował przekonać ją do zabezpieczenia drzwi i okien solą, jednocześnie starając się nie zabrzmieć jak kompletny wariat. Nie żeby obchodziło go w tym momencie własne dobre imię. Po prostu bał się, że jeśli jego zachowanie wyda się Amelii dziwne, może ona nie posłuchać jego rad i pozostać w niebezpieczeństwie. Na szczęście przerażona kobieta nie zakwestionowała tego, jakby nie patrzeć dość dziwnego, polecenia, Sam odetchnął więc z ulgą. Oboje mieli sobie wiele do wyjaśnienia, ale rozmowa mogła poczekać. Teraz zależało mu przede wszystkim na tym, by jak najszybciej znaleźć się w Teksasie, unikając przy tym zatrzymania przez policje za przekroczenie prędkości. Dlatego po paru dodających otuchy zapewnieniach rozłączył się i dodał gazu, skupiając całą swoją uwagę na drodze.

Godziny mijały jedna za drugą, drogi coraz bardziej pustoszały, a Sam czuł, jak uchodzi z niego napięcie, coraz bardziej ustępując miejsca senności. Szkoda było mu czasu na zatrzymywanie się gdzieś po drodze w celu wypicia kawy, sięgnął więc do przycisku włączającego samochodowe radio, licząc na to, że siedząca tam kaseta Deana zawiera dość ostrego, klasycznego rocka, by skutecznie obudzić nawet umarłego. Ku jego rozczarowaniu, z głośników zamiast gitarowych riffów popłynęły delikatne dźwięki ballady. Sam z zaskoczeniem łypnął na leżące pod siedzeniem puste opakowanie. "Rainbow". Młodszy Winchester odetchnął z ulgą. Ritchie Blackmore i Ronnie James Dio gwarantowali dość dobrej muzyki, żeby utrzymać jego oczy otwarte przez następne kilka godzin. Sam przeciągnął się lekko, by odpędzić resztki senności i, korzystając z zupełnej pustki na drodze, przyśpieszył jeszcze bardziej, mimowolnie wsłuchując się w słowa ballady.
We believed we’d catch the rainbow
Ride the wind to the sun
Sail away on ships of wonder
But life’s not a wheel
With chains made of steel
So bless me
Come the dawn
*
"Wierzyliśmy, że schwytamy tęczę...", Sam prychnął ironicznie. Nawet nie mogę włączyć głupiego radia, żeby o niej nie pomyśleć. Od momentu, kiedy po raz ostatni widział Amelię, minęło już kilka miesięcy. Zajęty apokalipsą, aniołami, demonami oraz szarą codziennością (czytaj: duchy, zmiennokształtni, wilkołaki i te sprawy), przez większość czasu był w stanie wyrzucić z głowy zbędne myśli i skupić się na chwili obecnej. W końcu zawsze przychodziła jednak ta noc, w którą nie mógł spać, a oddech Deana dochodzący z sąsiedniego łóżka przypominał mu o innym, łagodniejszym i zdecydowanie bliższym. Te dni, kiedy nie mając nic lepszego do roboty, godzinami wpatrywał się w krajobraz za oknem Impali, aż w końcu obce pola, lasy i budynki przysłaniał mu podsuwany przez wyobraźnię obraz pewnego domku w Kermit. Odsuwał od siebie te wspomnienia, z całą brutalnością przypominając samemu sobie, że w końcu sam podjął tę decyzję. Mógł wybrać spokojne życie u boku ukochanej kobiety i zapomnieć o piekle ostatnich lat. I choć tłumaczył sobie, że w końcu musiał zrobić to, co właściwe i zwrócić Amelię prawowitemu mężowi, zwłaszcza, że ta najwyraźniej kochała ich obu tak samo, w głębi duszy podejrzewał, że nie tylko o to chodziło. Mimo że był szczęśliwy przez ten rok, żyjąc wreszcie tak, jak zawsze pragnął, coś nie dawało mu spokoju i tym czymś nie była tylko troska o uwięzionego w Czyśćcu brata. Nie ważne, jak bardzo tego nienawidził, prawda była taka, że Sam Winchester był łowcą i nic na świecie nie było w stanie tego zmienić. Próbował uciec od tego życia, więcej nawet niż raz, zawsze jednak wracał, nawet jeśli nie do końca z własnej woli. Było to uczucie zaskakująco podobne do powrotu do rodzinnego domu, może nie do końca normalnego, ale jakże znanego i bliskiego. Bracia Winchester zostali wychowani na łowców i mieli nimi pozostać aż do śmierci. Śmierci, która, swoją drogą, od lat nieustannie dyszała im w karki. Choć był o tym coraz bardziej przekonany, Sama nadal przerażała ta świadomość. Od dziecka marzył o innym życiu, normalnym, takim, jakim żyją tysiące ludzi, których spotykał. W końcu zrozumiał to, o czym Dean zdawał sobie sprawę już od lat. Żeby ci ludzie mogli wieść swoje spokojne i szczęśliwe żywoty, ktoś musiał trzymać z daleka od nich to, co większość znała tylko z koszmarów. Jedyne, czego Sam nie rozumiał, to dlaczego tym kimś musiał być akurat on. Czy nie zrobił już dość? Pokonał zabójcę matki, pokonał Lucyfera, nie wspominając już o dziesiątkach wkurzonych duchów i innych nocnych stworzeń, które Winchesterowie zabili, zapewniając niczego nieświadomym ludziom jeszcze jeden bezpieczny dzień ich ziemskiej egzystencji. Powtarzał to sobie każdego dnia spędzonego u boku Amelii. Zrobiłem swoje, straciłem tak wiele po drodze, niech teraz inni się męczą, ja zasłużyłem na to, co mam. A jednak dopiero gdy znów znalazł się w Impali, poczuł ten znajomy zapach, zapach rodziny, zapach domu, już od pierwszej chwili gdzieś w głębi wiedział, że nie wróci do Kermit. Tak, nieraz potem wspominał to, jak szczęśliwy był u boku Amelii. Ale zdawał sobie sprawę, że to życie nie należało do niego, było jak pożyczony garnitur, niby we właściwym rozmiarze, a jednak nie pasujący tak, jak własny. Ta wiedza przerażała go bardziej niż cokolwiek innego.

Po przeciwnym pasie z hukiem przejechał tir i Sam wzdrygnął się, zdając sobie sprawę, jak bardzo zatopił się w myślach. Radio grało nadal i nagle do Sama dotarło, że musiał nieświadomie przełożyć kasetę na drugą stronę, gdyż w o wiele energiczniejszym utworze od "Catch the Rainbow" ostatnio zarejestrowanego przez umysł łowcy, Dio ogłaszał, że If you don't like rock 'n' roll, then it's too late now. ** Młodszy Winchester uśmiechnął się mimowolnie. Wbrew temu, co myślał o nim Dean, Sam naprawdę lubił starego dobrego rocka. Nie mógłby go nie lubić, spędziwszy większą część życia w Impali, z której głośników niemalże non stop leciały utwory takich klasyków, jak Metallica, Led Zeppelin czy Black Sabbath. Chcąc jednak za wszelką cenę pokazać swoją odrębność od ojca, który od małego wpajał w synów miłość do swojej muzyki, Sam już w wieku kilkunastu lat zaczął słuchać wszystkiego, co tylko było modne. Im bardziej drażniło to Johna, tym lepiej. Wojna na nagrania skończyła się po zaledwie paru miesiącach, kiedy Sammy dostał zakaz słuchania swoich kaset na czymkolwiek innym niż jego walkman (kupiony mu zresztą jako prezent gwiazdkowy przez Bobby'ego, który spędzał akurat wtedy dość sporo czasu z Johnem i jego rodziną i najwyraźniej miał już serdecznie dość kłótni na tle muzycznym, nie mówiąc już o kasetach Spice Girls).

Nieobecność Deana oraz potrzeba odpędzenia senności zrobiły swoje i przy refrenie kolejnego utworu Sam śpiewał już na głos tekst, który o wiele bardziej pasował do jego obecnej sytuacji:
Meet me when the sun is in the western skies
The fighting must begin before another someone dies.
***

