Caslover
Dołączył: 15 Lut 2013
Posty: 83
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Earth
|
Wysłany: Czw 23:17, 14 Mar 2013 Temat postu: [M] Więzienie (apokalipsa zombie) |
|
|
Zaczynam lekko, kończę tematem pod dyskusję, zapraszam do czytania i komentowania
1.
Życie było bagnem. To było proste stwierdzenie, które w tej sytuacji trudno było zripostować. Jeszcze całkiem niedawno (około 8 lat temu, gdyby obiektywnie na to spojrzeć, z perspektywy miliardów lat w trakcie których kształtowała się Ziemia i wszystko na niej), rozmawiałem ze znajomą o tym jak będzie wyglądać koniec świata. Teraz bardzo ale to bardzo żałowałem że miałem rację w tej kwestii. Bo gdyby, tak jak ona twierdziła, uderzył w ziemię meteoryt, zagłada trwałaby krótko (praktycznie bezboleśnie biorąc pod uwagę fakt jak śmierć by szybko nastąpiła). Jedno BUM i planeta przestaje istnieć a z nią wszelka forma życia. Należało jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Apokalipsa trwała już od roku i nie zanosiło się na jej rychły koniec. Miasta zaczynały popadać w ruinę, ustępując miejsca pierwotnej pani tego miejsca, przyrodzie. Nie miał kto prowadzić stojących wkoło samochodów, włączać hałaśliwych telewizorów, słuchać nieznośnej muzyki, pilnować opuszczonych sklepów i banków. Po ulicach walały się porozrzucane śmieci, wyjęte przez jakieś zwierzaki ze śmietników, stosy nieuprzątniętych liści, które zaczynały nadgniwać. Nie trzeba było długo szukać by znaleźć rzeczy osobiste ludzi: ubrania, torby, buty, klucze, dokumenty. Wszystko leżało, bo przestało to być potrzebne, straciły swoja uprzednią wartość. Dla mnie to też nie miało już znaczenia.
Nie będę ukrywał że nie jest to nowa historia, której nigdy wcześniej nie widziało się w programie telewizyjnym. Opisuję rzeczywistość w większym lub mniejszym stopniu przewidzianą przez umysły producentów filmowych. Czemu doszło do takiego stanu rzeczy jaki powyżej przedstawiłem? Bo większość ludzi utraciła człowieczeństwo. Już nikomu nie są potrzebne domy i pieniądze, bo nikt już nie rozumie takich terminów jak własność prywatna czy praca. Jednak nadal nie wytłumaczyłem jak to się stało; to wszystko przez cywilizację. Jest to dość paradoksalne że wysoki poziom rozwoju doprowadził do całkowitego zacofania i zniszczenia wartości, rozumu i tych wszystkich tysięcy lat ewolucji, które mamy za sobą, które sprawiły, że byliśmy homo sapiens – człowiek myślący. Przejdę jednak do konkretów. Ludzie umierali i to nie było nic nowego, jednak wszyscy usilnie pragnęli by tak nie było. No i WTEDY „niespodziewanie” w jakimś laboratorium biologicznym doszło do krzyżówki jakichś bakterii i wirusów (mniejsza jakich), które ożywiły będącego w tym samym pojemniku szczura (tak, ludzie nie zrezygnowali z prób na zwierzętach, ekologów nadal nikt nie słuchał). Obserwowano nieszczęsnego kanalarza przez kilka miesięcy, prawie rok i nie zaobserwowano u niego żadnych zmian, agresji, choroby itp. Tak to wszystkich białasów (od białych fartuchów które nosili) podnieciło, że postanowili wypróbować mieszankę mikroorganizmów na zmarłym żulu. I ojejku! Kilka minut później popatrzył na nich nic nie rozumiejącym wzrokiem. Trzymano go w izolatce tyle samo czasu co szczura. I nic. Zwykły, oddychający, wydalający, jedzący i pijący człowiek.
