Marysia
Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 632
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków
|
Wysłany: Czw 22:37, 31 Lip 2014 Temat postu: [M] W zapomnienie |
|
|
Narzekałam dzisiaj, że nie potrafię już pisać opowiadań, że się z tym męczę i proszę - napisałam opowiadanie. Opowiadanie związane z powstaniem warszawskim - jako, że jutro jest 70. rocznica wybuchu tegoż powstania. Chociaż czytałam i poprawiałam ten tekst już z 10 razy, to wciąż czuję lekki niedosyt, więc bardzo możliwe, że za jakiś czas będę edytować. Mimo wszystko jestem zadowolona, że udało mi się napisać jakiś tekst o powstaniu warszawskim, miałam to w planach. Tylko, że albo nigdy nie realizuję moich pompatycznych planów, albo ciągną się one latami...
W każdym razie, ten oto tekst składam w wasze ręce. Jak wyszedł - same oceńcie. Z niecierpliwością czekam na komentarze!
W zapomnienie
Ciemności rozświetliły się. W mroku ujrzałem twarz Jarka, mojego kolegi z oddziału. Zapalał świecę, którą wreszcie udało mu się wygrzebać z dna plecaka.
– Zapałki się kończą – oznajmił, gasząc jedną z nich.
Zaśmiałem się niewesoło. Przyjdzie nam zgnić w tych kanałach. Albo zwariować, jak tamten. Jakby na potwierdzenie moich myśli usłyszałem cichy, skomlący głos:
– Zgaś! Zgaś! Podusimy się tu z tą świecą! Zgaś!
Ciemna sylwetka Staszka szarpnęła się gwałtownie. Musiałem go przytrzymać, żeby przypadkiem nie zrobił Jarkowi krzywdy. Przez chwilę szamotaliśmy się w półmroku.
– Uspokój się! – wydałem z siebie zduszony krzyk. – Do cholery, przecież coś musimy widzieć!
Staszek szarpał się jeszcze przez chwilę, po czym osłabł i zsunął się wprost w cuchnącą zawartość kanału. Nie bez wstrętu dźwignąłem go z powrotem do pionu. Po raz tysięczny powtórzyłem sobie w myślach, że Staszek histeryzuje, bo ma gorączkę i że mu przejdzie, gdy tylko wydostaniemy się z tych przeklętych kanałów.
„Jeśli…” – moja podświadomość nie omieszkała wyrazić swojej wątpliwości.
– Złap się mnie i pod żadnym pozorem nie puszczaj – przykazałem rannemu.
– No, to w drogę! – rzekł Jarek, gdy Staszek uwiesił mi się na ramionach.
Nie pamiętam ile czasu trwała ta nasza podróż w ciemności. Dosyć długo. Po paru chwilach Staszek zaczął mi okropnie ciążyć. Czułem, jak moje kolana uginają się pod jego ciężarem, a on wlecze bezwładnie zwisłe nogi po ziemi. Nie było rady, musiałem wytrwać. Zacisnąłem mocno zęby i brnąłem dalej, ze wzrokiem utkwionym w plecach Jarka, który szedł przodem, ze świecą. W pewnym momencie potknął się i omal nie wyrżnął głową w ścianę. Płomień świecy zachybotał się niebezpiecznie.
– Boże… – wyszeptał z trudem, zakrywając sobie usta dłonią. Dyszał ciężko.
– Co jest? – wysapałem.
Nie odpowiedział, tylko wskazał przed siebie. W ściekach, odwrócony twarzą do stropu, leżał martwy człowiek. Mimo że wiele już w czasie powstania widziałem, zrobiło mi się niedobrze. Czym prędzej odwróciłem wzrok. Przełknąłem ślinę. Poczułem, że Staszek się porusza.
– Co się stało? – zapytał bezprzytomnie.
– Idź dalej, nie zatrzymuj się – ponagliłem Jarka, nie zważając na pytanie rannego.
Chłopak posłusznie ruszył przed siebie, a ja za nim, choć niemało trudu sprawiło mi przestąpienie martwego tak, aby Staszek go nie zobaczył. Po czymś takim zacząłby jeszcze bardziej wariować, a ja nie miałem już siły, żeby z nim walczyć. Szliśmy dalej, w milczeniu. Chodziły mi po głowie nieprzyjemne myśli. A więc to nas czeka? Za parę dni ktoś inny, uwięziony w tym ciemnym labiryncie, potknie się o nasze gnijące trupy… Będziemy wpatrywać się niewidzącymi oczyma w twarze przerażonych powstańców, zapewniając: „Bądź spokojny, kolego, już niedługo…”. Więc tutaj to wszystko się skończy…? W ciemności, smrodzie, ciszy… I nikt nie znajdzie naszych steranych kości i nie złoży ich w słodkiej, ojczystej ziemi… Nic po nas nie zostanie – nawet marna piosenka. Bo kto by chciał pisać piosenki o trzech głupcach, którzy zabłądzili w kanale? Piosenki się pisze o tych, co walczą i giną, tam, na górze. A tutaj… Nic nie widać, czuć tylko ten odór… Więc kto będzie o nas pamiętał? Rodzina daleko, przyjaciele poginęli… Odejdziemy w zapomnienie – to okropne! Czułem jak całe moje jestestwo buntuje się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Zaczynałem wpadać w panikę.