~*~

Kiedy Sam dotarł wreszcie do Kermit, Amelia zdążyła się już pozbierać na tyle, żeby otworzyć mu drzwi z miną niemalże obojętną. Młodszy Winchester znał ją jednak dość dobrze, by dostrzec, jak daleko była od zwyczajnego chłodnego spokoju. Nie zarażony takim przywitaniem, czy też raczej jego brakiem, usiadł na skraju motelowego łóżka i spytał, siląc się na jak najbardziej profesjonalny ton:
– Powiesz mi, co się stało?
Amelia westchnęła ciężko, wyraźnie zmieszana.
– Sama nie wiem, chyba jednak trochę mnie poniosło. Nie powinnam była cię tu ściągać, przepraszam – wyrzuciła z siebie. Sam od razu rozpoznał w jej głosie tak dobrze sobie znany ton. Ton osoby, usiłującej przekonać samą siebie, że zjawiska paranormalne nie istnieją, mimo że właśnie stanęła twarzą w twarz z jednym z nich. Młodszy Winchester, wbrew wszelkiej logice, odetchnął z ulgą. Z czymś takim spotykał się dość często, by wiedzieć, jak powinien się zachować. Dokładnie tak, sentymenty na bok, traktuj to jak każdą inną sprawę, powtórzył raz jeszcze to, co wmawiał sobie przez całą drogę do Teksasu.
– Widziałaś Dona, tak? – zapytał spokojnie, niemalże beznamiętnie. – Mimo że jesteś przekonana, że on nie żyje.
– To nie tak, jak ostatnio – kobieta najwyraźniej usiłowała się bronić przed wyimaginowanymi zarzutami. – Tym razem widziałam jego zwłoki, rozumiesz? Może i jestem lekarzem od zwierząt, ale to nie znaczy, że nie umiem odróżnić żywego człowieka od martwego. A mimo to widziałam go wczoraj, stał u stóp schodów, dokładnie tam, gdzie...
– Tam, gdzie zginął? – uzupełnił Sam.
Amelia powoli pokiwała głową.
– Musiałam chyba zwariować – jęknęła i ukryła twarz w dłoniach, w jednej chwili tracąc doskonale udawane opanowanie.
Sam przysunął się bliżej, zmuszając ją, by na niego spojrzała.
– A gdybym ci teraz powiedział, że właśnie tym się zajmuję, polowaniem na duchy, uznałabyś mnie za wariata?
Jedno spojrzenie pani weterynarz wystarczyło za całą odpowiedź.
– No właśnie. A jednak to prawda. Praktycznie od dziecka poluję na duchy, demony i inne potwory rodem z horroru, tak samo jak mój ojciec i brat. – Moja matka i dziewczyna zostały zabite przez demona. Mój brat spędził ostatni rok w Czyśćcu. Sam uznał, że lepiej nie przesadzać z ilością informacji podanych naraz. – To od tego życia uciekałem, kiedy po raz pierwszy mnie spotkałaś. – Amelia potrząsnęła głową. – Spójrz na mnie! Czy naprawdę uważasz, że mógłbym to sobie wymyślić? – Sam mimowolnie złapał ją za rękę. Diabli wzięli dystans i profesjonalizm, pomyślał, patrząc w oczy Amelii w niemym błaganiu, by mu uwierzyła. Nie w to, że duch jej męża mógł ją naprawdę nawiedzić, ale w to, że przez te miesiące była jego ostoją, jego nadzieją na ucieczkę od tego piekła, na życie o jakim zawsze marzył. Że okłamywanie jej było ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało, lecz nie powiedział jej prawdy o sobie, tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie mógł, bo wzięłaby go za czubka. Najwyraźniej spojrzeniu udało się przekazać to, co ubrane w słowa brzmiało jak kompletne wariactwo, bo Amelia powoli odwzajemniła uścisk jego dłoni.
– Jeszcze wczoraj bym tak pomyślała. Ale to byłby wyjątkowo kiepski żart, nie sądzisz? – powiedziała cicho. – A więc, mój były jest łowcą duchów, a mój mąż wrócił jako duch, żeby się na mnie zemścić? – zapytała powoli, jak gdyby wypróbowywała nowo poznane słowa. – Chyba zwariowałam – mruknęła. – Ale ci wierzę. Zresztą nie mam wyboru. Sam, on chce mnie zabić! Powiedział to, a potem ruszył w moją stronę. Rzuciłam w niego przyciskiem do papieru, a wtedy on zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, rozumiesz?
– Przycisk był z żelaza prawda? – Sam pokiwał głową ze zrozumieniem. – Duchy się go boją.
– Tak samo jak soli? To dlatego kazałeś mi rozsypać ją przy wejściu? A już zastanawiałam się, któremu z nas bardziej odbiło. – Amelia zaśmiała się, nieco histerycznie. – Myślałam, że zwariowałam, kiedy on tak znikł, wiesz? Że to jakieś spóźniona reakcja na traumę czy coś. I tak tygodniami po jego śmierci wydawało mi się, że wszędzie go widzę, śnił mi się prawie co noc. Kochałam Dona, naprawdę go kochałam, ale ten człowiek, który wrócił z Afganistanu? Był zupełnie obcy. I najgorsze było to, kiedy uświadomiłam sobie, że w gruncie rzeczy nawet mi go nie brakuje, rozumiesz? Jakbym zrobiła to wszystko z premedytacją! A przecież to wcale nie miało tak być, to był wypadek! – Jej głos się załamał.
Sam, mimo wcześniejszych rezolucji, objął kobietę mocno i przytulił do siebie.
– Amelia – powiedział cicho, a gdy miał pewność, że go słucha, kontynuował – Musisz mi opowiedzieć, co się wtedy wydarzyło.
Ku jego zaskoczeniu, po kilku głębszych oddechach Amelia opanowała się i odsunęła się od niego zdecydowanym ruchem. Wstała, nie spiesząc się nalała wody zarówno sobie, jak i gościowi, zatrzymała się przed lustrem, by poprawić włosy i kiedy Sam niemalże stracił już nadzieję, że usłyszy jej historię, zaczęła mówić. Pozornie beznamiętnym, a jednak skrywającym liczne emocje tonem opowiedziała mu pokrótce o zmianie w zachowaniu Dona, jego problemie z alkoholem, a wreszcie tej feralnej nocy, podczas której doszło do tak brzemiennej w skutkach szarpaniny. Z rosnącym zaskoczeniem młodszy Winchester słuchał opowieści o tym, jak jego była zawinęła zwłoki w folię, zaciągnęła je do samochodu, wywiozła do lasu i zakopała. Amelię Richardson nie łatwo było wyprowadzić z równowagi, wiedział to od dawna. A mimo to nigdy nie podejrzewałby jej o taką zimną krew. A także taką siłę fizyczną. Wyraz twarzy Sama musiał najwyraźniej zdradzać jego myśli, gdyż, skończywszy swoją historię, Amelia uśmiechnęła się gorzko.
– Zabawne, wygląda na to, że żadne z nas tak naprawdę nie znało tego drugiego, co? – powiedziała ironicznie.
Na moment zapadła cisza.
– No więc, jak pozbyć się ducha? – zapytała w końcu Amelia. – Kurczę, to zabrzmiało jakbym pytała o przepis na pizzę, czy coś – zachichotała po chwili, wyraźnie starając się poprawić atmosferę pełną zakłopotania.
Sam mimowolnie odpowiedział jej uśmiechem. Zaraz jednak przeszedł do sedna, upominając się w myślach o zasadzie "tylko biznes". I tak oboje czuli się nieswojo przez to nieco wymuszone spotkanie. Nie było sensu jeszcze bardziej komplikować spraw.
– Musimy wykopać jego zwłoki, posypać je solą i spalić.
– To rzeczywiście zabrzmiało trochę jak przepis. – Tym razem oboje parsknęli śmiechem.

Amelia zapewniała, że pamiętała, gdzie dokładnie ukryła zwłoki. Okazało się jednak, że dla kogoś wychowanego w mieście las wyglądał zupełnie inaczej zależnie od pór roku i w efekcie dopiero w czwartym z miejsc wskazanych przez panią weterynarz, na skraju niewinnie wyglądającej niewielkiej polanki pełnej kwiatów, Sam znalazł to, czego szukał. Tak jak podejrzewał, kobieta, która dotychczas trzymała nerwy pod kontrolą, rozsypała się całkiem na widok szczątków człowieka, który kiedyś był jej tak bliski. Człowieka, do którego śmierci sama się przyczyniła. Łowca dokończył więc dzieła samodzielnie, przysłuchując się dźwiękom wymiotowania dochodzącym z pobliskich zarośli. Prawdę mówiąc, nie specjalnie mu to przeszkadzało. Kiedyś myślał, że gdyby tylko mógł powiedzieć swojej dziewczynie, czym naprawdę zajmuje się jego rodzina, poczułby się wolny, szczęśliwy. Teraz musiał przyznać, że wcale nie czuł się lepiej. Gdyby musiał jakoś to nazwać, powiedziałby, że pozbawiony tego najgłębiej skrywanego sekretu czuł się dziwnie obnażony. Gdyby nie to, że Amelia musiała wskazać mu miejsce ukrycia ciała, najchętniej wcale by jej ze sobą nie zabierał. "Nigdy nie mieszaj dziewczyn do swojej pracy, Sammy", powtarzał mu Dean do znudzenia i Sam musiał przyznać mu rację.

Amelia w końcu trochę się pozbierała i ocierając łzy ruszyła u boku Sama w stronę Impali. Dojeżdżali już z powrotem do Kermit, kiedy kobieta przyznała nieśmiało, że bała się wrócić samotnie na noc do domu. Sam, mimo poczucia obowiązku pomocy bratu, całkiem ochoczo zgodził się jej towarzyszyć, przekonując sam siebie, że musi się przecież upewnić, że duch został unicestwiony, a kobiecie nic już nie grozi. To właśnie powiedział przez telefon Deanowi, tłumacząc się z późniejszego powrotu. Wolał nie zastanawiać się, dlaczego drwiny i insynuacje brata otrzymane w odpowiedzi rozdrażniły go o wiele bardziej niż zazwyczaj.

~*~

Po wyjeździe Sama Dean spędził jeden dość leniwy dzień, włócząc się po mieście na pożyczonym od motelowego konserwatora skuterze (pożyczonym za sporą sumkę, rzecz jasna). Zjadł pyszną pizzę, nie przyznając sam przed sobą, że pizza i piwo spożywane samotnie smakowały o połowę gorzej. Po południu, znając już godzinę powrotu Ashley Morgan do domu, ulokował się dość daleko, by nie rzucać się w oczy, a jednocześnie dość blisko, by mógł mieć na oku drzwi wejściowe, a także okna na piętrze, należące do pokoju dziewczyny. Gdy Sam zadzwonił późnym popołudniem, by poinformować go, że zostaje w Kermit na jeszcze jedną noc, Dean zbył go żartami niekoniecznie wysokich lotów, mając nadzieję, że brat nie wyczuje, co kryło się pod spodem. Prawdę mówiąc, od telefonu Amelii usiłował zagłuszyć złośliwy głosik, szepczący mu do ucha, że Sammy po raz kolejny go zostawił i tym razem nie ma zamiaru wracać. Chcąc odpędzić nudę, a także inne emocje, do których niekoniecznie miał ochotę przyznać się nawet sam przed sobą, zaczął cicho pogwizdywać. Seria początkowo przypadkowych dźwięków powoli zaczęła układać się w melodię, której nie potrafił zidentyfikować, gwizdał więc dalej, aż w końcu zaczął nucić. Gdy w końcu dotarło do niego, co śpiewał, uśmiechnął się lekko.
On a long and lonesome highway east of Omaha
You listen to the engines moanin' out his one long one note song
You'd think about the woman or the girl you knew the night before
But your thoughts will be wanderin' the way they always do
When you're ridin' sixteen hours there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you just wish the trip was through.
****

Późnym wieczorem, kiedy ostatnie światła zgasły i całe sąsiedztwo pogrążyło się w ciszy, Dean zdecydował się na powrót do motelu, by także nieco się przespać, gdyż podejrzewał, że kolejna noc będzie o wiele bardziej pracowita.


