|
Dolina Rivendell Twórczość Tolkiena
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa
Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy
Skąd: Ithilien
|
Wysłany: Sob 23:10, 23 Kwi 2022 Temat postu: [M] Wszędzie dobrze, ale u sąsiadów najlepiej |
|
|
Wszędzie dobrze, ale u sąsiadów najlepiej
W salonie Featheringtonów, choć nie jest wcale pusto ani cicho, nie dzieje się – jak zawsze zresztą – zupełnie nic. Dla kogoś będącego tak dobrym obserwatorem jak Penelope (to u niej nawet nie kwestia wrodzonego talentu, to konieczność – gdyby czekała, aż ktoś zwróci na nią uwagę zanudziłaby się na śmierć, w każdych okolicznościach, a już szczególnie w domu) to na swój sposób fascynująca okoliczność – rzadko zdarza się mieć do czynienia z tak perfekcyjnym marazmem.
Matka macha energicznie wachlarzem, chyba bardziej po to, by wyrazić irytację niż dla ochłody, bo dzień wcale nie jest szczególnie gorący. Wodzi spojrzeniem pomiędzy córkami, jakby nie mogła się zdecydować, której zachowanie obdarzyć krytyką tym razem.
Wybór jest zresztą faktycznie niełatwy. Prudence siedzi nieco przygarbiona przy klawesynie i z miną wyrażającą głębokie skupienie powoli uderza palcami w klawisze, wydobywając z instrumentu dźwięki niewiele różniące się od przypadkowej melodii wystukanej przez pokojówkę w czasie wycierania kurzu. Philippa z niezbyt mądrym wyrazem twarzy siedzi sztywno w fotelu i marszczy to lewą, to prawą brew, co zapewne oznacza próbę wykonania jakiegoś skomplikowanego jak na nią procesu myślowego. A Penelope…
– Penelope! – woła matka pełnym wyrzutu głosem. – Odłóż natychmiast tę książkę! Ile razy mam ci powtarzać, że młoda dama nie powinna tyle czytać? Jeszcze tego brakowało, żeby uznano cię za jakąś przemądrzałą…
– Przepraszam, mamo. – Penelope potulnie zamyka książkę, bo wie, że dyskusja nie ma większego sensu (matka i tak szybko straci nią zainteresowanie, będzie mogła więc bez problemu wrócić do przerwanej rozrywki).
Przeprosiny to tym razem jednak najwyraźniej za mało. Matka, zamiast zająć się szukaniem nowej ofiary, z coraz większym upodobaniem ciągnie podjęty temat:
– Kiedy byłam w twoim wieku, to było zupełnie nie do pomyślenia. Już sobie wyobrażam, co by powiedział mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, gdyby przyłapał mnie ślęczącą cały dzień nad książką – wzdycha dramatycznym tonem (choć po prawdzie Penelope nie wie, na jakiej podstawie matka buduje swoje wnioski, skoro z książką nie widział jej zapewne nikt i nigdy). – Zresztą wasz ojciec też z pewnością powinien mieć coś do powiedzenia w tej kwestii.
Penelope zerka ukradkowo na wciśniętego w kąt sofy ojca. Jeśli faktycznie ma coś do powiedzenia, to skrzętnie to ukrywa i dalej z tą samą udręczoną miną wpatruje się w gazetę (jego oczy pozostają nieruchome, a strony nie przerzucał już chyba od godziny).
Matka już otwiera usta, zapewne po to, by wygłosić kolejną tyradę o tym, jak wszystko w domu spoczywa na jej barkach, uprzedza ją jednak Philippa, której umysł wybrał najwyraźniej tę właśnie chwilę, by skrystalizować jakąś wartą wypowiedzenia głośno myśl.
– Kiedy wczoraj wsiadałyśmy do powozu, widziałam, jak od lady Porter wychodził lekarz – informuje, całkiem jakby nie słyszałam toczącej się przed chwilą rozmowy. – Myślicie, że jest chora?
Matka przyjmuje bezgranicznie oburzony wyraz twarzy, jeden z tych, na które stać ją tylko w momentach najwyższego zachwytu i satysfakcji.
– Och, ja już znam te jej choroby – komentuje triumfalnym tonem. – Dziwnym trafem zawsze mają miejsce gdy lord Porter wyjeżdża za granicę…
Penelope jest niemal pewna, że ojciec wydaje z siebie pogardliwe prychnięcie, trudno powiedzieć, czy wymierzone przeciwko sąsiadce czy raczej przeciwko żonie – robi to jednak na tyle cicho, że nikt nie może mu niczego zarzucić. Philippa marszczy dla odmiany obie brwi jednocześnie.