Jarek zatrzymał się.
– Co znowu? – zapytałem słabym głosem czując, że nie zniosę widoku kolejnego nieżywego człowieka.
– Wiatr – szepnął Jarek.
Spojrzałem na świecę. Rzeczywiście, jej płomień drgał leciutko. Naprzeciwko musiał znajdować się właz. Właz! Nareszcie! A więc udało się!
Skarciłem się w myślach za nagły wybuch huraoptymizmu. To, że dojdziemy do włazu nie znaczy, że uda nam się wyjść na zewnątrz. Jednak w mojej silnie nadwyrężonej duszy zatlił się słaby płomyk nadziei.
– Idź – odszepnąłem do kolegi. – Tylko jak najciszej.
Posuwaliśmy się dalej noga za nogą, ostrożnie, żeby przypadkiem nie spowodować jakiegoś dźwięku. W końcu doszliśmy do miejsca, w którym było więcej wolnej przestrzeni, a kanał rozwidlał się na kilka wąskich korytarzy. Istotnie, był tam właz. Odkryty. I drabinka. Nie wierzyłem naszemu szczęściu. Mimo chęci jak najszybszego wydostania się stąd nie wykonałem najmniejszego ruchu. Położyłem rękę na ramieniu Jarka, żeby nie wyrwał się z hałasem do przodu.
– Uważaj. To może być pułapka – powiedziałem mu wprost do ucha.
Skinął głową na znak, że rozumie. Przyczailiśmy się u wylotu korytarza, z którego nadeszliśmy i przeczekaliśmy tak w bezruchu parę długich chwil. Nie słyszałem nic. Cisza zaczęła dźwięczeć w uszach. W pewnym momencie brutalnie wdarł się w nią głuchy jęk Staszka, który odbił się echem po wnętrzu kanału. Wściekły na siebie, że nie pomyślałem o tym wcześniej, zatkałem mu usta dłonią. Serce waliło mi jak młotem. Znów trwaliśmy kilka chwil bez ruchu. Nasłuchiwaliśmy z przejęciem. Nie pochwyciłem z góry żadnego dźwięku – to mnie uspokoiło.
– Dobra, musimy spróbować – zadecydowałem wreszcie.
Ostrożnie podeszliśmy do drabinki. Zmrużyłem oczy, gdy jasne światło dnia padło na moją twarz i z lubością odetchnąłem nieco świeższym powietrzem. Jarek zaczął się wspinać, jednak zaraz zeskoczył z powrotem na ziemię, jak oparzony.
– Uciekaj! Władek, uciekaj! Niemcy! Niemcy na górze! – wrzasnął na cały głos. Najwyraźniej go dostrzegli.
Lodowaty dreszcz przeszył mnie na wskroś. Rzuciłem się czym prędzej w tył. Jednak na ucieczkę było już za późno. Przez właz wpadł do kanału pojemnik z gazem. Siwy obłok w mgnieniu oka rozprzestrzenił się na całe pomieszczenie i wcisnął się w głąb korytarzy. Biegłem bardzo wolno, z rannym Staszkiem na plecach. Słyszałem, jak Jarek krztusi się okropnie i upada w ścieki. Staszek też kaszlał – gwałtowne szarpnięcia dodatkowo utrudniały mi bieg. Sam zacząłem się dusić. Gaz wdzierał się w rozszerzone od wysiłku nozdrza i oczy. Nie mogłem zaczerpnąć tchu. Upadłem na kolana, Staszek bezwładnie zsunął się z moich ramion. Chwyciłem się ręką jednej z brudnych ścian.
– Boże miłosierny…! – wycharczałem. Ogromne łzy spływały po moich policzkach.
„Warszawo, raz jeden przejść twoimi ulicami” – myślałem tęsknie, łapiąc się za gardło.
– Raz jeden zasnąć na zielonej, pachnącej ziołami łące, pod czystym, polskim niebem. Niebieskim, wolnym… – błagałem, memłając słowa nieposłusznymi wargami.
„To już koniec.” – zaświtała mi w głowie nieznośna myśl. Żal ogromny ścisnął moje serce. Żałowałem, że już nie będę mógł walczyć o wolną Polskę, że nawet nie mogę spojrzeć na nią teraz, ostatni raz, ogarnąć gasnącym wzrokiem tego, co było mi tak drogie. Żałowałem, że umieram w kanale, w zupełnej ciemności, wśród smrodu fekaliów. Żałowałem, że ten cuchnący, czarny kanał będzie moim grobowcem. Żałowałem, że odchodzę w zapomnienie. Żałowałem, że jestem tego świadomy.
– Raz jeden… – krew zabulgotała w moich ustach. Na próżno domagałem się przyzwolenia.
Martwe ściany kanału milczały.
Ostatnio zmieniony przez Marysia dnia Czw 22:43, 31 Lip 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|