~*~

Dzień urodzin Davida Jonesa rozpoczął się porankiem niczym nie różniącym się od wielu innych i Dean nie spodziewał się, by cokolwiek zmieniło się przed wieczorem. Zombie, czy też inne podobne kreatury, rzadko wykazywały chęć wystawiania cery na słońce. Mimo to, dla pewności, Dean wolał nie spuszczać Ashley z oka na tyle, na ile było to możliwe. Zaliczywszy autobusową przejażdżkę do jej dzielnicy bladym świtem, spędził większość dnia na ławce na skwerku znajdującym się naprzeciw sklepu z odzieżą ciążową, obserwując z mieszaniną zażenowania i fascynacji, jak panna Morgan doradzała mniej lub bardziej brzuchatym klientkom ostatnie krzyki mody. Zdawał sobie przy tym sprawę, jakie zainteresowanie musiał wzbudzić w sprzedawcy z pobliskiej budki z hot dogami, który przyglądał mu się coraz bardziej natarczywie zza swojej lady. Niestety, gdzie indziej usiąść się nie dało, a spacerowanie przez osiem godzin w tę i z powrotem po jednej ulicy niezbyt się starszemu Winchesterowi uśmiechało, dlatego początkowo postanowił zignorować faceta. Jakieś trzy godziny później zmienił taktykę i, wróciwszy z kolejnego obchodu okolicy, ruszył wprost w stronę obserwatora, z bezczelnym uśmiechem kupując u niego hot doga. Po kolejnych dwóch godzinach kupił jeszcze jednego, a po paru kwadransach dołożył do tego dużą colę. Przy pierwszej porcji sprzedawca patrzył na niego z zaciekawieniem, przy drugiej z podejrzliwością. Za trzecim razem w ogóle unikał patrzenia nie tylko w oczy łowcy, ale nawet bezpośrednio na jego twarz, co Dean ostatecznie postanowił zinterpretować jako zwycięstwo. Zainteresowany cichą wojną z handlarzem, omal nie przegapił Ashley wsiadającej na rower. Zaklął pod nosem, jednym haustem dopił colę i ruszył szybko śladem dziewczyny, wdzięczny, że nie wybrała sobie szybszego środka transportu. Mijając budkę, pokazał język jej właścicielowi, ale dla pewności dopiero parę przecznic dalej złapał taksówkę, by znów zrównać się ze swoją podopieczną. Ku jego zdziwieniu, dziewczyna pojechała wprost do domu.

Wkrótce zapadł zmrok, Dean nie musiał więc nawet kryć się zbyt dokładnie. Oparł się wygodnie o rozłożysty klon, rosnący niemal na wprost okien dziewczyny, a po jakimś czasie usiadł na krawężniku, starając się jednak nadal pozostać w cieniu rzucanym przez szeroki pień drzewa. O ile wygodniejsze byłoby prowadzenie obserwacji z miękkich siedzeń Impali! Tym bardziej, że w domu naprzeciwko nie działo się absolutnie nic ciekawego. Rodzina zjadła wspólną kolację, a niedługo później Ashley weszła do swojego pokoju i choć Dean nie był w stanie dostrzec jej ze swojej pozycji, miał doskonały widok na jedyne drzwi w pomieszczeniu, wiedział więc, że dziewczyna jest w środku. Godziny mijały, panna Morgan nie ruszała się z miejsca. Dean nudził się jak mops, a do tego coraz bardziej marzł. Dzwonek telefonu przywitał z ulgą. Ku jego zaskoczeniu, dzwoniącym nie był jego brat, lecz Garth. Łowca odnalazł nareszcie całość zaklęcia z notesu Taidy. A to, co odkrył, wcale nie wyglądało przyjemnie. Wiedźma nie przywołała ducha, nie stworzyła też zombie. Zrobiła coś o wiele gorszego. Złożyła Ashley Morgan w ofierze starożytnemu demonowi, który miał zapewnić jej moc. Dzięki drobnemu oszustwu czarownica mogła być pewna, że naiwna dziewczyna dobrowolnie poda się demonowi na tacy i przyzwie go do zwłok jej narzeczonego, by potwór mógł zrobić użytek ze swojej ofiary. Zgodnie z tym, czego łowca zdołał się dowiedzieć, jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem i Ashley wykopałaby ciało Davida, by o północy włożyć pierścionek na jego palec, nawet śmierć czarownicy nie miała znaczenia. Demon przywróciłby ją do życia, silniejszą niż kiedykolwiek i stałby się narzędziem w jej ręku.

Dean spojrzał na zegarek. Było piętnaście po jedenastej. Czterdzieści pięć minut, by dotrzeć na cmentarz, wykopać trumnę i dopełnić rytuału. Czyżby Ashley jednak stchórzyła? Wiedziony nagłą potrzebą przekonania się, co robi dziewczyna, Dean postanowił wspiąć się na drzewo, pod którym siedział. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczał. Grube konary starego klonu pozwoliły mu znaleźć się na odpowiedniej wysokości, by zajrzeć do środka domu Morganów. W pokoju na piętrze, w którym wciąż paliło się światło, nie było nikogo. Dean zastygł na chwilę, jakby oczekując, że Ashley zaraz wynurzy się spod łóżka. Szybko jednak otrząsnął się z zaskoczenia. Szukanie jej było w tej chwili jedynie stratą czasu. Łowca wiedział doskonale, gdzie należało się udać. Problem polegał na tym, że cmentarz, na którym pochowano Davida Jonesa znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie miasta. Dean przeklął w myślach swoją wspaniałomyślność, która kazała mu pożyczyć Impalę Samowi. Jeśli chciał zdążyć, musiał szybko znaleźć nowy środek transportu. W dzielnicy domków z garażami nie było to łatwe zadanie.

Na początku dopisywało mu szczęście, gdyż zdołał złapać stopa, dzięki któremu w ciągu kilku minut znalazł się w okolicy motelu. Postanowił skorzystać z okazji i wpaść do pokoju po torbę z bronią. Wprawdzie Garth podał mu odpowiedni egzorcyzm, w tym zawodzie nigdy jednak nie było wiadomo, co mogło się przydać w danej sytuacji. Po chwili namysłu zabrał więc jeszcze łopatę, a następnie wymknął się chyłkiem i ruszył szybko ulicą, przyglądając się chciwie zaparkowanym tam pojazdom. Kiedy oddalił się już dostatecznie od tymczasowego miejsca zamieszkania, skierował się ukradkiem ku wybranemu celowi w postaci brązowego Buicka Skylark. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że jest sam, ale kiedy już sięgał do drzwiczek ręką uzbrojoną w wytrych, zza węgła wyłoniła się para nastolatków, ruszając wprost na niego. Byli młodzi, najprawdopodobniej zakochani, a przede wszystkim zdrowo ubzdryngoleni. Chłopak obejmował dziewczynę w talii, zapewne w jego mniemaniu czule, choć wyglądało to bardziej tak, jakby partnerka była ostatnią siłą utrzymującą go w pionie. Zajęci sobą, dopiero w ostatniej chwili wyhamowali gwałtownie, o włos unikając wpadnięcia na wysokiego nieznajomego uzbrojonego w saperkę. Najwyraźniej zatkało ich lekko na jego widok, więc Dean, który i tak nie miał nawet jak zejść im z drogi na wąskim chodniku, spojrzał szczeniakowi prosto w oczy i uśmiechnął się złowieszczo, a następnie puścił oczko. Wystarczyło. Pijany dzieciak z wrażenia zaplątał się we własne zbyt długie kończyny i omal nie upadł, zaś jego panna przełknęła głośno ślinę, usiłowała uśmiechnąć się zalotnie, poddała się gdzieś w połowie i energicznie pociągnęła mamroczącego coś pod nosem towarzysza na drugą stronę ulicy. Dean tryumfował przez dobre kilkanaście sekund, następnie zaklął cicho, uświadamiając sobie, że musiał zostać zapamiętany, a więc śliczny Skylark jest już poza jego zasięgiem. Cholerne małolaty. Chociaż może to i lepiej, to auto i tak nie nadawałoby się za bardzo na leśną przejażdżkę, usiłował przekonać się w myślach. Zdecydowany poszukać czegoś bardziej zdatnego do jego celów, choć zapewne mniej w jego stylu, Dean przeszedł jeszcze parę przecznic, ale, jak na złość, mimo późnej pory po ulicach kręciło się wyjątkowo dużo osób. Jeszcze więcej włóczących się mniej lub bardziej bezcelowo nastolatków. Bezdomny potrząsający workiem pełnym puszek. Staruszka z psem, przy którym musiała czuć się wyjątkowo bezpiecznie, skoro wybrała się na spacer o tak późnej porze, choć Dean wątpił w możliwości obronne niewielkiej puchatej kulki drepczącej u boku pani. A przynajmniej wątpił do momentu, w którym przeklęty sierściuch nie rzucił się w jego stronę, jazgocząc przeraźliwie. Na swoje szczęście, psiak był na smyczy, bo Dean już zaczynał odgrażać mu się w myślach. Jakby sama łopata nie dość rzucała się w oczy, w efekcie tego spotkania okoliczni mieszkańcy musieli go zapamiętać dość dobrze, żeby łowca musiał zarządzić taktyczny odwrót z tej dzielnicy. Czas uciekał, dziewczyna była w coraz większym niebezpieczeństwie, a on nie mógł zdobyć niczego, czym mógłby podążyć jej śladem.

Ciekawe, czy da się zdobyć i zgubić króliczą łapkę, nie zdając sobie z tego sprawy, skomentował ironicznie swojego pecha. I właśnie wtedy go zobaczył. Srebrno– czerwony chopper, klasyka amerykańskich szos, stał sobie spokojnie na poboczu, zaś jego właściciel, tuląc w objęciach butelkę whiskey, pochrapywał smacznie za najbliższym krzakiem. Dean w myślach pogratulował rozsądnemu kierowcy, wcielającemu w życie hasło „piłeś – nie jedź”, na wszelki wypadek odczekał chwilę, żeby się upewnić, że właściciel pojazdu się nie obudzi. Kiedy nawet lekkie trącenie butem nie podziałało, łowca odetchnął z ulgą i zabrał się do majstrowania przy przewodach. Zaskoczenie przez spóźnionych przechodniów raczej mu nie groziło, gdyż ta część miasta wydawała się o tej porze kompletnie opustoszała. Po chwili silnik zawarczał, Dean wzdrygnął się, gdy niespodziewany hałas przeciął ciszę, ale gdy nic poza tym się nie zmieniło, a właściciel motocykla dalej spał w najlepsze, starszy Winchester zarzucił na ramię torbę z uprzednio wepchniętą tam łopatą (trzonek wystawał, nawet bardziej niż trochę, ale groźba wypadnięcia nie była zbyt duża), wrzucił jedynkę i ruszył z miejsca. Nie siedział na motocyklu od ładnych paru lat, ale musiał przyznać, że czuł się wyjątkowo dobrze. Droga, swoboda, wiatr wiejący prosto w twarz – zawsze uwielbiał to uczucie. Oczywiście choppera nie dało się nawet porównać z Impalą, ale nie było też na co narzekać. No chyba że na metalową część łopaty boleśnie uwierającą go w żebra. Szkoda, że zapodziałem gdzieś tę skórzaną kurtkę po tacie, wyglądałbym zabójczo, przemknęło mu przez głowę.