– Czyli co jej właściwie jest? – dopytuje wyraźnie zaintrygowana.
– Nic, co powinno interesować takie młode pannice jak wy! – ucina dyskusję matka, zaczynając nagle wachlować się dwa razy szybciej niż dotąd. – Och, Prudence, czy możesz wreszcie skończyć te występy? – ofukuje najstarszą córkę, chyba głównie po to, żeby zmienić temat.
Prudence rzuca jej zdumione spojrzenie.
– Ale, mamo, sama mówiłaś, że powinnam ćwiczyć – protestuje nieśmiało. – I że jak nie będę, to nigdy nie znajdę męża, całkiem jak…
Matka ucisza ją uniesieniem dłoni i uśmiecha się tak słodko, że każdy rozsądny człowiek zamilkłby na ten widok natychmiast.
– Poćwiczysz później – oznajmia nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Najlepiej, jak nikogo więcej tu nie będzie, co ty na to?
Prudence, ewidentnie niezaznajomiona z pojęciem pytania retorycznego, przymierza się chyba do udzielenia szczegółowej odpowiedzi, ale w tym momencie Philippa wyrywa się z kolejnym pytaniem.
– Ciekawe, jak to jest nie znaleźć męża? – rzuca z namysłem. – Chyba nie znam nikogo, kto nie znalazł.
Matka przyciska dłoń do piersi, całkiem jakby sama podobna sugestia przyprawiała ją o kołatanie serca (choć raczej nie przyprawa, matka ma serce silne jak dzwon, tak przynajmniej twierdzi każdy doktor, który przychodzi ją zbadać przy kolejnym rzekomym ataku wywołanym niewdzięcznością rodziny).
– Z całą pewnością nie znasz, nie myślisz chyba, że pozwoliłabym wam się z kimś takim zadawać? – prycha lekceważąco. – Uwierz mi, to nie jest los, o którym chciałabyś choćby rozmawiać…
Prudence uśmiecha się złośliwie, najwyraźniej ubawiona żartem, który zamierza zaraz wygłosić.
– Spytasz za parę lat Penelope – sugeruje wesoło. – Ona z całą pewnością nie znajdzie!
Philippa chichocze, chyba głównie po to, żeby przypodobać się siostrze, a i Penelope uśmiecha się kwaśno – w końcu co innego może zrobić w tej sytuacji? Matka protestuje jednak zaskakująco stanowczo.
– Nawet Penelope nie czeka coś podobnego, jeśli będę miała w tej kwestii coś do powiedzenia – oznajmia, z trzaskiem składając w końcu wachlarz. – Jeszcze tego brakowało, co by ludzie powiedzieli…
– Ale czemu to właściwie takie straszne? – nie daje za wygraną Philippa, nadal nie wyczuwając chyba, jak bardzo matkę drażni ten temat. – Co innego, jak ktoś jest biedny jak mysz kościelna, ale skoro papę stać na wszystko, to…
– Skoro mówię, że to straszne, to tak właśnie jest. – Głos matki ocieka słodyczą tak bardzo, że Penelope aż przechodzi dreszcz po plecach. – Starymi pannami każdy gardzi, moja droga, zapamiętaj to sobie. I oczywiście nie mają dzieci ani…
– Czasem im zazdroszczę – deklaruje ojciec gdzieś zza swojej gazety, a Penelope nie jest do końca przekonana, czy aby na pewno chciał powiedzieć to głośno.
Gdyby spojrzenie matki mogło zabijać, trzeba by było już zaczynać przygotowania do pogrzebu.
– Co proszę?! – wykrzykuje, otwierając na powrót wachlarz i wymachując nim energicznie. – Czego i komu niby zazdrościsz, mój panie?
Ojciec skwapliwie wykorzystuje wskazaną mu furtkę, by wyjść cało z tej dyskusji.
– Tym młodym ludziom, o których tu piszą. Ciągle tylko dziedziczą majątki – odpowiada, nawet nie starając się zabrzmieć wiarygodnie, po czym chowa się z powrotem za gazetą i wraca do udawania, że jest w salonie zupełnie sam.
– Skoro piszą o nich w gazetach, to znaczy, że mają coś na sumieniu – prycha matka z mściwym uśmiechem błąkającym się po twarzy, a potem marszczy groźnie brwi. – Penelope! Co ja mówiłam na temat czytania? Naprawdę, skaranie boskie…
– Przepraszam, mamo – powtarza posłusznie Penelope i zamyka po raz kolejny książkę.