Jak to w takich sytuacjach bywa, wieść się rozniosła bardzo szybko i coraz więcej ludzi powstawało z martwych. A ja i parę podobnych mi osób dyskretnie i nie rzucając się w oczy ludziom ogarniętych euforią, kupiliśmy różnego rodzaju przedmioty, które zawsze trzymaliśmy pod ręką. Minęło parę lat i już zacząłem myśleć że bezsensownie wydałem pieniądze, zamiast nabyć parę naprawdę świetnych książek, kiedy zawrzało, a grunt który naukowcy uważali za stabilny mocno się zachwiał i niedługo później zrzucił ich w przepaść porażki. Po mniej więcej 5-u latach, każdy kto przeszedł zabieg zaczął chorować, gorączka, dreszcze, zimny pot i nieograniczony apetyt. W końcu temperatura osiągająca 42 stopnie fajczyła mózg i zostawało monstrum, które za wszelką cenę chciało żyć (patrz, zaspokajać wszystkie potrzeby fizjologiczne), a jak miał to zrobić z inteligencją i rozumem nie większym niż u muchy? Nie będę obrażał małp. Wystarczy rzucić się na mięso, nie ważne czy stojące, siedzące, czy uciekające, istotne że ma w sobie cukry, białka i tłuszcze. Dalsza część historii była nudna do porzygu. Ten ugryzł tamtego, tamten tego i tak w koło Macieju. Okazało się, że ludzie żyjący, którzy nie mieli jeszcze okazji umrzeć, reagowali na wirusa bardzo szybko. Termometr wychodził poza swoja skalę najpóźniej po 36 godzinach. Nieliczne wyjątki sięgające 48 godzin powodowały szybka śmierć innych ludzi znajdujących się przypadkiem w pobliżu. Szybko wyszło na jaw, że duża część ludu jest odporna na wirusika ale co z tego skoro nie było profesjonalnej opieki medycznej (szpitale i personel medyczny padł pierwszy), która potrafiłaby oczyścić ropiejącą ranę (widać że nie słuchali na lekcjach PO), albo nieszczęśnika oblazło tuzin głodomorów, nie bardzo przejmujących się czy gryzą ofiarę, która przed chwilą biegła najszybciej w całym swoim życiu, czy ziomka, z którym właśnie ścigał obiad. Zanim fala zombie dotarła do naszych terenów, zdążyłem stworzyć sobie istną fortecę z jednego z domków jednorodzinnych. Nie będę go dokładnie opisywał, bo to nie ma większego znaczenia. Stwory, kiedy tylko natrafiały koniuszkiem palca na drut kolczasty, od razu rezygnowały z przekąski, którą byłem ja. Jak zdołałem nie umrzeć z głodu przez te całe lata? To raczej dość banalne i ohydne jednocześnie. Przy minimum uwagi na lekcjach biologii, trudno nie wiedzieć, że bakterie i wirusy giną przy bardzo wysokiej temperaturze. Jeśli się już domyśliłeś o co mi chodzi lub jeszcze nie, rozwieje wszelkie wątpliwości jednym stwierdzeniem: nie uważam się za kanibala. A do super marketu nie pójdę, żeby zastanowić się co wziąć, „schab czy może udko kurczaka?”. Markety zostały ogołocone do zera w pierwszym tygodniu apokalipsy.