Poszukiwania środka transportu zajęły dłużej, niż mu się wydawało, a może też Ashley wymknęła się z domu o wiele wcześniej przed tym, jak Dean zauważył jej nieobecność. Tak czy inaczej, kiedy łowca dotarł na cmentarz, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był rozkopany grób i otwarta trumna. Pusta. Dopiero po chwili zobaczył dziewczynę skuloną pod drzewem i górującą nad nią postać. Dean zaklął w myślach. Liczył na to, że uda mu się zdążyć, zanim ciało Davida ożyje i wystarczy powstrzymać Ashley oraz spalić zwłoki, tak dla pewności. Teraz, kiedy było już za późno, należało odprawić rytuał podany mu przez Gartha. Problem polegał na tym, że żądny krwi potwór, który właśnie został wypuszczony na wolność, mógł niekoniecznie mieć ochotę na bycie odesłanym z powrotem tam, skąd przyszedł. Szybko przerabiając w myślach wszystkie możliwości, Dean boleśnie odczuł brak Sama. O ile prościej byłoby, gdyby ktoś mógłby pomóc, odwracając uwagę demona, podczas gdy on odczytałby zaklęcie.

Okrzyk przerażenia przypomniał Deanowi, że na dłuższe rozważania na temat strategii było już zdecydowanie za późno.
– Dave, proszę, nie... Dave, to ja, nie poznajesz mnie? Błagam, nie rób tego! Nie!!!
Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, Dean wystrzelił srebrną kulę w stronę demona, mając nadzieję, że choć trochę go to spowolni. A przynajmniej odwróci jego uwagę od dziewczyny, do której gardła niepokojąco zbliżało się ostrze długiego, lśniącego w świetle księżyca noża. David, czy też raczej to, co "nosiło" aktualnie jego ciało, wydał niemalże zwierzęcy ryk i odwrócił wykrzywioną bólem twarz w stronę nowego przybysza. Najwyraźniej jednak zadana mu rana co najwyżej go rozjuszyła i jedyne, co osiągnął łowca to to, że demon zostawił dziewczynę w spokoju i zajął się niespodziewanym intruzem. Dean poczuł jak leci w powietrzu, aż wreszcie uderzył plecami o pień drzewa i powoli osunął się na ziemię. Kątem oka dostrzegł, jak Ashley wycofuje się na bezpieczną odległość, odetchnął więc z ulgą, widząc, że choć jeden cel został osiągnięty. Teraz wystarczyło jedynie odczytać po ciemku zupełnie mu nieznany egzorcyzm, nie robiąc przy tym błędów. Bułka z masłem.

Demon zatrzymał się na chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, czy sięgnąć od razu po swoją ofiarę, czy też rozprawić się najpierw z irytującym intruzem. Ashley pomogła mu podjąć decyzję, gdy zamiast siedzieć cicho, postanowiła przypomnieć kreaturze o swojej obecności.
– Dave? Przecież to ja, Ashley! Chcieliśmy się pobrać, pamiętasz? – wyjęczała, zatrzymując się po przeciwnej stronie rozkopanego grobu i ocierając łzy zabłoconą ręką aż na jej twarzy pojawiły się brązowe smugi.
– Idiotka – syknął Dean. Mimo to postanowił wykorzystać fakt, że chwilowo demon zwrócił swoją uwagę na dziewczynę, oświetlił więc latarką kartkę z tekstem i zaczął po cichu czytać egzorcyzm.
– Dave, nie, proszę, nie możesz mnie zabić! To nie tak miało być!
Dean spróbował czytać szybciej, jednak kompletnie obcy mu język skutecznie to utrudniał. Zgodnie z tym, co podał mu przyjaciel, zaklęcie miało stopniowo osłabiać demona, by wreszcie unieruchomić go kompletnie, a wtedy wygnanie go z ciała, które zajmował byłoby już dziecinnie proste. Problem polegał na tym, że takie działanie egzorcyzmu musiało prędzej czy później zwrócić uwagę obiektu egzorcyzmowanego. Na razie jednak płaczliwe jęki i błagania Ashley skutecznie zagłuszały słowa łowcy, mógł więc mieć on nadzieję, że za nim stwór się obejrzy, będzie już dla niego za późno.

Nadzieja okazała się złudna. W połowie wyjątkowo długiego słowa Dean poczuł, jak kartka wylatuje mu z rąk i niesiona wiatrem znika mu z oczu, a on sam unosi się na kilka metrów w górę. To będzie bolało, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim z głuchym dźwiękiem wylądował na ziemi. Ostanie, co zapamiętał, to ból z tyłu głowy i przemykająca przez głowę myśl o Ashley. Potem zapadła ciemność.


Ostatnio zmieniony przez die Otter dnia Pią 14:48, 11 Paź 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 14:49, 11 Paź 2013    Temat postu:

~*~

Gdy tylko Amelia otworzyła drzwi, szczęśliwy Riot szczekając i popiskując rzucił się w stronę gościa. Sam ukucnął i ze śmiechem przytulił szalejącego z radości psa.
– Tęsknił za tobą. – Kobieta wyglądała na wzruszoną tym widokiem.
– Ja za nim też – przyznał Sam. Do innych aspektów życia w drodze był w stanie się przyzwyczaić, jednak podejrzewał, że niemożliwość trzymania psa zawsze będzie go boleć tak samo. Szczególnie Riota, do którego zdążył się szczerze przywiązać. No i któremu, jakby nie patrzeć, zawdzięczał związek z Amelią. Były związek, poprawił się i z podskakującym u jego boku zwierzęciem ruszył za towarzyszką w głąb domu. Gdy tylko usiadł na kanapie, Riot natychmiast wskoczył mu na kolana i zaczął lizać po twarzy. Przez dobre pół godziny pies utrzymywał na sobie całą uwagę łowcy, Amelia zaś z ciepłym uśmiechem obserwowała ich wspólne igraszki. W końcu jednak śmiechy, poszczekiwania i powarkiwania ucichły, a potrzeba fizyczna wygrała z przywiązaniem, Riot wylądował więc w ogrodzie, a Sam i Amelia w końcu zostali sami.

Amelia nalała wina i z kieliszkiem w dłoni odwróciła się w stronę towarzysza, unikając jednak spojrzenia mu bezpośrednio w oczy. Przy takiej różnicy wzrostu nie było to trudne, a nawet wyszło jej prawie naturalnie.
– Więc...
– Co...
Oboje urwali, uśmiechając się z zakłopotaniem.
– Ty pierwsza. – Sam wyglądał, jakby mu ulżyło, że nie musi silić się na rozpoczynanie rozmowy. Amelia zdusiła ironiczny uśmiech. Zgrywamy dżentelmena, Sam? Jaka szkoda, że ja też niespecjalnie potrafię znaleźć odpowiednio neutralny temat do konwersacji. Zresztą, do diabła z neutralnością, uznała w końcu. Od samego przyjazdu Sama oboje starali się dać sobie nawzajem do zrozumienia, że wszystko między nimi skończone, a to spotkanie było wynikiem jedynie potrzeby, kontaktem czysto zawodowym. Nie żeby spodziewała się czegoś innego. Była skołowana, przerażona, a Sam był jedynym człowiekiem, do którego mogła się zwrócić i nie zostać uznana za histeryczkę ani za morderczynię. Nie wiedziała oczywiście o jego „profesji”, czuła jednak podświadomie, że mimo wszystko może mu zaufać. Co by się stało, gdyby nie odebrał telefonu, uznał jej historię za wymysł wariatki lub po prostu zignorował? Dopiero teraz dotarło do niej, że nawet nie brała pod uwagę takiej możliwości. Jeśli Amelia Richardson zdołała komuś zaufać, to nigdy połowicznie. Była mistrzynią odgradzania się od ludzi, ale kiedy już opuszczała swoje bariery, robiła to z całą ufnością spragnionego akceptacji dziecka.