Wzdycha w duchu, choć w gruncie rzeczy stara się nie brać komentarzy matki do głowy. Prawda jest taka, że w ich rodzinie sympatia wobec innych ludzi po prostu nie jest w cenie.
W salonie Bridgertonów panuje taki chaos, że nawet dla obserwatora równie dobrego jak Penelope wyłapanie wszystkich szczegółów stanowi nie lada wyzwanie – szczególnie jeśli jednocześnie trzeba uważać, by nie dać się ograć Eloise w warcaby (i by nie ograć jej zbyt szybko, bo El nie najlepiej znosi porażki – to chyba zresztą u Bridgertonów rodzinne).
Colin opiera się nonszalancko o stolik i robi wszystko, żeby zdekoncentrować je obie (choć to Eloise częściej traci przez niego pionki, co Penelope stwierdza z nieśmiałą satysfakcją). Francesca dla odmiany nawet nie próbuje ukrywać, komu kibicuje i każdy udany ruch siostry kwituje cierpiętniczym westchnięciem (Eloise twierdzi zawsze, że Frannie po prostu zazdrości jej przyjaciółki, ale tak naprawdę chodzi chyba bardziej o samą Penelope i o to, że potrafi zrozumieć, jak to jest być zawsze przez wszystkim pomijaną).
Daphne siedzi przy fortepianie i pełnymi gracji ruchami przerzuca kolejne strony nut, chyba nie mogąc się zdecydować, jaką melodię zagrać (wybór ma rzeczywiście niemały – zna pewnie więcej piosenek niż wszystkie trzy Featheringtonówny razem wzięte), a fakt, że próbuje przy tym uczestniczyć w każdej toczącej się wokoło rozmowie, na pewno jej tego nie uławia.
Sofy okupowane są przez najstarszych spośród obecnych w pokoju członków rodziny. Tę stojącą bliżej okien zajmuje lord Bridgerton – wydaje się bezgranicznie pochłonięty lekturą gazety, a nogi ma wyciągnięte daleko przed siebie, tak że blokują niemal całe przejście między siedziskami. Naprzeciwko Benedict (Penelope od co najmniej kilku miesięcy zastanawia się, czy nie powinna tytułować go panem Bridgertonem – co prawda zarówno Eloise, jak i sam zainteresowany upierają się, że nie jest jeszcze aż tak stary, ale z drugiej strony nietrudno sobie wyobrazić, co powiedziałaby lady Featherington, gdyby usłyszała, że jej córka zwraca się w tak poufały sposób do, bądź co bądź, dorosłego dżentelmena) swoim zwyczajem – którym prawdopodobnie doprowadza do rozpaczy wszystkie pokojówki – siedzi z butami opartymi o poduszki i gryzmoli coś zaciekle na kartce papieru.
Najwięcej bodźców każdemu obserwatorowi – czy w tym przypadku obserwatorce – dostarcza oczywiście dwoje najmłodszych Bridgertonów, z sobie tylko znanych powodów uganiających się po salonie. Gregory prędko niczym koń wyścigowy wgalopowuje pomiędzy sofy i z równą zwinnością jak wspomniane zwierzę przeskakuje przez wciąż znajdujące się na jego drodze nogi. Hyacinth, sporo niższa i plącząca się w dodatku w nową, lekko przydługą sukieneczkę, nie ma szans doścignąć go na prostej drodze, ale nadrabia kilka cennych sekund, gdy przeszkoda sama odsuwa się sprzed jej nosa (lord Bridgerton może i jest zaczytany, ale nie na tyle, by pozwolić małej się potknąć), Gregory musi więc salwować się gwałtownym skrętem w lewo i prześlizgnięciem się pod stolikiem. Warcaby podskakują na planszy.
– Wcale nie mam tej jej głupiej zabawki! – woła chłopiec, obiegając towarzystwo zebrane wokół gry raz jeszcze. – Penelope, powiedz jej, ona ci uwierzy! – prosi, wbijając w nią błagalne spojrzenie.
– Powinieneś mówić do niej panno Penelope, ty głupku! – informuje go triumfalnym tonem Hyacinth. – Prawda, że powinien, Penelope?
– To jak ja, to ty też! – zaperza się Gregory. – I sama jesteś głupia!