Może jednak dość o mnie i warunkach w jakich przyszło mi żyć, bo nie jestem jedynym myślącym bohaterem tej opowieści. Na samym początku nie mieszkałem sam. Miałem paru współlokatorów, ale niestety z czasem traciłem ich jednego po drugim... Mógłbym powiedzieć że byli słabi, ale skłamałbym, po prostu nie byli odporni, ja sam mam na ramieniu widoczną bliznę po ugryzieniu. Nie będę przypominał sobie i pisał co się działo z moimi znajomymi, gdy wyrok zapadł. Myślę że każdy ma wystarczająco dużo wyobraźni. Z naszej drużyny która liczyła sobie osiem osób zostałem tylko ja. Już straciłem nadzieję na to że w okolicy mieszka jeszcze choć jedna istota ludzka, która potrafi wydusić z siebie więcej niż „AAA!”, „Grr...” i temu podobne nieartykułowane dźwięki, kiedy jadąc na rowerze środkiem głównej ulicy miasta, dostrzegłem postać, nienagannie wyprostowaną, która zmierzała w moją stronę. Instynkt samozachowawczy nie pozwolił mi zaufać tej osobie tylko ze względu na dobrą postawę. Wyciągnąłem z kabury broń (zabraną z nie małą trudnością z opuszczonego posterunku policji) i czekałem. Był środek lata dlatego postać rozmazywała się w żarze bijącym od asfaltu. Z lekkim niedowierzaniem patrzyłem na kobietę o znajomej twarzy. Miała na sobie skórzana, obcisłą kamizelkę, ramiona miała obwinięte skórzanymi pasami, co nie krępowało ruchów w najmniejszym stopniu, a chroniło przed głębokimi ukąszeniami (ja miałem skórzaną kurtkę, która też była bardzo wygodna, ale w tym momencie było mi okropnie gorąco). Z tego samego materiału miała nagolenniki, a całości dopełniała luźna, krótka spódniczka, która nie skrywała wszystkich blizn. Jednak to co mnie zdziwiło najbardziej, była broń – dwa niezwykłe miecze długości ramion, czyli niezbyt długie, zdawało się, że za krótkie, ale jeśli woli dopuszczać ich do siebie taki blisko...
- Witaj Krzysztofie, człowieku, którego najbardziej spodziewałam się spotkać na tym ziemskim padole - ukłoniła się bardzo teatralnie, z nutą kpiny i lekceważenia w głosie – Przyznaję miałeś rację, koniec świata pod tytułem „Zombie”, jednak nastąpił.
- Daria, witam – starałem się ukryć radość z tego jak się cieszę, że ją widzę, ograniczyłem się do szerokiego uśmiechu. Straciliśmy z nią kontakt (mieliśmy wspólnych znajomych), jeszcze przed rozpoczęciem tego całego bałaganu. Nikt nie wiedział co się z nią działo i teraz wyskoczyła jak diabeł z pudełka. Była ode mnie 6 lata młodsza, ale wcale nie było tego widać. - Gdzie się podziewałaś? Czemu nie dałaś o sobie znać wcześniej?
- Kręciłam się tu i tam, szukałam ocalałych, jest ich więcej niż sądzisz, tylko nie chcą się ujawniać, uważają, że w pojedynkę jest łatwiej i mają rację. Przez tą naszą wymianę zdań obserwuje nas już około 10 zombie, a tak nawet by nie zauważyliby naszej obecności, chodźmy stąd – nie czekając na moją aprobatę, stanęła na śrubach od tylnego koła. Cóż, nie okazałem sprzeciwu, ale w mojej naturze jest niezadowolenie, dlatego westchnąłem i nie spiesząc się, zabrałem nas do domu z wysiłkiem pedałując. Czy wspominałem, że przemieszczanie na rowerze jest najkorzystniejsze? Wynika to z faktu poruszania się prawie bezszelestnie i nie trzeba go odpalać (w przeciwieństwie do samochodu i motocykla, które mają nieprzyjemną własność obrażania się, kiedy są najbardziej potrzebne). Nie wróciliśmy do bazy z ogrodzeniem pod napięciem ale do znacznie bliżej położonego więzienia. Kolejna zasada przetrwania, posiadaj kilka kryjówek. Ktoś zapyta, czemu więzienie? Odpowiedź jest aż nazbyt oczywista, było stworzone by nikt stamtąd nie uciekł, więc wejście też nie jest igraszką. Z garścią dynamitu albo granatów byłoby to przeciętnie trudne. Dostanie się tam zombie to jak wdrapanie się żółwia na wieżę Eiffla, a dla nas znalezienie skrzętnie