Sam chrząknął znacząco i Amelia skarciła się za tę chwilę zamyślenia, którą jej towarzysz mógł zrozumieć zupełnie inaczej.
– Chciałam spytać co się ostatnio u ciebie działo, ale boję się, że usłyszę jakąś historię rodem z horroru i nie będę mogła zasnąć w nocy. – Tę końcówkę mogłaś sobie darować, idiotko, jeszcze pomyśli, że go podrywasz. Co nie zmieniało faktu, że nie miałaby nic przeciwko towarzystwu tej nocy. Niekoniecznie tylko w salonie przy winie. Nic zobowiązującego oczywiście, nie była tak naiwna, by oczekiwać, że ich stosunki mogłyby stać się takie jak dawniej. Ale są stosunki bez stosunków, prawda?
– Duchy, wampiry, demony, co tylko zechcesz. – Sam odpowiedział uśmiechem równie wymuszonym jak jej własny.
– I dasz radę tak po prostu zasnąć po całym dniu pracy? Czy powinnam była powiedzieć "po całej nocy pracy"? – Amelia nareszcie dołączyła do niego na kanapie.
– Przestałem bać się potworów z szafy, kiedy nauczyłem się, jak zabić te prawdziwe. – Mężczyzna odsunął się, robiąc jej miejsce i odruchowo sięgnął poduszkę, kładąc ją sobie na kolanach i opierając na niej łokcie. Ta poza była jej tak doskonale znana, że pani weterynarz uśmiechnęła się i odprężyła nieco, z ulgą witając powrót "jej" Sama.
– Ile miałeś wtedy lat? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem. Byli ze sobą tyle czasu, a tak rzadko zdarzały się momenty takie jak ten, kiedy czuła niemalże namacalnie, jak odsłaniają się fragmenty układanki, ukazując jej, kim naprawdę był jej partner i dlaczego był właśnie taki. Jak się okazało, te puzzle były o wiele bardziej skomplikowane, niż podejrzewała. I choćby spędziła z nim resztę życia, bardzo możliwe, że nigdy nie uzyskałaby pełnego obrazu.
– Mniej niż powinienem – odparł Sam wymijająco, nie zdając sobie nawet sprawy, jak wiele ta odpowiedź, nie będąca właściwie odpowiedzią, była w stanie powiedzieć jego towarzyszce. – Ładne kwiatki – zauważył ni z tego, ni z owego, patrząc na wazon stojący na szafce. – Łubin teksański, prawda?
– Wolę nazwę bluebonnets, niebieskie kapturki. Brzmi o wiele lepiej.
– Technicznie rzecz biorąc, to chyba chodziło o niebieskie czepki. Nazwa wzięła się przecież od nakryć głowy kobiet pionierów – zauważył młodszy Winchester.
– Cały Sam, chodząca encyklopedia – prychnęła Amelia. – Co jeszcze mi o nich powiesz, panie profesorze?
– Że to oficjalny kwiat Teksasu?
– Nietrudno zgadnąć, geniuszu, pełno ich dziś widzieliśmy.
Miła jak zwykle – skomentował Sam i oboje parsknęli głośnym śmiechem. Atmosfera niemal z miejsca zelżała, rozmowa zaczęła toczyć się o wiele bardziej naturalnie, uśmiechy nabrały szczerości. Riot zasnął na werandzie, wieczór mijał, a żadnemu nie chciało się spać, włączyli więc jakiś stary film w telewizji i siedzieli tak, popijając wino i przekomarzając się, wprawdzie już nie jak zakochani, ale przynajmniej jak para naprawdę dobrych przyjaciół. Co jakiś czas przez głowę Amelii przemykała myśl, że nie tak dawno była świadkiem unicestwienia zwłok jej własnego męża, beztroska atmosfera, jaka wydawała się zapadać w jej salonie, była więc odrobinę nie na miejscu, wino jednak skutecznie tłumiło podobne przebłyski. W końcu zaczęli już drugą butelkę. Przy trzeciej Amelia zaczęła kwitować chichotem niemal każde słowo wypowiedziane przez kompana jak i przez nią samą. Była jeszcze dość trzeźwa, by wiedzieć, że powinno być jej głupio, a jednocześnie na tyle pijana, że było jej wszystko jedno. Zresztą jak tak dalej pójdzie, to i tak rano nie będziemy nic pamiętać, przekonała sama siebie i sięgnęła po kolejny kieliszek. Ku jej zdziwieniu, Sam złapał ją za nadgarstek i powstrzymał.
– Daj spokój, jestem już dużą dziewczynką, wiesz? – roześmiała się. Mężczyzna pokręcił głową, a coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że Amelia zamilkła. Sam rozejrzał się, ku jej zdziwieniu jakby nieco niepewnie. Pani weterynarz również omiotła wzrokiem pomieszczenie, jednak nic szczególnego nie zwróciło jej uwagi. No może poza zapomnianym od dłuższej chwili telewizorem, który najwyraźniej się przegrzał, bo zamiast łzawego melodramatu, na ekranie widoczne były teraz tylko zakłócenia. Sam najwyraźniej również to dostrzegł, bo po chwili podniósł się i docisnął kable, cały czas zerkał jednak za siebie, jakby spodziewał się ciosu w plecy. Amelia już chciała skomentować to jako przejaw manii prześladowczej, zamarła jednak z otwartymi ustami, gdy jej wzrok padł na unoszącą się w powietrzu siekierę. Jej trzonka nie trzymał nikt.

~*~

Dean powoli otworzył oczy i jęknął głucho z bólu, kiedy oślepiło go jaskrawe światło latarki.
– Przepraszam – powiedział żeński głos gdzieś nad jego głową. Światło zgasło. A może po prostu nie był w stanie utrzymać oczu otwartych? Z wolna przypominając sobie, co się z nim stało, Dean zmusił się do ponownej próby. Tym razem zdołał unieść powieki na dość długo, by zidentyfikować rozmazany obraz przed swoją twarzą jako kobiecy dekolt. Rozmiar D, przemknęło mu przez myśl, zanim, wbrew jego woli, jego oczy znów się zamknęły.
– Hej, nie śpij! – Ktoś poklepał go po policzku. – Otwórz oczy! – Dziewczyna?
– ... u mnie, czy u ciebie? – wymamrotał niewyraźnie w odpowiedzi.
– Na cmentarzu. – Jego towarzyszka zachichotała nerwowo.
– Lepszego miejsca nie mogliśmy sobie znaleźć? – Cmentarz. Noc. Demon–Dave. Ashley Morgan. O cholera! Dean nareszcie zdołał zmusić wciąż nie do końca oprzytomniały umysł do oceny sytuacji. Demon rzucił nim o nagrobek, tego był pewien. Dziewczyną pochylającą się nad nim i mówiącą coś lekko spanikowanym głosem musiała być więc Ashley. Nagle łowca z przerażeniem uświadomił sobie, że potwór najprawdopodobniej także znajdował się w pobliżu.
– Gdzie demon? – Wiedziony nagłym impulsem, usiłował usiąść, jednak gwałtowny ruch spowodował taki ból, że Dean z jękiem opadł na ziemię, usilnie walcząc, żeby nie zwymiotować. Po chwili zorientował się, że jego głowa spoczęła na czymś o wiele bardziej miękkim niż cmentarna gleba. Prawdopodobnie na kolanach dziewczyny.

No pięknie, pomyślał gorzko. Demon na wolności, dama w opałach, a ja nie potrafię zebrać myśli na dłużej niż parę sekund.

Chyba powiedział to na głos, bo Ashley znów zaczęła coś gorączkowo do niego mówić. Jaka szkoda, że nie był w stanie skupić się na rzeczywistości dość długo, żeby zrozumieć słowa.

– … wtedy dokończyłam zaklęcie z twojej ściągi i on zniknął.

Dean zaryzykował otwarcie jednego oka. Nic się nie zmieniło. Otworzył więc drugie i dopiero po chwili wypatrzył księżyc między drzewami, upewniając się z ulgą, że jednak nie oślepł.
– Zgasiłaś latarkę? – zauważył niezbyt przytomnie. Dopiero po chwili dotarło do niego, co usłyszał. – Dokończyłaś egzorcyzm?
– A miałam inne wyjście? Próba odwrócenia jego uwagi niezbyt zadziałała, i tak cię znokautował, musiałam wymyślić coś innego. – Dziewczyna najprawdopodobniej wzruszyła ramionami, ale nawet ten delikatny ruch wystarczył, by opartemu o nią Deanowi znów zrobiło się niedobrze. Zdołał się jednak opanować i zmusić do skupienia na rzeczywistości.
– Nic ci nie jest? – zapytał cicho i ostrożnie spróbował usiąść. Ashley przytrzymała go za ramiona, zmuszając do pozostania w pozycji leżącej.
– Nie wstawaj, możesz mieć wstrząs mózgu – zauważyła nieco drżącym głosem.
– Nie tylko mogę, ale mam. – Dean uśmiechnął się krzywo, nareszcie rozpoznając doskonale sobie znane objawy. – Pytałem o ciebie. – Wiedział, że powinien wstać i sprawdzić, czy rzeczywiście nic im nie grozi, ale o ile łatwiej było zachować względną trzeźwość umysłu, kiedy wbił wzrok w jeden punkt i nie próbował się ruszać. Postanowił więc na razie zaufać towarzyszce, przekonując sam siebie, że nie mógłby tak spokojnie leżeć i gawędzić, gdyby demon nadal tu był.
– Wprawdzie rzucił mną o drzewo, ale chyba jestem cała. – Ashley najwyraźniej znów chciała wzruszyć ramionami, ale widząc grymas na twarzy łowcy powstrzymała się. – Nie mógł mnie dotknąć, mimo że próbował, nie rozumiem dlaczego.
– Może z powodu tego? – Dean wskazał na srebrny krzyżyk, dyndający akurat niewiele powyżej jego twarzy.
– Och. – Dziewczyna bezwiednie zacisnęła na nim palce. – Taida mówiła, że nie mogę mieć przy sobie niczego poświęconego, ale całkiem zapomniałam, że powinnam go zdjąć. Na moje szczęście, nie? To nie był Dave, prawda? – spytała cicho.
– Nie. Wiedźma wykorzystała cię, żeby przywołać demona, który miał zapewnić jej moc. – Zdaniem Deana zabrzmiało to jak reklama taniego horroru, ale w tym momencie po prostu nie miał siły na owijanie w bawełnę. Ashley, ku jego zdziwieniu, tylko pokiwała głową. Zaczynał nabierać podziwu wobec opanowania tej dziewczyny. Najwyraźniej panna Morgan nie była taką naiwną gąską, za jaką ją uważał.
– Wiedziałam. To znaczy nie wiedziałam, czym był, ale byłam pewna, że to nie on od kiedy tylko na mnie spojrzał. Zresztą od początku nie wierzyłam, że to w ogóle podziała, wiesz? – Ashley westchnęła cicho.
– Ale i tak poszłaś do wiedźmy i zrobiłaś wszystko, czego ona chciała – zauważył Dean ze słabo ukrywanym wyrzutem.
– Straciłeś kiedyś kogoś bliskiego? – spytała dziewczyna w odpowiedzi.
Więcej, niż sobie wyobrażasz.
– Może.
– Więc nie dziw mi się. Jeśli była szansa, chociaż najmniejsza, musiałam zaryzykować, rozumiesz?
– Mogłaś zginąć! – Do objawów wstrząsu mózgu należy też wrażliwość na dźwięk. Najwyraźniej dźwięk własnego podniesionego głosu również się liczy.
– Daj spokój, w życiu nie uwierzę, że nie masz kogoś, dla kogo nie zrobiłbyś tego samego.
Dean otworzył usta, chcąc wytknąć dziewczynie jej lekkomyślność, jednak po chwili zamknął je, gdy przed oczami stanęła mu znajoma twarz. Nagle nie mógł znaleźć właściwej odpowiedzi. Jeszcze kilka lat temu był przekonany, że śmierć była procesem, z którym nie należało igrać, a to, co było martwe, powinno takie pozostać. Bez wyjątków. Teraz tamten Dean wydawał mu się tak odległy, że niemalże obcy.