Trudno powiedzieć, czy zaczyna im brakować tchu, czy argumentów, ale oboje przestają paplać i wbijają wyczekujące spojrzenia w Penelope. Uśmiecha się więc do nich.
– Cóż, nie wydaje mi się, żebyście musieli – obiecuje, a jako że Eloise i Colin są zbyt zajęci próbą przesunięcia warcabów z powrotem na właściwe miejsca, by dostrzec jej pytające spojrzenie, ciągnie niepewnie. – I nie wydaje mi się, żeby którekolwiek z was było głupie…
– Oczywiście, że są – oznajmia wesoło Daphne, która zrywa się z lekkością zza fortepianu i podchodzi, by rozdzielić gotowe do dalszej gonitwy rodzeństwo. – Inaczej nie zawracaliby głowy gościom i nie zachowywaliby się jak stado małpek w menażerii, prawda?
Rzuca wymowne spojrzenie Gregory’emu i Hyacinth, którzy nie wydają się jednak specjalnie zawstydzeni (gdy tylko Daphne przestaje zwracać na nich uwagę pędzą biegiem, chyba z zażaleniem na niesprawiedliwe traktowanie, w stronę lorda Bridgertona, który uśmiecha się do nich ciepło, ale i tak nie pozwala wyrwać sobie sprzed nosa czytanej gazety).
– Oczywiście, że są – wtóruje jej Benedict, wychylając się zza oparcia sofy. – Jak każdy w tej rodzinie, kto nie skończył jeszcze dwudziestu lat. A także, skoro już o tym mówimy, każdy kto… – Urywa gwałtownie, być może uznawszy, że zakreślenie górnej granicy wiekowej posiadania rozumu wykluczy nie tylko jego brata, ale i wchodzącą właśnie do salonu lady Bridgerton. – W każdym razie, Penelope, na twoim miejscu zerwałbym znajomość z tą dwójką, póki jeszcze czas, to może być zaraźliwe.
Eloise i Colin wydają zgodny okrzyk protestu. Lady Bridgerton rzuca mu pełne wyrzutu spojrzenie, ale nie traci nawet czasu na podejmowanie dyskusji, tylko zwraca się do córek:
– Daphne, czas się zbierać, nie możemy przecież pozwolić, żeby modystka znowu później przez nas zamykała – przypomina, a potem rzuca pytające spojrzenie pozostałym dziewczynom. – Czy ktoś jeszcze ma ochotę iść z nami?
Frannie aż podskakuje z radości i natychmiast podbiega do matki. Eloise wyciąga ręce nad planszą i kurczowo chwyta się dłoni Penelope, jakby w obawie, że lady Bridgerton zechce ją gdzieś zabrać siłą.
– Ja nigdzie nie idę! – zaznacza bojowym tonem.
– Jesteś pewna, Eloise? Dobrze by było, gdyby… – Lady Bridgerton widzi chyba jej minę, bo nawet nie kończy zdania. – Dobrze, zostań, jeśli wolisz. Penelope, moja droga, może ty zdołasz jej w tym czasie wyjaśnić jak niemądrze się zachowuje? – dodaje, uśmiechając się porozumiewawczo.
W jej głosie brzmi tyle ciepła i zaufania, że Penelope czuje się trochę, jakby powierzono jej właśnie najistotniejszą misję na świecie. Kiwa więc gorliwie głową, mimo że wie, co będzie miała na ten temat do powiedzenia Eloise.
– Postaram się, proszę pani – obiecuje grzecznie i obserwuje, jak lady Bridgerton razem z Daphne i Frannie wychodzą z salonu.
– Możemy grać dalej? – prycha z irytacją Eloise, ale Penelope nie jest dane nawet odpowiedzieć, bo w tym samym momencie na planszę spada kulka zmiętego papieru, celnie rzuconego przez Benedicta.
Colin sięga po niego i rozwija, a dziewczęta zaglądają mu z ciekawością przez ramię. Jedną stronę zajmują jakieś pokreślone zapiski, których Penelope nie próbuje nawet przeczytać – w końcu nie wypada wtykać nosa w nieswoje sprawy, skoro coś jest skreślone, to znaczy, że autor nie chciał tego pokazywać światu – a na drugiej znajduje się nakreślony ołówkiem szkic.
– Chyba właśnie odkryłem w sobie talent do tworzenia portretów – oznajmia Benedict, udając śmiertelnie poważny ton, ale nie przypatruje się nawet zbyt uważnie reakcji na swoje dzieło, bo prawie w tym samym momencie Gregory i Hyacinth opadają go, mówiąc jedno przez drugie i najwyraźniej oczekując rozstrzygnięcia jakiegoś kolejnego sporu.