ukrytego haka z liną, zarzucenie na występ na dziewięciometrowym murze i drapanie się na górę. Po drugiej stronie jest trochę łatwiej bo można zejść po drabinie, która kończy się jakieś trzy metry na ziemią, łatwizna. Zastanawiałem się czy dziewczyna da radę. Z doświadczenia nabytego z lat przed apokaliptycznych wiem, że nie zadaję się jej takich pytań. Jeśli czegoś nie może, informuje o tym w trybie natychmiastowym. Co właściwie mogę powiedzieć o Darii? W sumie niewiele. Chociaż znałem ją siedem lat przed zagładą, niewiele rozmawialiśmy. Nie wyróżniała się, na początku nawet była nieśmiała i milcząca, to się zmieniało z biegiem lat, ale i tak wśród nas nie zasłynęła jako dusza towarzystwa. Jak mam ją ocenić po męsku to powiem, że nie jest brzydka, o nie. Reprezentuje czysto słowiańską urodę, ciemne włosy - prawie czarne, brązowe oczy. Wysoka, przed zniknięciem - szczupła i zgrabna, ale widać że nie była fanką liczenia kalorii i diet; teraz – szczupła, ale przy tym wysportowana. Pod względem intelektualnym... no cóż i tak mi niewielu dorównuje, a z pewnością nie ona. Jednak coś tam było. Kiedy zazwyczaj milcząco przysłuchiwała się toczonym rozmowom, można było poczuć na sobie jej badawczy wzrok i dostrzec nikły uśmiech na twarzy. Oceniała i analizowała cały czas. Oczywiście chciałbym uniknąć wrażenie, że uważam ją za głupią, po prostu jest i była inna. Czy byliśmy przyjaciółmi? Nie, ale koleżeństwo to też złe słowo. Nie potrafię ocenić naszych relacji. Kiedyś miałem wrażenie, że jesteśmy od siebie zupełnie różni. Teraz, gdy o tym pomyślę, nie jestem pewien. Gdzieś pod tą skorupą znajduje się osoba podobna do mnie. Wyjaśniałoby to czemu nie mogliśmy się dogadać. Każde z nas żyje w stworzonym przez siebie świecie. Skoro już się wpakowałem w obiektywizm, po powiem, że niektórzy też mnie uważają za dziwnego, ale ja wykorzystuję to na swoja korzyść, ona nie. Było widać, że ją to przytłacza, ja nosze to jako pancerz i ozdobę.
No cóż, kończę te swoje przemyślenia, trochę się zagalopowałem, a tutaj zdaję się być coś nie w porządku. Plac więzienny wygląda na pusty, ale coś przykuło moją uwagę. Po drugiej stronie dziedzińca znajduje się główna brama z wbudowanymi małymi drzwiami, które powinny być porządnie zabarykadowane, a które (jak się już pewnie domyśliłeś) zastaliśmy uchylone. Natychmiast mój wzrok obiegł teren w poszukiwaniu oznak bytności kuternóg. Cisza nie zawsze była dobra. Porozumiewając się bez słowa, rozdzieliliśmy się. Daria ostrożnie zamknęła drzwi na zasuwę, ale zignorowała pozostałe zabezpieczenia. Mogło się okazać, że będziemy musieli zwiewać, a prosty zamek szyfrowy i kłódka nie były teraz naszymi przyjaciółmi. Tak naprawdę poziom inteligencji często nie ma nic wspólnego z tym, kto przeżywa dłużej, o czym świadczy zaistniała sytuacja. Tylko tępy osiłek mógłby wystawić taką fortecę. Obydwoje nie możemy pozwolić na jej utratę. Ciekawe, że jeszcze nikt jej nie zajął wcześniej. Przypuszczalnym powodem jest lokalizacja na Dołach. Obecność cmentarzy może nie być sprzyjający dla osób o już podkopanych nerwach. Poza tym widok paralityków przekopujących świeże groby nie należy do przyjemnych; zawsze zastanawiało mnie, skąd oni wiedzą, że tam znajdą trochę przegniłe mięso z posmakiem robaka podczas przeżuwania. Na wybetonowanym placu powoli robiło się nieprzyjemnie gorąco, bo właśnie minęło południe w lipcowy dzień. Wysoka temperatura w tej chwili była naszym sprzymierzeńcem, bo brudne, zawszone, zaropiałe i przepocone ciała zombie zaczynają wydzielać niemiłosierny odór, co było dla nas wskazówka i ostrzeżeniem.
- Mamy do sprawdzenia tylko korytarze. Wszystkie pomieszczenia pozamykałem, a klucze schowane. Ktokolwiek tu był, jeśli nie miał palnika stracił tylko czas i nerwy.