Jeśli nawet Ashley zauważyła jego zmieszanie, nie odpowiedziała. Zamiast tego delikatnie pomacała tył jego głowy. Dean mimowolnie syknął z bólu.
– Kurczę, już masz guza wielkości sporej śliwki. Myślisz, że dasz radę wstać? Musisz jechać do szpitala.
– Żadnych szpitali! – Dean zaprotestował, ale posłusznie spróbował się podnieść. Tym razem poszło mu lepiej i zaledwie z niewielką pomocą dziewczyny zdołał usiąść. – Nic mi nie jest – zapewnił, choć gwałtowność, z jaką wyciągnął rękę, by się podeprzeć zdecydowanie temu przeczyła. – Ale racja, lepiej się stąd zmywajmy. – Dean nagle zdał sobie sprawę, że nigdzie po drodze nie widział zaparkowanego auta. – Masz jakiś samochód, prawda? – spytał z nadzieją.
– Nie mam. Widziałam cię przed moim domem i wcześniej w mieście też, więc wymknęłam się tyłem i poprosiłam przyjaciółkę o podwózkę. Słaby z ciebie szpieg, wiesz?
Dean zaklął cicho, uświadomiwszy sobie, jak bardzo miał przerąbane. Nawet w pozycji siedzącej w głowie kręciło mu się tak, że chwilami z trudem powstrzymywał swój żołądek przed nieplanowanym opróżnieniem, nie wspominając już o niemalże oślepiającym bólu. Przejście kilku kroków w tym stanie wydawało mu się osiągnięciem na miarę zdobycia Mount Everestu. Jazda motocyklem byłaby jak przejście nad Wielkim Kanionem po linie. Z zawiązanymi oczami. Na jednej nodze. Tyłem. Cholerne szczęście Winchesterów.

Dean rozejrzał się bezradnie, a jego wzrok padł na leżące bezwładnie zwłoki Davida Jonesa. Cholera, jeszcze tego im brakowało.
– Najpierw i tak musimy zatrzeć ślady. – Wskazał trupa dziewczynie, obawiając się lekko, jak jego towarzyszka to przyjmie. Ashley nieco zrzedła mina, jednak szybko wzięła się w garść i, przełknąwszy głośno, wstała i ruszyła w stronę porzuconej przy rozkopanym grobie łopaty.
– Czekaj, pomogę ci – zaoferował Dean, podnosząc się niezdarnie. Wstał, ale od razu zakręciło mu się w głowie na tyle, że gdyby nie silne ramię towarzyszki, pewnie upadłby z powrotem.
– Siadaj – powiedziała Ashley stanowczo. – Ja nabroiłam, ja posprzątam.
Mimo szczerych chęci, zaciągnięcie zwłok całkiem postawnego faceta do oddalonego o kilka ładnych metrów grobu nie było łatwym zadaniem dla drobnej dziewczyny. Dean okazał się jeszcze mniej zdatny do pomocy, niż mu się wydawało i w efekcie kiedy wreszcie uporali się ze wszystkim, zaczynało świtać, a łowca podejrzewał, że długo nie utrzyma się na nogach.

Dopiero wtedy zdecydował się uświadomić towarzyszce, na jaki środek transportu byli skazani. Ashley zbladła jeszcze bardziej.
– Hej, nawet nie próbuj mdleć, dzisiaj to moja działka – ostrzegł ją. – Jeździłaś kiedyś motocyklem?
– Tak, ale zawsze z tyłu – dziewczyna jęknęła. – Nie mam pojęcia, jak to się prowadzi.
– Och. No to świetnie – Dean mruknął ironicznie i na chwilę zamknął oczy, licząc, że pomoże mu to opanować zawroty głowy. Zdążył się jeszcze zdziwić, kiedy coś uderzyło go w plecy, a nawet pomyśleć, że być może była to ziemia. Potem stracił przytomność.

~*~

– Sam – powiedziała Amelia zduszonym głosem. Młodszy Winchester odwrócił się i zamarł.
– Nie ruszaj się – wyszeptał, ale mimo to siekiera zadrżała i cofnęła się, by zawisnąć pomiędzy nimi, zupełnie jakby chciała mieć oboje na oku. Czy też na ostrzu. Amelia ostrożnie pokiwała głową, jak gdyby bała się, że nawet najlżejszy ruch może spowodować atak. Sam rozejrzał się i powoli ruszył w jej stronę, ale już po chwili był zmuszony się zatrzymać, gdyż siekiera zatańczyła w miejscu, wyraźnie ostrzegając przed kolejnym krokiem.
– Ty tchórzu, pokaż się! – krzyknął łowca. – Co z ciebie za facet, nawet nie potrafisz spojrzeć jej w oczy? – Jedyne co osiągnął to to, że ostrze odwróciło się jeszcze bardziej w jego stronę, a znajdujący się nadal na zewnątrz Riot rozszczekał się jak szalony. Mając nadzieję, że przedmiot odzwierciedla uwagę tego, kto nim kieruje, Sam spojrzał znacząco na stół, a następnie na towarzyszkę, modląc się w duchu, żeby go zrozumiała. Jednocześnie kontynuował. – Dzielny żołnierz, obrońca uciśnionych Arabów, co? A kobietę atakujesz z ukrycia, cholerny tchórzu? – Tak jak się spodziewał, rozwścieczony zarzutami Don zmaterializował się tuż za siekierą, z dłonią zaciśniętą na jej trzonku i z niemalże nieludzkim okrzykiem cisnął mordercze narzędzie w stronę łowcy. Gdyby zaatakował całym sobą, mogłoby to skończyć się dla mężczyzny niewesoło, ale uniki obaj Winchesterowie trenowali niemalże od urodzenia. Sam uchylił się bez problemu, zwłaszcza że rozsierdzony duch nie popisał się celnością.
– Zawsze myślałem, że żołnierze potrafią zachować zimną krew w każdych okolicznościach – zadrwił, chcąc jak najdłużej utrzymać uwagę napastnika na sobie. Nie musiał jednak starać się zbyt długo. Amelia na szczęście zrozumiała, co chciał jej przekazać i kiedy tylko upewniła się, że mąż nie zwraca na nią uwagi, złapała żelazny przycisk do papieru i z całej siły rzuciła nim w ducha. Don zawył i rozpłynął się w powietrzu. A ułamek sekundy później zawył ktoś jeszcze.
– Przepraszam – jęknęła Amelia, z przerażeniem patrząc, jak Sam rozciera sobie miejsce, gdzie trafił go ciężki przedmiot.
– Nie musiałaś tak mocno rzucać – mruknął młodszy Winchester, macając się po żebrach, by sprawdzić, czy wszystkie są nadal w stanie nienaruszonym.
– Nic ci nie jest? – spytała kobieta z troską.
– Przeżyję. – Wyglądało na to, że wszystko było nadal na swoim miejscu i nie groziło mu nic poza sporym sińcem, Sam zacisnął więc zęby i ruszył w stronę drzwi wejściowych, które od dłuższej chwili przeżywały atak psich pazurów.
– Spokój! Leżeć! – Riot ucichł na chwilę, a Sam sięgnął do klamki. Tak jak podejrzewał, drzwi były zamknięte.
– Zacięły się? – wyszeptała pani weterynarz z przerażeniem.
– Nie sądzę. Twój mąż chyba boi się, że tym razem uciekniesz mu na dobre.
– Mam sprawdzić okna?
– Nie, przynieś sól. – Dla pewności Sam zszedł jeszcze do garażu, ale i tamte wyjście było zamknięte na głucho. Wrócił więc na górę i przejął od towarzyszki solniczkę, by usypać spory okrąg wokół kanapy.
– Jesteśmy bezpieczni? – Amelia, niemal zupełnie już otrzeźwiona, usiadła i zacisnęła palce na podniesionej z ziemi siekierze.
– Lepiej weź to – Sam wręczył jej przycisk do papieru, a siekierę położył sobie na kolanach. Przekonany, że robota jest właściwe skończona, zostawił cały arsenał w Impali, więc każda broń była teraz na wagę złota. – I powiedz mi, czy jesteś pewna, że to, co dziś wykopaliśmy, to był Don?
– Na sto procent. No chyba że w tym lesie co parę metrów leży zakopany trup. Może nie do końca się spalił?
– Niemożliwe. Za długo w tym siedzę, żeby popełnić taki błąd.
– Więc jakim cudem on tu nadal jest? – spytała kobieta nieco histerycznie.
– Musiały tu zostać jakieś jego szczątki. Krew, włos, albo coś podobnego. – Sam przeczesał włosy tak dobrze jej znajomym gestem, który, jak doskonale wiedziała, zazwyczaj oznaczał zniecierpliwienie, irytację lub czarną rozpacz. Miała nadzieję, że tym razem nie chodziło o to ostatnie.
– Krew na pewno nie – stwierdziła Amelia trochę bardziej opanowanym tonem. – Wyszorowałam wszystko, zanim zdążyło wsiąknąć, panicznie się bałam, że zostaną ślady. Trochę wsiąkło w dywanik, więc go spaliłam. Ale włosy? Mogą być wszędzie, mam spalić cały dom?
Sam potrząsnął głową, ale nie odpowiedział. Minuty mijały, a on wciąż siedział z podbródkiem opartym na dłoniach i wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Na całe szczęście jego zamyślenie nie udzieliło się towarzyszce i Amelia zdołała w porę zauważyć lecący w jej stronę młotek. Uchyliła się, skutecznie, choć nieco niezdarnie. Jej cichy pisk wystarczył, żeby Sam otrząsnął się z zadumy i zerwał na równe nogi, ułamek sekundy przed tym, jak w miejscu, gdzie przed chwilą siedział, utkwił sporych rozmiarów nóż. Młodszy Winchester, nie zwlekając, pociągnął Amelię za kanapę, która mogła dać im chwilowe schronienie. Nie było to w pełni bezpieczne miejsce, o czym mogła świadczyć gliniana donica lądująca z hukiem na ścianie, zaledwie kilka centymetrów od głowy pani weterynarz.
– Widzisz go? – zapytała przerażona kobieta.
– Nie, drań chyba się czegoś nauczył, bo woli pozostać niewidzialny. – Sam wychylił się lekko zza oparcia i natychmiast za nie schował, gdy w miękkiej skórze utkwił kolejny nóż, tym razem dłuższy i cieńszy.
– I co teraz? – wyszeptała Amelia z rozbrajającą ufnością.
– Nic. Czekamy, aż skończy mu się amunicja. – Sam widział, że rozczarowała ją taka odpowiedź. No cóż, nie oczekiwała chyba od niego, że rzuci się bez broni na wkurzonego, niewidzialnego ducha?
– Noże zostały mu już tylko dwa – zauważyła Amelia przytomnie. – Te pozostałe są za tępe, żeby się nadawać, mam nadzieję, że widelce odpuści. Siekiera i młotek też już poszły, piłą nie rzuca się za dobrze.
– Kwiatki? – podrzucił Sam.
– Jeszcze trzy doniczkowe plus te w wazonie. – W pobliżu rozległ się huk.
– Już dwa. – Sam wyszczerzył zęby.
– To nie jest śmieszne! – Amelia zachichotała mimowolnie. – Lepiej myśl, czego jeszcze może użyć.
– Nie bardzo wiem, czy chcę to wiedzieć.
– Przynajmniej mamy czym się zająć. Z ciężkich rzeczy stawiałabym jeszcze na garnki.
– Ćśś, nie podpowiadaj mu – ostrzegł Sam, pół żartem, pół serio.
– Ma jeszcze tasak i tłuczek do mięsa – te słowa kobieta wyszeptała już towarzyszowi do ucha. – Uważaj! – wrzasnęła ułamek sekundy później i odepchnęła zaskoczonego łowcę, ratując go przed wirującym tłuczkiem. – Hej, on nie mógł mnie usłyszeć, prawda?
– Przesuń się, drań zmienił kąt – syknął młodszy Winchester, popychając Amelię w stronę dalszego rogu kanapy. Przytomnie wykorzystał tę chwilę, by złapać jedną z leżących już na podłodze poduszek i całe szczęście, bo już kilka minut później tkwiły w niej dwa kolejne noże. Tasak wisiał wbity dokładnie nad ich głowami, fragmenty rozbitych doniczek oraz talerzy pokrywały większość dywanu, upstrzone także paroma widelcami, które na szczęście nie okazały się zbyt skuteczną bronią, oraz dwoma garnkami, z których żaden nie doleciał dość daleko. Riot po krótkiej przerwie znów zaczął ujadać pod drzwiami. Okrąg soli wokół kanapy był wciąż nietknięty, a duchowi powoli zaczynała kończyć się amunicja. Sam szybko przeleciał w myślach listę potencjalnych pocisków podaną wcześniej przez panią weterynarz. Don okazał się odrobinę bardziej kreatywny od żony, Amelia nie pomyślała na przykład o nożyczkach, odtwarzaczu DVD czy szklanej ramce na zdjęcia, ale wszystkie wymienione przez nią przedmioty zostały już użyte.