Penelope przeczytała kiedyś, że talent nie polega na osiąganiu perfekcji, lecz na tym, by odbiorca nie mógł oderwać się od dzieła (zrobiło jej się wtedy przykro, bo wiedziała, że sama nie ma szans osiągnąć ani jednego, ani drugiego w żadnej dziedzinie) – i jeśli faktycznie tak jest, to Benedictowi talentu bez wątpienia nie brakuje. Rysunek pewnie spotkałby się z krytyką niejednego nauczyciela, ale za to przyciąga uwagę i nie pozostawia wątpliwości w kwestii tożsamości przedstawionych osób. Eloise ma na nim minę obrażonego dziecka, a głowa Penelope tonie w jeszcze większej ilości loków niż w rzeczywistości, co właściwie jest zmianą na lepsze. Obok nich znajduje się rozpoczęty szkic jeszcze jednej sylwetki, pewnie Frannie – nie jest jednak skończony, całkiem jakby Benedict zapomniał, jak wygląda siostra, gdy tylko wyszła z pokoju.
– Ładne – ocenia Colin, uśmiechając się niewinnie. – Chociaż niezbyt podobne do pierwowzorów. Eloise wygląda tu prawie jak człowiek, a Penelope…
– Przestań dokuczać swoim siostrom! – strofuje go lord Bridgerton zupełnie niefrasobliwym tonem, nie odrywając nawet wzroku od gazety.
Penelope nie potrafi powstrzymać chichotu na widok miny Colina. To całkiem miło, przychodzi jej do głowy, że w niektórych rodzinach tak po prostu lubi się innych ludzi.
T.L.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
die Otter
Jeździec Eomera
Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Ze stepów Rohanu
|
Wysłany: Pon 14:09, 25 Kwi 2022 Temat postu: |
|
|
Już w pierwszym akapicie bardzo mi się spodobała świetna charakterystyka Penelope i jej sytuacji. Dalej jest z kolei równie ciekawa charakterystyka całej rodziny wyrażona w niby takiej zwyczajnej scence rodzajowej jak leniwe popołudnie w salonie. A z kolei to zdanie cudnie wg mnie podsumowauje lady Featherington: "Matka przyjmuje bezgranicznie oburzony wyraz twarzy, jeden z tych, na które stać ją tylko w momentach najwyższego zachwytu i satysfakcji." Siostrzyczki Penelope z kolei świetnie robią jako element komediowy (Prudence "niezaznajomiona z pojęciem pytania retorycznego" - kwiiik), ale też jednocześnie mi ich szkoda, bo kto wie, może nie bylyby tak niewydarzone, gdyby wychowały sie w innej rodzinie? Na przykład tej po sąsiedzku? Świetnie tu wypada kontrast między dwoma salonami i dwiema rodzinami. Fajnie to pokazujesz nawet porzez samą tylko paralelę pierwszych fragmentów obu części - o zdolnościach obserwacji Penelope w zderzeniu z tak bardzo różnym otoczeniem - i przez końcowe stwierdzenie Penelope w obu fragmentach. Bardzo fajnie wypadają też relacje Pen z Bridgetonami, szczególnie przypadło mi do gustu wplecione tam spostrzeżenie, że Frannie kibicuje Penelope, bo wie, jak to jest być tą wiecznie pomijaną (swoją drogą ubawiła mnie scena z rysunkiem w kontekście Frannie), a także Penelope zastanawiająca się, czy wypada jej jeszcze mówić do Benedicta po imieniu - bo niby czasy takie inne, a miałam ten sam problem z dużo starszym bratem przyjaciółki kiedyś. Rozczulający jest też Anthony, który niezależnie od poziomu zaczytania zawsze instynktownie zabierze nogi z drogi, żeby najmłodsza siostra się nie potknęła. To takie rodzicielskie <3 Równie rozczulający jest stosunek lady B. wobec Penelope, niby jedno nieistotne zdanie, a więcej w nim ciepła niż w całej tyradzie lady F. I w ogóle przedstawiasz tu Bridgetonów jako taką kochającą się rodzinę, do której każdy chciałby należeć, i która ma tyle ciepła i miłości, że spokojnie wystarczy go, by obdzielić jeszcze dodatkowe osoby, jak Pen, i to jest absolutnie kochane i jakoś tak napełniające nadzieją, że są gdzieś w prawdziwym świecie takie rodziny <3
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|