- W porządku – i co? Tyle ma do powiedzenia? Żadnego „jaki jest plan, co robimy, czy nie warto odpuścić?”. Daria jaką znałem była inna; gdy różnica sześciu lat stanowiła jeszcze dużą przepaść - ja byłem dorosły, a ona dopiero nastolatka - traktowała mnie jako wzór do naśladowania, autorytet to może za wielkie słowo. Najpierw dopytywała się o moje pomysły i tylko czasem zgłaszała obiekcje. Nienawidziła być niedoinformowana, nie raz mi to wytykała. A teraz gdy stawką jest życie, nie obchodzi jej to? Bez sprzeciwu wkłada rękę w gniazdo szerszeni.
- Na pewno?
- Tak – chociaż uśmiech ma taki sam. Kurde, powinienem skupić się na tym co trzeba, a mnie myśli ciągnął do tego co kiedyś, jak na samym początku. Tamten czas był straszny, moja ochronna tarcza olewania, lekceważenia, sarkazmu i ironii z początku opadła, a potem pękła. Ta postawa po części była tylko pozorem, ale ona dawał mi siłę. Łatwiej teraz nazywać ludzi (z którymi tworzyłem team w szkole przetrwania) „tamtymi, osobami, pomocnikami, partnerami”, słowo „przyjaciele” rozdrapuje ranę i boli, a wspomnienia śmierci każdego z nich przygniatają mnie. Mój los mi obojętnieje. Obydwoje ich znaliśmy równie dobrze, dlatego mi ich przypomina. Pragnę by to pytanie, które już widzę w jej oczach, padło jak najpóźniej, albo wcale. Nie chce wyciągać tych okropieństw, zakopanych głęboko w mojej podświadomości.
- Pójdę przodem, będziesz mnie osłaniał – przejęcie inicjatywy, no proszę.
- Panie mają pierwszeństwo.
Budynek wygląda tak samo ponuro, jak wtedy gdy opuszczałem go poprzednim razem. Chociaż tym razem puste okna zdawały się mieć oczy. Przyglądają się nam jak intruzom i z niejasnego powodu wiem, że tam czekają na nas te padalce. Pohamowałem odruch złapania jej za ramie, kiedy przekroczyła próg. Uświadamiam sobie, że istnieje ryzyko nie udźwignięcia przeze mnie kolejnej straty, nawet jeśli mowa o dziewczynie, która nie była mi nigdy szczególnie bliska. Nie raz traktowałem ją jako odciążenie z własnych obowiązków. Nagle przepełniło mnie poczucie winy. Czy naprawdę my wszyscy obchodziliśmy się z nią tak przedmiotowo? Czy to tylko ja? Ile razy stawała w pierwszej linii i nikt na to nie zwracał uwagi? „Przecież to Daria”. Korytarz był jasno oświetlony przez światło sączące się zza szyb. Po paru metrach dostrzegam pierwsze oznaki bytności osób trzecich. Bałagan na biurkach, poprzesuwane meble i przedmioty, pootwierane szafki. Mogą to być ślady po bezmózgim ocalałym, ale znalazłem jeden symptom obecności pokrak – smród i brudne odciski bosych stóp na linoleum. Może wydać wam się głupie, że zaglądając tutaj sprzątam klatki schodowe i główne korytarze, ale teraz wiem, że weszło tutaj cztery zombie i jeden człowiek w wojskowych butach, który wyszedł, a reszta nie. Pragnę zaznaczyć, że to nie jest dobra prognoza. Zabicie takiej garstki pacanów, nie stanowi problemu na otwartej przestrzeni, gdzie można się cofać i przemieszczać w dowolny sposób. Budynek działa ograniczająco, łatwiej zostać osaczonym i unieruchomionym. Oczywiście każda lokalizacja ma swoje plusy i minusy, ale osobiście nie lubię walczyć w czterech ścianach. Przemieszczamy się piętro po piętrze, zaczynając od góry i kierując się ku piwnicom. Sprawdzamy każde drzwi, w końcu tamten mógł mieć wytrych. Wreszcie jedna klamka ustąpiła pod naciskiem mojej dłoni. Spoglądam na nią, lekko kiwa głową. Odpycham od siebie drzwi i celuje do środka. Poprzez panującą do tej pory grobową cisze, przebił się dźwięk o niewyobrażalnie wysokich tonach. Żadne naukowiec nie przypuściłby, że może się wydobyć z ludzkich strun głosowych. Spomiędzy stołów kantyny, rzuciły się na nas dzikie twarze trzech potworów. Mają poszarpaną skórę, popękane usta, z których wolno sączy się krew, brudne jakby zielonkawe ciało i oczy bezmyślnego zwierzęcia. Wiszą na nich strzępy ubrań, które mogą posłużyć do identyfikacji, ponieważ wirus niszczy napięcie nerwowe mięśni, które opadają i zmieniają wygląd nie do poznania. To chyba jedyny plus tego schorzenia, przynajmniej nie wiadomo komu się strzela w mózg albo odcina głowę. Podejrzewam, że podczas pierwszej fali zgładziłem dużo swoich znajomych z dzielnicy. Świadomość, że mógł to zrobić ktoś inny jest pocieszająca… Pierwsza kula utkwiła tam gdzie powinna i śmierdziel padł trupem, druga tylko zadrasnęła głowę kolejnego (przesadnie kołysał się na boki, biegnąc). Nie ma czasu na poprawkę, bo jeśli spudłuję, nie będę miał czasu na wyciągnięcie maczety. W między czasie Daria zajęła się innym, który musiał dotrzeć do nas z drugiego końca sali. Wyszła mu naprzeciwko i gdy znalazł się dość blisko, wykonała niesamowity manewr. W pełnym pędzie, uchyliła się przed wyciągniętymi łapskami, odbiła się od jednego ze stołów między którymi biegli i w wyskoku zrobiła półobrót z wyciągniętą lewą ręką. Klinga w całości wbiła się w czaszkę na wysokości ucha. Wylądowała miękko na nogach, w prawej dłoni trzymając drugi miecz w gotowości do ataku lub obrony. Sam czekam i wykonuje precyzyjny silny zamach. Palce i głowa z plaskiem upadają na ziemię. Mało efektowne, ale skuteczne. Analizuje szybko akrobacje dziewczyny. Właściwie, to nic trudnego, wystarczy stabilnie wylądować na nogi, dobrze balansując ciałem. Na pewno poćwiczę. Oczywiście oddaje honory, ja na to jeszcze nie wpadłem. Zastanawiające tylko gdzie się uczyła.
- Brakuje jednego, zajrzysz do kuchni? – kiwa głową i odchodzi. Uderzyła mnie myśl, że znowu to robię. Ciche plaśnięcie za plecami. No nie. Już za późno. Obrzydliwe, silne ręce zaciskają się wokół moich ramion, przyciskając te do boków. Wrzeszczę i z zawziętością odpycham się nogami w tył. Napastnik traci równowagę i zwalamy się na ścianę, co niestety nie wywołuje zamierzonego efektu rozluźnienia uścisku. Zepsute zęby wbijają się od tyłu w obojczyk i rozrywają mięśnie. Przeklęte lato, musiałem się rozpiąć. Czuję jak ciepła krew zalewa mi podkoszulek. Mięso-jad przymierza się do kolejnego ugryzienia i wtedy rozkwaszam mu nos potylicą, nie jest to przyjemne, pociemniało mi za oczami. Lepiej tak, niż mieć rozerwaną tętnicę. Pomoc się zbliża. Dziewczyna unosi rant spódnicy i wyciąga niewielką broń przypiętą do biodra. Z odległości kilku centymetrów pociąga za spust. Szara breja obryzguje ścianę i część mojej twarzy. Uwalniam się z bezwładnego ciała, a ona pomaga mi wstać. Kolejny punkt na liście przetrwania: zawsze miej opatrunki pod ręką; dlatego zza pazuchy wyciągam opakowanie ze sterylną gazą i szybko przykładam ją do rany.
- Muszę to obejrzeć.
- Tak, ale nie tu – idę przed siebie, nie oglądając się na nią. Czemu jestem zły? Czemu nagle zaczęła mnie irytować jej obecność? Muszę nad sobą zapanować. Schodzimy na dół do recepcji. Klucze wyciągam spod obluzowanego panelu w podłodze. Prawa ręka zaczyna mi drętwieć. Ukrywam to, dopóki pęk wypada mi z dłoni przy próbie otwarcia zamka do pokoju sekretarek. Kiedyś usłyszałbym ciche parsknięcie śmiechem, gdyby okazało się, że nie jestem w stanie czegoś zrobić. Teraz podnosi klucze z pobłażliwym uśmiechem. Pomieszczenie nie jest duże, ale zawsze z niego korzystam, bo jako jedyne w całym bloku ma kanapę. Sadowie się na niej ciężko. Zdejmuje przesiąknięty materiał i daje się zbadać. Wiem, że rana nie jest poważna, ale ruch zwiększał krwawienie. Każe mi przyłożyć świeży opatrunek, uciskać go i siedzieć na tyłku. Jak miło. Wspominałem, że na początku naszej znajomości prawie otwarcie mnie nie lubiła? Prawie, bo nigdy na głos tego nie powiedziała. Później nadszedł czas wzmagającej się sympatii, co łatwo było wyczuć. Na samym końcu najzwyczajniej w świecie miała mnie w gdzieś – obojętny ton, umiarkowane zainteresowanie rozmową itp. Zastanawia mnie jej teraźniejszy stosunek do mnie. Właściwie obydwoje się zmieniliśmy pod wpływem tych wszystkich wydarzeń; ktoś mógłby pokusić się o nazwanie nas mordercami.
- Gdzie tutaj jest ambulatorium? Trzeba założyć ci szwy.
- Na tym piętrze, drzwi po prawej stronie przy zejściu do podziemi, trafisz?
- Bez przesady, to nie labirynt – co racja, to racja, chociaż biorąc pod uwagę niektóre kobiety… - wezmę co potrzeba i zaraz wracam.
Rzeczywiście szybko się uwinęła. Sprawnie obmyła i zdezynfekowała ranę. Pokazała mi igłę.
- Skoro trzeba, tylko ostrożnie.
- Spokojnie, mam duszę artysty – a ja nadzieję, że nie wydzierga mi kwiatka, ani innego pegaza. Jestem wdzięczny, że chociaż nie trzęsą się jej palce – Widziałam, że ktoś korzystał z przyrządów do pobierania krwi i to nie raz. Zauważyłeś?
- Czy to takie ważne? Nie tylko ja tego potrzebuję – poziom zniecierpliwienia we mnie wzrasta. Musi nagle tyle nawijać? Kogo to interesuje? Już przyzwyczaiłem się do samotności. Nie drąży tematu i bardzo dobrze. Teraz powinienem odpocząć, przespać się. Oczy zaczynają mi się kleić i już po chwili odpływam. Ciekawi was jakie mam sny? Nie są to zielone łąki i wzgórza, nad którymi zatacza łuk kolorowa tęcza. Nie są to koszmary – chociaż kiedyś je miewałem – ale zwykłe, spokojne dni spędzone nad dobrą książką, w górach, gdy zostawiam za sobą kolejne kilometry; chwile z kubkiem herbaty, ogrzewającym zmarznięte dłonie i wiele tym podobnych. Dzisiaj siedziałem przy ognisku nad jeziorem i przyglądałem się jasnym smugom, odbijającym się od ciemnej tafli. To był dobry sen, ale jak każdy inny, zawierał w sobie niemy krzyk tęsknoty za normalnością.
2.
Lubię momenty poczucia bezpieczeństwa, takie jak dzisiaj, bo zdarzają się niezwykle rzadko. Świadomość, że w pobliżu jest ktoś kto mnie pilnuje, kiedy śpię. Z błogiej krainy marzeń wyrywa mnie nagły hałas, który dostrzegam gdzieś na granicy świadomości. Trzeźwość przywraca mi pierwsze uderzenie. Czy spotkanie Darii było tylko snem? Co się dzieje?! Osłaniam głowę przed kolejnymi ciosami. Udaje mi się podkurczyć jedną nogę, brutalnie odepchnąć napastnika. Odzyskawszy podgląd na sytuację, od razu tego żałuje. Upada twardo na dywan, zwichrzone włosy częściowo zasłaniają twarz, a wyraz zawziętości i nienawiści wyostrza się pod łzami. Wstaje i dopada mnie znowu wymierzając siarczystego policzka, przed którym już się nie bronię. To ją powstrzymuje od kolejnych aktów przemocy.
- Zamierzałeś mi powiedzieć?! Czy czekałeś aż sobie pójdę albo znajdziesz pretekst ku temu?! Nadal uważasz mnie za głupią, nierozgarniętą osobę, która nie interesuje się tym co się wokół niej dzieje?! Otóż nie! Ile go tam trzymasz?! Pytam się!
- Osiem miesięcy…
- W takim razie od przynajmniej czterech jesteś świadomy, że to nie ma sensu! Upadłeś na mózg?! Myślisz, że nie próbowali transfuzji krwi z przeciwciałami!? Działało to tyle, że zarażeni mogli obserwować jak powoli tracą rozum i próbują zagryźć swoich najbliższych podczas widzeń. Skoki temperatury po trochu wypalają szare komórki; po niecałym roku człowieczeństwo zupełnie znika, a ostatnią trzeźwą myślą, jest świadomość, że będzie zabijał dla przeżycia. Co ci strzeliło, a raczej wam, żeby to ciągnąć? Nadzieja?! Na co? Na mannę z nieba? Gotową receptę? Ratunek z gronem lekarzy i laboratorium? Oni wszyscy zginęli. Nadzieja umarła razem z pierwszym zombie, otrząśnij się i zrozum to. A ty co? Co ile upuszczasz sobie krwi? Trzy miesiące, dwa? Z twojej miny wnioskuje, że częściej, półtora? Jesteś kretynem. Niszczysz siebie i jemu przeciągasz cierpienia. Gdybyś miał krztynę rozumu, zabiłbyś go we śnie. Ach! – na jej twarzy zapłonął uśmiech, który równie dobrze mógłby należeć do Grincha – Rozumiem… To nie nadzieja, a obowiązek. Oszukujesz siebie i jego bo zaciągnąłeś u nich dług wdzięczności, którego nie masz jak spłacić. Jako jedyny z nich wszystkich byłeś odporny. Dopiero na samym końcu, gdy została mniej niż połowa, uświadomiłeś sobie, że zmówili się utrzymać cię przy życiu, bo na samym końcu masz szansę. Tamci zaczną pożerać siebie nawzajem, aż zostanie garstka, którą będzie można wybić, a ocalali stworzą nową cywilizację w całości posiadającą przeciwciała, niepodatni na wirusa. Gdybyś zachował szacunek dla ich poświęcenia, wiedziałbyś, że jedynym wyjściem jest kulka w głowę. Kuba to także mój przyjaciel, nie mogłabym go zostawić na taki los.
Przecież to niesprawiedliwe! Jak może tak oceniać!?
- Ty nie musiałaś patrzeć na każdą śmierć, która im się przytrafiała!
- ZABIŁAM CAŁĄ SWOJĄ RODZINĘ GDY ZOSTALI ZARAŻENI!!! NIE MUSIELI MNIE O TO PROSIĆ! Miarą bycia człowiekiem jest umierać jak człowiek i dawać na to innym szansę. W tym momencie nie jesteś lepszy od nieumarłych, oni chociaż nie skazują świadomie na cierpienie. Nie znam cię i już więcej nie chcę. Może jak się kiedyś jeszcze spotkamy coś się zmieni. Teraz cię nienawidzę…
Wychodzi nie oglądając się za siebie. Stoję bez ruchy niezliczone minuty. W końcu odbezpieczam broń i schodzę na poziom piwnic do izolatek. Kończę to co powinno być zrobione dawno temu, po czym przykładam sobie lufę do skroni. Ręka zaczyna mi drżeć. Powoli pociągam za cyngiel, to podobno bezbolesne…
Nie, nie mogę…
Ostatnio zmieniony przez Caslover dnia Nie 14:48, 17 Mar 2013, w całości zmieniany 3 razy
|
|