Wszystkie, poza jednym.

Wzrok Sama padł na wazon z łubinem teksańskim, nadal spokojnie stojący na szafce po ich prawej, zaledwie metr od solnej linii, ale w zasięgu ducha. Dlaczego Don jeszcze nie zdecydował się nimi cisnąć? Nie było w nich raczej soli ani żelaza, wątpił też, żeby Amelia wstawiła kwiatki do wody święconej, a o negatywnym działaniu łubinu na duchy nigdy jakoś nie słyszał. Byłaby to wyjątkowa ironia losu, zważywszy na fakt, że grób Dona był nim porośnięty.

Grób. Cały porośnięty bluebonnets. A w nim zwłoki faceta z roztrzaskaną głową w podartym, zakrwawionym worku. Krew musiała wydostać się do ziemi, a więc mogły dostać się także do korzeni kwiatów.

Mam go! pomyślał łowca, ale nie odważył się powiedzieć tego na głos. Ataki ustały jednak już dłuższą chwilę temu, zdecydował się więc zaryzykować. Stawiając wszystko na jedną kartę, Sam zerwał się tak nagle, że zaskoczył nawet siedzącą przy nim Amelię, która pisnęła z przestrachem i usiłowała go zatrzymać. Zignorował ją jednak i, przeskoczywszy kanapę, wypadł z kręgu, złapał wazon i jednym susem znalazł się znów za bezpieczną barierą z soli. W tym samym momencie poczuł tępe uderzenie w ramię i odwrócił się, by zobaczyć, jak wściekły, w stu procentach widzialny Don patrzy z żalem na gruby tom encyklopedii, który, gdyby trafił nieco wyżej, mógłby pozbawić odważnego łowcę przytomności.
– Mam cię! – powtórzył Sam na głos, machając w powietrzu zdobyczą. Don zawył i ruszył w jego stronę, jednak solna zapora nie pozwoliła mu dotrzeć do celu, wydał więc jeszcze jeden bezsilny skowyt i ponownie znikł im z oczu.
– Co...? – Amelia nie była w stanie złożyć pytania do kupy, wlepiła tylko w towarzysza zszokowane spojrzenie. Sam odetchnął głęboko i z nową pewnością siebie opadł na kanapę, zupełnie jakby drwił z przeciwnika. Pani weterynarz nie dołączyła do niego, a przycupnęła na porwanej poduszce tuż za kanapą i, wciąż świdrując go wzrokiem, czekała na wyjaśnienia. Kiedy je w końcu otrzymała, zadała pytanie, które pozbawiło Sama całej radości z chwilowego tryumfu.
– Jak zamierzasz je zniszczyć?
Zapalniczka, podobnie jak cała reszta dobytku Winchesterów, została w Impali. A kuchnia była po przeciwnej stronie okupowanego przez wkurzonego ducha salonu.

~*~

Dean otworzył oczy i zamrugał energicznie. Po chwili zorientował się, że otaczająca go ilość różu nie jest złudzeniem optycznym, ale bardzo realnym wystrojem sypialni, należącej najwyraźniej do kobiety. Ewentualnie geja o nie najlepszym guście. Mam nadzieję, że to jednak była kobieta, pomyślał, z pewną dozą obrzydzenia macając czerwoną satynę, w której leżał. Pokój wirował lekko, a im bardziej wracała mu przytomność, tym bardziej czuł pulsujący ból z tyłu głowy.
– Musiałem nieźle zaszaleć – mruknął, rozglądając się z nadzieją, że coś sobie przypomni. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, skąd znał to miejsce. Sypialnia panny Morgan. W końcu sam ją przeszukiwał zaledwie przedwczoraj. A może to było wcześniej? – Myśl, Dean, myśl! – Ból głowy skutecznie utrudniał ten proces. Łowca zaczął już przypominać sobie wydarzenia na cmentarzu. Nadal jednak nie miał pojęcia, jak znalazł się w domu Morganów. W łóżku Ashley, dokładnie. Łóżko było raczej wąskie, a Dean leżał dokładnie po jego środku, co podpowiadało mu, że raczej spędził tę noc samotnie. Nie żeby obecnie był w stanie spełnić czyjekolwiek oczekiwania. Z tego co czuł, miał wyjątkowo dorodnego guza na głowie, a także całkiem porządny wstrząs mózgu. Jednym słowem, czuł się fatalnie.

Drzwi otworzyły się z delikatnym skrzypnięciem, a Dean skrzywił się mimowolnie.
– Jak się czujesz? – spytała Ashley, uśmiechając się odrobinę nieśmiało.
– Ujdzie. Ale co ja tu w ogóle robię? – Starszy Winchester ostrożnie podciągnął się w górę i zdołał usiąść. Ashley rzuciła się w jego stronę i, mimo protestów łowcy, pomogła mu ułożyć poduszkę tak, by mógł wygodnie się na niej oprzeć.
– Kiedy znowu straciłeś przytomność, spanikowałam totalnie i zadzwoniłam po tatę. Był wściekły, że wymknęłam się bez słowa w nocy na cmentarz, ale kiedy powiedziałam mu, że uratowałeś mi życie, kiedy mnie napadnięto, zmiękł i pomógł mi zabrać cię tutaj. – Dziewczyna przysunęła sobie krzesło (z różowym obiciem) i usiadła na nim. – Ale twój motor tam został.
– Nieważne, nie był mój. – Łowca wyszczerzył zęby.
– Nie jesteś agentem FBI, jak twierdzi moja babcia, prawda? – Przez chwilę Ashley wyglądała, jakby chciała kontynuować temat motoru, najwyraźniej zmieniła jednak zdanie. Dean sam nie wiedział, czy to lepiej, czy gorzej.
– Nie do końca. – Posłał jej czarujący uśmiech. – Zajmuję się zwalczaniem demonów i tym podobnych potworów. Tak swoją drogą, jestem Dean.
– Ashley. – Dziewczyna uścisnęła wyciągniętą rękę. – Jesteś łowcą duchów, poważnie?
Dean pokiwał głową.
– A potrafisz się z nimi kontaktować? – spytała ze słabo ukrywaną nadzieją.
Łowca westchnął ciężko. Wiedział doskonale, przez co przechodzi dziewczyna. Ale przywołanie ducha jej narzeczonego nic by tu nie pomogło. Nie da się tak po prostu odwrócić śmierci, decydować, kto będzie żył, a kto odejdzie. I choć obaj wrócili z miejsc, które inni uważali za ostateczne, zabawa w Boga nigdy się Winchesterom nie opłaciła. Dean sam był zaskoczony otwartością, z jaką usiłował to wyjaśnić swojej rozmówczyni, ale kiedy wyczerpany długą rozmową o życiu i śmierci opadł wreszcie na poduszkę, czuł się usatysfakcjonowany, widząc ciepły uśmiech Ashley, który, jak zdał sobie sprawę, po raz pierwszy tak naprawdę sięgnął jej oczu.
– Powinienem zadzwonić do Sama – wymamrotał, czując, że długo już nie utrzyma oczu otwartych.
– Sam to twój partner, ten wysoki?
– Mój brat – wyjaśnił na wszelki wypadek, nie mając pewności, w jakim znaczeniu dziewczyna użyła słowa "partner". – Jest tu gdzieś mój telefon?
– Nie widziałam, nie masz go w kieszeni? – Ashley rozejrzała się po pokoju.
– Nie mam. – Dean na wszelki wypadek pomacał się po biodrach. – Może miałem go w kurtce?
– Na pewno nie. Opróżniłam ci kieszenie, bo babcia uparła się, że upierze ci tę kurtkę. Była cała w błocie.
– Cholera, musiał mi wypaść na cmentarzu – jęknął łowca. Zazwyczaj starali się z Samem znać swoje numery na pamięć, właśnie na wypadek podobnych sytuacji. Traf jednak chciał, że młodszy Winchester zmienił numer akurat kilka dni wcześniej i Dean jeszcze nie zdążył się go nauczyć.
– No trudno – mruknął. O powrocie na cmentarz nie było teraz mowy, był zbyt osłabiony nawet żeby pójść do łazienki. Sammy będzie musiał poczekać. Toaleta też, pomyślał, zapadając w sen.

~*~

I czego było tyle pić? To retoryczne pytanie na niewiele się teraz zdało. Należało działać, a jedyne, co przychodziło Samowi obecnie do głowy, to kolejny szaleńczy bieg po zapałki i z powrotem. Niestety, element zaskoczenia nie wchodził już w grę, droga była o wiele dłuższa, a jedyną "bronią", jaką miał do dyspozycji, była dosyć jeszcze pełna solniczka.
– Zamierzasz usypać sobie drogę? – zapytała Amelia, widząc jego przygotowania.
– Jak? Żeby sól działała, okrąg musi być zamknięty, wysypanie jej po obu stronach drogi do kuchni nie podziała bez tej ostatniej prostopadłej linii na końcu.
– A gdybyś usypywał kwadraty? Takie, jak do gry w klasy? Mógłbyś przechodzić z jednego do drugiego. Soli jest jeszcze dużo.
Sam spojrzał z podziwem na towarzyszkę. Jak to możliwe, że żaden z Winchesterów, nie mówiąc już o Bobbym, nigdy nie wpadł na coś takiego?
– Dobry pomysł – powiedział z udawaną obojętnością. – Masz tu garść soli, stań obok i rzucaj, gdyby się pojawił – zarządził i przystąpił do pracy.
Dotarł już bez przeszkód prawie do drzwi i poczuł się nieco pewniej, co omal go nie zgubiło. Usypywał już ósmy kwadrat, gdy nagle coś lodowatego zacisnęło się na jego przegubie i zanim zdążył zareagować, pociągnęło go do przodu tak, że poleciał na ziemię i uderzył podbródkiem o podłogę. Amelia wrzasnęła gdzieś z tyłu, ale nie miał czasu się nią przejmować. Szczęśliwie, upadając, nie upuścił solniczki i teraz, instynktownie wyczuwając obecność ducha, cisnął resztką białej substancji w powietrze. Trafił, bo uścisk na jego nadgarstku zelżał, a potem znikł zupełnie. Nie zważając na krew cieknącą mu po brodzie, Sam zerwał się i najszybciej jak mógł dopadł kuchennej lady. Na szczęście swego czasu zdążył dość dobrze poznać ten dom, wiedział więc, że zapałki powinny znajdować się w drugiej szufladzie od góry. Złapał je i z tryumfalnym okrzykiem ruszył z powrotem do salonu. Był już na granicy najbliższego całego kwadratu (kilka zniszczył podczas wcześniejszego upadku), kiedy Don znienacka zmaterializował się tuż przy nim i z całej siły uderzył go w brzuch. Sam zgiął się w pół, czując, jak ulatuje z niego powietrze. W mgnieniu oka napastnik zjawił się za nim, podcinając go i przewracając na podłogę. Duch profesjonalnego żołnierza nadal był jednak przede wszystkim wkurzonym duchem i wkrótce, zapomniawszy o wszelkiej technice, zacisnął palce obu dłoni na szyi przeciwnika. Pokój zaczął wirować Samowi przed oczami. Ostatkiem sił cisnął zapałki w kierunku, gdzie spodziewał się Amelii. Na szczęście kobieta zrozumiała swoje zadanie i choć ręce trzęsły się jej tak bardzo, że pierwsza zapałka nie zapaliła się wcale, a dwie kolejne zgasły, w końcu zdołała podpalić błękitne kapturki łubinu. Wilgotne kwiatki niespecjalnie chciały się palić i dopiero obłożenie ich płonącą gazetą podziałało, więc kiedy Don wreszcie stanął w płomieniach, Sam dawno już przestał się bronić i tylko leżał bez ruchu na podłodze.
– Sam? – wyszeptała kobieta, poklepując go po policzku. – Sammy! – zawołała głośniej, z nutką histerii w głosie.
– Nie nazywaj mnie Sammy! – głos mężczyzny był tak zduszony i chrapliwy, że Amelia z trudem go zrozumiała.
– Żyjesz! – ucieszyła się,
– A mam inne wyjście? – Sam jęknął i otworzył oczy, rozcierając dłonią zbolałą szyję. Z pomocą towarzyszki usiadł, ale nawet wtedy ta nie puściła jego przedramienia.
– Sam... – zaczęła cicho. – Jak ja mam ci podziękować? – spytała zupełnie poważnie i Sam ze zdziwieniem dostrzegł, że w jej oczach zalśniły łzy.
– Znajdzie się jakiś sposób. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, który, jak podejrzewał, był jeszcze jedną rzeczą, której mimowolnie nauczył się od brata. Może Dean miał rację? W tej pracy stałe związki były z góry skazane na niepowodzenie, czy miało to jednak oznaczać, że nie mogli sobie pozwolić na chwilę przyjemności? – Mamy jeszcze kilka godzin do świtu – wymruczał, przyciągając kobietę do siebie, aż w końcu ich usta się spotkały. Riot umilkł nareszcie i zwinął się w kłębek na werandzie, zupełnie jakby zrozumiał, że tę noc będzie musiał spędzić na zewnątrz.

~*~

Dean wsunął klucz w zamek motelowego pokoju i ze zdziwieniem odkrył, że drzwi były otwarte. Zanim jednak zdążył zareagować, klamka uciekła mu spod ręki i stanął twarzą w twarz z nieszczególnie zadowolonym Samem.
– Hej, Sam! Myślałem, że to ja mam klucz – palnął z głupia frant i posłał bratu bezczelny uśmiech, który niestety nie podziałał.
– Bardzo śmieszne! Facet z recepcji mi otworzył. Co ty sobie wyobrażasz? Nie wróciłeś na noc, nie odbierasz telefonów. – Sam urwał nagle i tylko przeczesał włosy palcami, najwyraźniej walcząc ze sobą, by nie powiedzieć więcej.
– Brzmisz jak panna wystawiona do wiatru przez kochanka. To nie moja wina, jasne? – Dean zdecydował się zmienić taktykę. – Oberwałem po łbie od demona. Bo to był demon, nie żadne zombie jak podejrzewaliśmy. Demon, którego załatwiłem, tak swoją drogą. – No, może z drobną pomocą...
– Nic ci nie jest, nie masz wstrząsu mózgu, czy coś? – Tak jak podejrzewał, troska natychmiast zastąpiła gniew w głosie Sama.
– Czy coś – odparł wymijająco, wiedząc zbyt dobrze, że jego brat potrafił być wyjątkowo nadopiekuńczy, gdy sytuacja tego wymagała.
– To znaczy? Byłeś u lekarza? – młodszy Winchester nie dawał za wygraną.
– To tylko mały guz, nic więcej. Ashley się tym zajęła. To całkiem fajna laska, wiesz? – Dean mrugnął znacząco.
– No pięknie, ja się zamartwiam, a ty tymczasem lądujesz w łóżku niedoszłej ofiary! – Sam oparł ręce na biodrach w geście irytacji.
– Nie wylądowałem w jej łóżku – Dean zaczął się bronić. – To znaczy tak, ale nie z nią! – Chcąc nie chcąc, musiał wtajemniczyć brata w przebieg ostatniej doby. – A jak poszło z Amelią? – spytał w końcu, nie do końca pewny, czy chce usłyszeć odpowiedź. Sam z zadziwiającym spokojem opowiedział bratu o zaskakującym powrocie ducha i jego ostatecznym pokonaniu. O Amelii jako takiej nie było w tej historii ani słowa. Dean zdecydował się zaakceptować to, że młodszy Winchester nie był w nastroju do zwierzeń. Wyglądało na to, że jego związek z kobietą tak czy inaczej należał już do przeszłości. Między braćmi Winchester wszystko było znów po staremu i ta świadomość na razie Deanowi wystarczyła.
– Masz ochotę na TV? – zaproponował, porzucając temat. – Nawet pozwolę ci dziś wybrać jakąś łzawą komedię romantyczną, Samantha.
– Palant!
– Dupek!

KONIEC




* Wierzyliśmy, że schwytamy tęczę,
popędzimy z wiatrem w stronę słońca,
odpłyniemy na cudownych okrętach.
Ale życie nie jest sterem
ze stalowymi łańcuchami,
Więc niech już nadejdzie świt.

Rainbow "Catch the Rainbow"

** Jeśli nie lubisz rock'n'rolla, to już jest za późno.
Rainbow "If You Don't Like Rock 'N' Roll"

*** Spotkajmy się, gdy słońce znajdzie się na zachodnim niebie.
Musimy zacząć walczyć, zanim ktoś jeszcze zginie.

Rainbow "Sixteenth Century Greensleeves"

Sam słucha z albumu pod tytułem "Ritchie Blackmore's Rainbow" z 1975 roku.

**** Jadąc długą, opustoszałą autostradą gdzieś na wschód od Omaha,
Słuchasz dźwięku silników mruczących swoją długą, jednostajną pieśń
Mógłbyś myśleć o kobiecie czy dziewczynie poznanej zeszłej nocy,
Ale twoje myśli i tak w końcu powędrują tam gdzie zawsze
Kiedy spędzasz szesnaście godzin za kierownicą, nie mając nic do roboty
I masz już dość tej drogi, marzysz o końcu podróży.

Bob Seger „Turn the Page” (później ten utwór wykonywała także Metallica)


Ostatnio zmieniony przez die Otter dnia Pią 14:50, 11 Paź 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin