|
Dolina Rivendell Twórczość Tolkiena
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ariana
Kronikarka z Imladris
Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Wto 22:39, 24 Maj 2011 Temat postu: [M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz. 2 (fandom Zorro) |
|
|
CZęść druga Zatrutego piękna. Jak zawsze, za zgodą autorki
Zatrute piękno cz. 2
Zwykły dzień w pueblu Los Angeles miał swój rytm i melodię. Na rytm składały się spotkania przy studni przed świtem, odprawa wart w garnizonie, południowa sjesta, a wieczorem rozmowy na werandzie gospody senority Victorii Escalante. Melodią było pobrzękiwanie dzbanów i baryłek, poskrzypywanie wózków z warzywami, pianie kogutów, gdakanie kur, od czasu do czasu rżenie konia i hałas jakiejś awantury.
Ostatnio awantury dało się słyszeć codziennie. Raz - senorita Victoria Escalante miała od pewnego czasu niezbyt dobry humor. Z niewiadomego powodu zrobiła się drażliwa, niczym osa, i rzeczy, nad którymi do tej pory przechodziła do porządku dziennego, teraz były powodem do wyrażania oburzenia, trzaskania naczyniami czy garnkami, względnie do wszczęcia kłótni.
Po drugie – zbliżał się termin corocznego rozliczenia podatków z gubernatorem w Monterey, a dokumenty alcalde były w rozpaczliwym stanie, co wprawiało Luisa Ramone w nastrój równie zły, co u senority Escalante. Toteż chwilowo nie było niczym dziwnym, że tych dwoje wymyślało sobie przez całą długość placu, a w dodatku alcalde jeszcze nader często wyładowywał swe złe nastroje obsztorcowując sierżanta Mendozę i wszystkich pozostałych żołnierzy w garnizonie.
Także tego dnia senorita Escalante była w wybitnie złym humorze. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że od świtu, od kiedy się obudziła, dolegał jej ćmiący ból głowy, który powodował, że nie mogła zebrać myśli. Wciąż wydawało się jej, że czegoś zapomniała zrobić i doprowadzało ją to do szału, szczególnie gdy stała na środku kuchni i starała się przypomnieć sobie, co z jedzenia zamówiła u dostawców na rano, a co mają przynieść dopiero po południu. Kręciła się więc to tu, to tam, przekładając rzeczy na stole i półkach, i wysilając pamięć, o czym i z kim rozmawiała. Z Pablo, że dostarczy jajek? Z Manuelem, że będzie miał dla niej kurczaki? A senora Antonia? Czy dziś przyjdzie pomóc jej w gotowaniu? Myśli rozbiegały się i gubiły, brakowało słów, by wyrazić, co jest jej potrzebne, a irytacja narastała.
Metaliczny hałas pogrzebacza padającego na kafle podłogi odbił się bolesnym echem w jej uszach.
- Marisa! – warknęła, obracając się w stronę komina.
- Potrąciłam tylko – zaprotestowała dziewczyna.
- Więc bądź uważniejsza na przyszłość! – senorita Victoria nie miała ochoty odpuścić. Kłótnia, jakakolwiek kłótnia, pozwalała jej wyładować całe to poirytowanie i przenieść na kogoś tak dokuczający jej zły nastrój.
Jakby spełniając jej życzenie, w głównej sali rozległ się głos alcalde.
- Mendoza!
- Si, alcalde…
- Co to jest, Mendoza?! Co! To! Jest?!
- Dokumenty, alcalde…
- A co one tu robią!? Od kiedy to dokumenty nosi się do gospody, Mendoza?!
- Ależ alcalde, ja…
- A od kiedy to zaczyna się dzień od wymyślania komuś? – nie wytrzymała Victoria.
- Senorita Escalante! – oburzył się Ramone. – Nie powinniście się wtrącać w moją rozmowę z podwładnym.
- A wy nie powinniście zrzucać na podwładnych swoich zaniedbań! – Victoria z furią trzepnęła trzymaną w ręku ścierką o najbliższy stół. Mendoza skulił się odruchowo.
- Jak to, zaniedbań? – obruszył się Luis Ramone, dotknięty do żywego tym stwierdzeniem.
- Skoro wasze dokumenty są w takim stanie, że wymagają dopracowania, to czemu zrzucacie to na sierżanta!?
- Od kiedy to właścicielka gospody wie, jak alcalde puebla ma prowadzić dokumenty?
- Od kiedy alcalde nie potrafi poradzić sobie z kilkoma wpisami w księdze?
Pytania bez odpowiedzi śmigały po sali. Marisa zajrzała ostrożnie przez odchyloną zasłonę i zaraz się wycofała z powrotem do kuchni. Mendoza wyprostował się sztywno, zapatrzył na galeryjkę i starał się sprawiać wrażenie, że nie słyszy, nie widzi i w ogóle go w tym miejscu nie ma – jest tylko jakiś mebel, trochę przeszkadzający w burzliwej rozmowie.
- Czy przypadkiem nie przeszkadzam? – wtrącił się Diego de la Vega, korzystając z tego, że obie strony właśnie na moment umilkły.
- Nie! – odpowiedział natychmiast alcalde.
- Tak! – Victoria najwyraźniej miała ochotę mieć odrębne zdanie.
- Zatem proszę o wybaczenie i chwilę rozmowy – Diego chyba miał ochotę zaryzykować burę. Jednak jego pojawienie się odniosło pewien skutek. Alcalde zebrał papiery ze stołu i poganiając przed sobą sierżanta Mendozę ruszył w stronę garnizonu. Victoria z furią zaczęła wycierać blat.
- Jeszcze tu jesteś? – warknęła po chwili, gdy Diego nie ruszył się nawet na krok.
- Powiedziałem, że chcę cię poprosić o chwilę rozmowy – odpowiedział.
- Nie mam czasu!
- Proszę…
- Powiedziałam ci, że nie mam czasu. Zaraz przyjadą dostawcy! Muszę zaplanować dania na dzisiejszy dzień, nie wiem, czy się wywiązali z zamówień, senora Antonia nie dała znaku życia od rana, jutro jest dzień targowy i ja w ogóle nie mam czasu! Na nic, słyszysz? Nic nie mogę zrobić, bo wciąż ktoś coś ode mnie chce! I… mpf..
Gniewna wyliczanka Victorii urwała się nagle. Diego zrobił jeden szybki krok i po prostu zasłonił jej dłonią usta. Drugą ręką otoczył ją w pasie, uniemożliwiając tym samym próby wyrwania.
- Dostawy masz zamówione, senora Antonia przyjdzie i wszystko zostanie zrobione – powiedział spokojnie. Zanim zdecydowała się spróbować wyrwać, czy uchylić spod jego ręki, dorzucił szybko – Nie musisz, ale byłbym bardziej niż szczęśliwy, gdybyś dzisiaj ze mną pojechała.
Victoria sięgnęła do dłoni zasłaniającej jej usta. Przez moment mocowali się ze sobą, ona rozzłoszczona, on niewzruszenie spokojny, aż senorita Escalante zrezygnowała. Opuściła rękę i Diego natychmiast odjął dłoń z jej ust i pozwolił jej odwrócić się do siebie.
- Dlaczego mam z tobą jechać? – zapytała, starając się, by jej głos był spokojny.
- Bo zamęczasz się pracą.
- Tak? Ciekawe… - w głosie Victorii zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie, którego Diego nie zlekceważył. Delikatnie przesunął palcami po jej policzku.
- Nie wiem, czy to od pracy, Vi, ale zmizerniałaś ostatnio – powiedział łagodnie. – Masz sińce pod oczyma. Chciałem, byś trochę odpoczęła…
Victoria gwałtownie wciągnęła powietrze.
- I to ma być powód, dla którego przeszkadzasz mi w pracy?
- Chcę pobyć trochę z tobą, proszę…
Senorita Escalante cofnęła się o krok i trzepnęła ścierką o stół.
- Poczekaj chwilę!
- Już poprosiłem, by ci osiodłali konia! – zawołał za nią Diego, gdy wbiegała na pięterko.
Gdy po dłuższej chwili Victoria wyszła ze swego pokoju, od razu zorientowała się, że w gospodzie przybyło gości. W dodatku zjawili się ci najbardziej dla niej irytujący – donna Dolores Escobedo i jej kuzynki, czyli trójka najbardziej rozplotkowanych, pustych panien, jakie zdaniem senority Escalante widziało pueblo Los Angeles. A w dodatku donna Dolores bezczelnie wdzięczyła się do Diego! Właśnie gdy Victoria schodziła po schodach, panna Escobedo kładła czułym gestem dłoń na jego rękawie!
Jednak zanim Victoria mogła wybuchnąć słusznym oburzeniem, Diego postąpił do przodu, zręcznie unikając dotknięcia, i dłoń Dolores zawisła w powietrzu.
- Moja piękna pani – Diego ukłonił się przed Victorią z uśmiechem. – Cieszę się, że znalazłaś chwilę, by pojechać ze mną na przejażdżkę.
- Diego… - Victoria zawiesiła ostrzegawczo głos, by skończył z tą błazenadą. Czuła, że nie powinna okazywać swego poirytowania w obecności panien Escobedo. Nie wyszłoby to jej na dobre.
- Kochanie… - Diego bez najmniejszego wahania sięgnął, by objąć ją w pasie. Drugą ręką delikatnie odsunął jej z policzka niesforne pasemko włosów i skradł szybkiego całusa w policzek. Wyszli oboje, nie zwracając uwagi na nagle spochmurniałą pannę Dolores.
Przejażdżka pomogła Victorii wrócić do równowagi, a poranna awantura najwyraźniej podziałała ożywczo na Luisa Ramone. Alcalde spędził dwa następne dni nad swoimi dokumentami, wertując je na wszystkie możliwe kierunki i usiłując odtworzyć luki. Problem polegał na tym, że ostatnia choroba alcalde, jeśli można było tak nazwać jego całkowite pogubienie się w rzeczywistości i obowiązkach spowodowane nadużyciem pewnych leków, miała jako skutek uboczny, poza niezmiennym zatargiem z Zorro, kompletny brak prowadzonej w tym czasie dokumentacji wpływów do kasy miejskiej. Właściwej dokumentacji, bo od czasu do czasu zdarzały się zapisy o podatkach poczynione przez obowiązkowego sierżanta Mendozę, a znacznie częściej Luis Ramone natrafiał na spisane swoją ręką epistoły, które nieodmiennie powodowały u niego wściekłe czerwienienie się, zażenowanie, a na koniec desperackie darcie kolejnych pergaminów i papierów. To co tam nawypisywał… Ramone modlił się i bluźnił na przemian, błagając Boga czy przychylny los, by tych elaboratów nie widzieli w swoim czasie Zorro czy don Diego de la Vega. Jeden dlatego, że z pewnością nie omieszkałby przy jakiejś okazji przypomnieć o tym alcalde i bezlitośnie go przy tym wydrwić, a drugi… Luis Ramone nie miał pojęcia, jak zazwyczaj łagodny i przyjazny wobec całego świata don Diego mógłby wykorzystać przeciw niemu tę całą pisaninę, ale czuł, że byłoby lepiej, by nie musiał się o tym przekonywać. Każdy kolejny odnaleziony papier, zabazgrany w pośpiechu ręką alcalde, powodował, że Luis Ramone po raz kolejny zaprzysięgał się, że resztę życia spędzi w całkowitej abstynencji, nie tylko od pewnych specyfików, ale i od zwykłego alkoholu. Ujawnić światu pod wpływem oszołomienia i nadmiernej pewności siebie takie rzeczy! Nie, to nie powinno było się zdarzyć!
Jednak jeden z takich świstków wywołał u Ramone nie atak zawstydzenia i furii, ale chwilę namysłu. Był zapisany wyjątkowo oszczędnie, ledwie dwie czy trzy linijki tekstu, ale to co z nich wynikało… Alcalde nagle stwierdził, że bałagan w papierach może się okazać przydatny.
Don Esteban Oliveira, caballero, hodowca owiec i koni, był przekonany, że po akcji Zorro będzie miał już spokój z Luisem Ramone. W końcu to, że Ramone zażądał od niego horrendalnych kar za wymyślone przewinienia i opłat za korzystanie z wody na miejskim gruncie, było skutkiem choroby, jaka w tamtym czasie dotknęła alcalde. Co prawda don Oliveira podejrzewał, że nazwanie tego chorobą było łagodnym niedomówieniem, a właściwsze byłoby zastanowienie się nad zawartością prywatnej piwniczki Ramone, ale cóż… Alcalde wyzdrowiał i starannie pomijał milczeniem wszystko, co się wtedy wydarzyło. Zdaniem don Estebana obejmowało to także zakazy i nakazy, z jakimi swego czasu zjawił się w jego hacjendzie sierżant Mendoza.
Jakby nie było, don Esteban pogrzebał w pamięci tamtą sprawę, toteż jego zdziwienie nie miało granic, gdy sierżant Mendoza znów złożył mu wizytę. Tym razem znacznie uprzejmiejszą, ledwie z jednym towarzyszącym mu żołnierzem, ale dostarczone przez niego dokumenty nie pozostawiały wątpliwości – on, don Esteban Oliveira, zrzekł się swego prawa do czerpania wody ze źródła na terenie miasta.
To, że to zrzeczenie rujnowało wszystkie jego starania o odbudowę rodzinnego majątku, było jedną sprawą. Drugą, równie istotną był fakt, że don Esteban nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy takie zrzeczenie podpisywał. Co mogło oznaczać tylko jedno – ktoś sfałszował jego podpis.
Rozwścieczony hacjendero pojechał więc do Los Angeles i, jak się mniej więcej spodziewał, niczego nie wskórał. A raczej zyskał tylko tyle, że Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zaproponował mu nową umowę na korzystanie z miejskiej wody, obwarowaną takimi zakazami i kosztami, że czyniła ona niewielką hodowlę don Oliveiry, nie tylko owiec ale i koni, całkowicie nieopłacalną. Nic więc dziwnego, że hacjendero wpadł w furię.
Jednak osiągnął tylko tyle, że został wyproszony z garnizonu. Nadal rozzłoszczony poszedł więc do gospody senority Escalante, by tam ochłonąć nad kubkiem wina i przemyśleć dalsze postępowanie. Podpisanie umowy nie wchodziło w grę, tego był pewien. Po dłuższym odpoczynku i namyśle udał się zatem z powrotem do gabinetu alcalde, zdecydowany, by tym razem wyłożyć swoje racje w sposób spokojny i rzeczowy, z całym dobrodziejstwem znanych mu argumentów, i tak osiągnąć upragnione porozumienie i pozwolenie na korzystanie z wody. Był gotów zapłacić za to prawo, tyle że mniej, niż oczekiwał tego alcalde.
Jak było do przewidzenia, nie powiodło mu się. Alcalde wpadł niemal w furię, gdy don Esteban ostrożnie napomknął w rozmowie, że zrzeczenie się prawa do wody zostało spisane w czasie, gdy Luis Ramone był chory. I tak druga wizyta don Estebana Oliveiry w garnizonie Los Angeles zakończyła się dla niego ponownym wyrzuceniem za bramę. Tym razem dodatkowo alcalde odebrał mu wszystkie przywiezione papiery, także te potwierdzające prawo don Oliveiry do hacjendy.
Tymczasem przed garnizonem na don Estebana i na alcalde oczekiwała niespodzianka.
Gdy rozległy się krzyki, Victoria wybiegła na werandę przed gospodą i zamarła. Przybył Zorro! Uwijał się teraz pomiędzy żołnierzami, tocząc jednocześnie dwa, a może trzy pojedynki i zarazem unikając pościgu pozostałych. Właśnie wpakował sierżanta Mendozę w wózek z sianem i natychmiast wykorzystał ten sam wózek po to, by się zasłonić nim od kaprala Rojasa i dwu innych żołnierzy. Alcalde, wściekły, stał w bramie garnizonu i szarpał się z zamkiem pistoletu, krzycząc kolejne rozkazy, których żołnierze, jak zwykle, nie słuchali.
Jednak, im dłużej patrzyła, tym bardziej coś wydawało się jej nie pasować. Zorro sprawiał wrażenie jakby bardziej… rozzłoszczonego? Zdeterminowanego? Zaciętego w tym, co robi? Nie potrafiła tego określić, czuła jedynie, że gdzieś zniknął jego wdzięk i lekkość, która sprawiała, że wszystkim wydawało się, iż jego pojedynki są bardziej zabawą niż poważną walką. Brakowało jej tego lekkiego przeskakiwania przeszkód, tanecznych ruchów, misternych fint szpadą… Ale przecież to był Zorro! Nie mógł być ktokolwiek inny…
Ale te myśli Victorii prysnęły, gdy Zorro przewrócił ostatniego z żołnierzy i zręcznie zamknął bramę garnizonu tuż przed nosem Ramone. Jednym płynnym ruchem pozbierał porzucone przez alcalde papiery, podał je don Estebanowi , a potem… Potem z wdziękiem ucałował dłoń donny Dolores Escobedo, mówiąc cicho do niej coś, co spowodowało, że dziewczyna niemal osunęła się na ziemię z wrażenia. I za chwilę zniknął. Wskoczył na swojego czarnego wierzchowca i pognał do wyjazdu z miasta.
Victoria też niemal osunęła się na ziemię. Niemal, bo piekąca złość, poczucie zdrady i duma kazały jej ustać pewnie, z wysoko uniesioną głową. Ona przecież zerwała z Zorro! Co z tego, że szuka on pocieszenia w ramionach innej? Choćby to była panna Escobedo? Ona, Victoria Escalante, nie okaże z tego powodu żalu czy smutku, ani tego, jak bardzo ją to dotknęło.
Ale z Diego to ona już sobie porozmawia…
Don Alejandro uniósł głowę, słysząc trzask drzwi wejściowych. Victoria jak burza wpadła do hacjendy.
- Gdzie on jest! – krzyknęła.
- Kto?
- Diego! Gdzie on jest?
- W gabinecie, przy mapach – zdziwił się don Alejandro. Diego usiadł nad mapami już wczesnym rankiem i pracował tam, według wiedzy ojca, do tej pory. Zależało mu, by skończyć przed jesiennymi burzami opracowanie możliwych podtopień, które pozwoliłoby bezpiecznie przeprowadzić stada poza zalewane tereny, szybko i bez niepotrzebnego tłoczenia się zwierząt.
Victoria szarpnęła drzwi gabinetu. Diego spojrzał na nią zdumiony zza biurka. Wyglądało na to, że nie ruszył się stamtąd już od kilku godzin, bo na blacie i dookoła fotela leżały dziesiątki szkiców, karteczek czy zwojów map, ale Victoria doskonale pamiętała, jak dawniej zdarzało się jej zastać Diego przy fortepianie czy malowaniu, gdy jeszcze kilka minut wcześniej podbijał oczy żołnierzom, czy łapał koniokrada. Wiedziała więc, że Diego do perfekcji doprowadził udawanie bardzo zajętego, gdy tymczasem zajmował się czymś zupełnie innym. Cały ten bałagan zatem nie wywarł na niej najmniejszego wrażenia, tak samo jak nieprzytomny wzrok Diego, najwyraźniej usiłującego zrozumieć, co może być powodem takiego wtargnięcia.
- To tak cenisz swoje słowo? – zaczęła niebezpiecznie cichym głosem.
- Co? O co ci chodzi?
- O twoje słowo. O to, co mi powiedziałeś jeszcze nie tak dawno!
- Ale...
Trzask! Diego odchylił się w tył. Podniósł dłoń do policzka, jakby sam nie wierząc, że został uderzony. A Victoria nie zwlekała z dalszym atakiem.
- Ty dwulicowy draniu! Ty łajdaku! Oszuście! To przychodzisz do mnie, przepraszasz, prawisz słodkie słówka, a potem co? Szukasz sobie nowej panienki? Nowej zabawki może? To może i ja byłam też dla ciebie tylko zabawką? Taką atrakcją? Pojechać, pogonić się z żołnierzami i podkraść pocałunek, co? Wielki mi obrońca sprawiedliwości! Chłoptaś szukający zabawek i kolegów! Jak mogłeś! Ty... – Victoria zamierzyła się do drugiego policzka i urwała.
Diego złapał ją za nadgarstek i wstał. Spróbowała uderzyć go drugą ręką, ale i tą schwytał. Spróbowała kopnąć, ale wywinął się w bok i po chwili tak nią zakręcił, że znalazła się unieruchomiona w jego ramionach. Szarpnęła się, ale bezskutecznie i nagle poczuła lęk. Diego dotykał ją zwykle z ogromną delikatnością i łagodnością. Zresztą zwykle zachowywał się też w bardzo łagodny, delikatny sposób, jaki odpowiadał jego wrażliwości. Zbyt łatwo więc można było zapomnieć, że Diego to także Zorro, obchodzący się dość bezceremonialnie z przeciwnikami, niekiedy balansujący na granicy zabójstwa, ktoś szybki, naprawdę silny i zaskakująco gwałtowny. Teraz jej o tym przypomniał i miała wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna rozgniewał się. Ale jego głos pozostał spokojny.
- Co? Się? Stało? – spytał jej nad uchem.
Victoria się rozpłakała.
Trzymał ją w ramionach, kołysząc, aż trochę się uspokoiła i wtedy znów zapytał.
- Co się stało?
- Przyjechałeś do pueblo – chlipnęła.
- Nie przyjechałem.
- Byłeś tam – Victoria znów się szarpnęła. Tym razem Diego pozwolił jej obrócić się tak, by stała z nim twarzą w twarz.
- Nie ruszałem się z hacjendy od rana – powiedział spokojnie.
- Ale cię widziałam! – prawie krzyknęła.
- Nie mogłaś mnie widzieć...
- Więc teraz ty twierdzisz, że kłamię? Że coś sobie umyśliłam?
- Nie. Nic takiego nie twierdzę – wciąż trzymał ręce na jej ramionach i chyba ten dotyk przypominał Victorii, jak szybko może ją znów unieruchomić. – Chcę tylko, być mi opowiedziała, co się naprawdę zdarzyło. Co widziałaś. Nie to, co sądzisz, że się wydarzyło.
Victoria zacisnęła zęby. Diego ze swoim spokojem mógł doprowadzić do szału.
- Zorro przyjechał do pueblo – powiedziała spokojnie. – Alcalde pokłócił się z don Estebanem o prawo do czerpania wody. Kazał go wyrzucić z garnizonu. Pewnie by i aresztował, gdyby Zorro się nie zjawił. Przegonił żołnierzy, odebrał alcalde papiery don Oliveiry, oddał mu je i potem, potem... – głos Victorii załamał się – potem rozmawiał z Dolores Escobedo. Pocałował ją! W rękę!
- To nie byłem ja... – głos Diego był dziwnie nieobecny, jakby uwagę młodego de la Vegę zaprzątało coś innego niż rozmowa.
- A kto? – krzyknęła Victoria.
Don Alejandro, który bez większych wyrzutów sumienia podsłuchiwał za drzwiami, miał ochotę zadać podobne pytanie. Był zasadniczo pewien, że Diego nie opuścił gabinetu, ale jednak... Ojciec bał się w tej chwili wniosków, jakie mu się nasuwały. Skoro Diego zwykle mówił o Zorro jak o drugiej osobie, czy mogło być tak, że Zorro działał bez wiedzy Diego?
Tymczasem w gabinecie kłótnia rozgorzała na nowo.
- Jeśli to nie ty wytarłeś Mendozą pół rynku, to kto? Kto zamknął bramę prawie na twarzy alcalde? Nie śmiej się! – krzyknęła Victoria, widząc, że Diego nie potrafi opanować uśmiechu. – Ty draniu!
- Vi... to naprawdę nie byłem ja, uwierz!
- Nie wierzę! Słyszysz? Nie wierzę ci! Raz już mnie okłamałeś! Powiedziałeś, że dajesz słowo, że jestem tylko ja! I co? Czarujesz tę małą Escobedo, Zorro! Znowu!
- Nie okłamałem! – Diego zaczynał tracić cierpliwość. – To nie byłem ja, rozumiesz? Cały czas siedziałem tutaj! W gabinecie!
- Nie wierzę! Rozumiesz! Nie wierzę! Wiem, co widziałam na własne oczy!
- Więc się przekonaj na własne oczy! – Diego szarpnął Victorię za ramię. – Chodź!
Pociągnął ją do drzwi. Don Alejandro ledwie zdołał cofnąć się w bok, za filar, gdy przemknęli koło niego i ruszyli do biblioteki. Domyślał się, dokąd Diego prowadzi Victorię i zgadł, bo gdy wszedł do biblioteki, po skłóconej dwójce nie było śladu.
Victoria drgnęła, gdy Diego pociągnął ją za sobą w kominek. Przejście tędy było ryzykowne, bo łatwo można było zaczepić skrajem spódnicy o wciąż płonące drwa, toteż przez moment na tym skupiła całą swoją uwagę, zapominając o wciąż bolącej głowie.
W jaskini przywitał ją miły chłód i światło świec. Diego pociągnął ją ze sobą dalej, do dalszych części. Gdy poczuła zapach siana, zorientowała się, gdzie ją przyprowadził.
- Możesz mi nie wierzyć – powiedział ze spokojem tym bardziej rażącym, że chwilę wcześniej prawie krzyczał. – Możesz mi nie wierzyć, ale uwierz jemu.
I wyciągnął jej rękę w stronę Tornado. Felipe stojący przy boksie odsunął się z drogi.
Dotknęła sierści konia. Ogier prychnął i za chwilę obwąchał jej dłoń, spodziewając się kawałka chleba czy marchwi. Pogładziła go po chrapach i raz jeszcze przesunęła dłonią po grzbiecie. W półmroku stajni niewiele widziała, ale dotyk jej wystarczał. Koń był spocony po biegu, jednak natrafiała palcami na wplątane w grzywę i sierść na grzbiecie źdźbła słomy i siana, a sama sierść była gładka, nie zmierzwiona siodłem. Tornado właśnie wrócił do stajni po forsownej jeździe, ale mimo tego nie miał na grzbiecie siodła.
Ale przecież sama widziała. Victorii zakręciło się w głowie. Przecież sama widziała, jak Zorro wskakuje na siodło, jak spina konia i gna do bramy pueblo. Miała tę scenę wyrytą w pamięci tak samo jak to, że unosił do ust dłoń Dolores, a wcześniej przewracał żołnierzy. Nie, musi być inne wytłumaczenie. Choćby szczotka w dłoni Felipe.
- Co mam widzieć? – zapytała, pozwalając, by gorycz, jaką czuła, odbiła się pogardą w jej głosie. – Że twój koń jeszcze nie ochłonął po galopie? I to ma być ten twój dowód? Przeliczyłeś się, Zorro. Umiem rozpoznać, czy koń stał w stajni, czy gnał pod jeźdźcem.
- Vi, nie… Nie jeździłem dziś na Tornado…
- I uważasz, że ci uwierzę? Gdy sama to widziałam? – spytała. – Przestań mnie wreszcie okłamywać.
Obróciła się gwałtownie w stronę wyjścia.
Nagle dwie drobne, ale silne dłonie złapały ją za rękę. Obejrzała się z powrotem. Felipe, z twarzą zaczerwienioną z gniewu wpatrywał się w nią bacznie, jakby pytając, o co chodzi. Przez moment zrobiło się jej żal chłopaka.
- Chcesz wiedzieć, co się stało? – Przytaknął. – Zorro pojawił się dziś w pueblo. Pomógł don Estebanowi Oliveirze, a potem zaczął podrywać pannę Dolores!
Felipe spojrzał na nią, a potem na Diego ze zdumieniem.
- Tak – mówiła dalej. – Diego twierdzi, że się nie ruszał z domu. A przecież widzę, że Tornado jest zbiegany!
Felipe drgnął, jakby coś go ukłuło. Zaczął gwałtownie wymachiwać rękoma, wyjaśniając coś bardzo zawile, ale Victoria nie miała siły na odgadywanie jego zagadek.
- Widzę Diego – zwróciła się do stojącego obok de la Vegi – że i Felipe kłamie w twojej obronie. Jak ci nie wstyd!
Felipe wpadł w szał. Z furią wymachiwał dalej, a za chwilę, widząc jej nierozumiejące, wrogie spojrzenie, poderwał z ziemi zwój liny i wepchnął go jej w ręce. Spojrzała zdumiona. Linka była dość długa i cienka, poplamiona trawą i… końskim potem i śliną. Victoria popatrzyła na rozzłoszczonego chłopaka, na linkę, na konia… Nagle zdała sobie sprawę, że koń mógł biegać wcale nie pod siodłem, a na uwięzi. Potrzebował ruchu, a Felipe musiał o to zadbać. Ale to nie mogło, po prostu nie mogło być tak proste!
Rzuciła linkę i ruszyła do wyjścia.
Za gwałtownie. Nagle ból głowy uderzył ze zwielokrotnioną siłą, a przed oczyma zatańczyły jej roje iskier. Poczuła że leci gdzieś w przepaść.
Oprzytomniała chwilę później, z twarzą przemywaną przez Diego zimną wodą. Felipe ze zmartwioną miną zaglądał mu przez ramię.
- Co się stało? – spytała.
- Zasłabłaś – wyjaśnił krótko Diego. – Chyba za dużo się działo jak dla ciebie.
Poczuła się urażona tym niewypowiedzianym stwierdzeniem, że źle znosi zamieszanie i kłótnie.
- To nie z tego powodu! – prychnęła unosząc wysoko głowę i spróbowała wstać. Nim się podniosła, Diego już podtrzymywał ją pod ramię.
Posadził ją przy stole w jaskini i zaczął zapalać kolejne lampki. Robiło się coraz jaśniej. Obserwowała jego zręczne, płynne ruchy i nagle przypomniało się jej, jak patrzyła na tamtego Zorro, który, jak twierdził Diego, nie był nim. Przypomniała sobie to dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, niż być powinno, ale zaraz zagłuszyło je poczucie krzywdy. Chciała, tak bardzo chciała mu uwierzyć, ale wciąż nie mogła. Wciąż miała przed oczyma tamtą rozmowę Zorro z Dolores. Wprawdzie Tornado sprawiał wrażenie, jakby mimo wszystko nie nosił dziś siodła, no i ta linka, i złość Felipe… Wstała. Wolniej i ostrożniej niż zwykle, by uniknąć zawrotów głowy. Nie miała ochoty zostać tu i rozmawiać, czy nawet pozwolić, by Diego się o nią troszczył.
- Odwieź mnie do pueblo – oznajmiła.
- Dobrze – znów podtrzymał ją pod rękę. Odtrąciła ją. Jej wściekłość zmalała, ale wciąż czuła się boleśnie urażona.
W bibliotece oczekiwał na nich don Alejandro. Victoria uniosła dumnie głowę na jego widok. Wiedziała, że postępuje może trochę głupio, ale nie miała ochoty widzieć współczującego, rozumiejącego spojrzenia starszego de la Vegi.
- Chcę wracać do pueblo – oświadczyła. – Czy Pablo mógłby mnie odwieźć wozem?
- Pablo? – zapytał Diego. – Myślałem…
- Źle myślałeś. Nie chcę z tobą rozmawiać.
Ruszyła do drzwi.
– I jeszcze jedno – odwróciła się w progu. – Jeśli wieczorem spróbujesz wejść do mojego pokoju, wylecisz przez okno. Nieważne, czy to będziesz ty, czy Zorro. Nie chcę słuchać przeprosin.
Wyszła.
Don Alejandro patrzył na drzwi tak, jakby po raz pierwszy w życiu widział senoritę Escalante.
- Diego, co się stało? – zapytał w końcu.
– Ktoś podszył się pod Zorro. Pomógł don Estebanowi w sporze z alcalde. Szybko załatwił sprawę, ja pewnie bym musiał się wybrać do garnizonu po zmierzchu, gdybym wiedział…
- To nie powód, by tak rozwścieczyć Victorię.
- Ten ktoś – powiedział Diego nagle zachrypniętym głosem – zaczął zalecać się do donny Dolores Escobedo.
Don Alejandro przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
- Rozumiem, że próbowałeś ją przekonać…
- Tak!
- Jest tylko nadal zła, czy…
- Nie wiem, czy mi uwierzyła – Diego pokręcił głową. – Pech chciał, że Felipe zabrał akurat Tornado do wybiegania.
- Tornado? – przez moment don Alejandro nie rozumiał, co syn ma na myśli.
- Moje umiejętności maskowania tym razem obróciły się przeciw mnie. Za często Diego zjawiał się zaraz po Zorro, zajęty czymś zupełnie nieważnym. Nie mogła mi uwierzyć. A ja pomyślałem, że jak zobaczy, że koń niezbiegany, to mi uwierzy…
- Ale…
- Widziałeś, ojcze. Może uwierzyła Felipe. Może nie. Ale już nie mogę jej teraz przeprosić.
- To co zrobisz?
- Wybieram się do pueblo. Może wpuści mnie do gospody, bo muszę porozmawiać z paroma osobami, jak chociażby z Mendozą – wyjaśnił Diego. – Skoro, jak mówi Victoria, wytarłem nim rynek, chętnie posłucham jak tego dokonałem.
Rozmowa z sierżantem niewiele jednak dała Diego. Siedzieli na werandzie, bo gdy Diego ostrożnie zajrzał do gospody, Victoria prawie złapała za miotłę. Prawie, bo czy to złość jej trochę przeszła, czy nie chciała robić sceny na oczach mieszkańców i gości, dość że wysłała Marisę z krótkim pytaniem, co Diego sobie życzy. Otrzymał zatem dzbanek cydru, wino i tortille dla sierżanta i ostrożnie ulokował się w rogu werandy, gdzie nie musiał być widziany przez każdego, kto stanął w drzwiach.
Mendoza jednak niewiele miał do opowiedzenia. Ot, przyjechał don Esteban Oliveira, zaprotestować przeciwko odebraniu mu dostępu do wody na miejskiej ziemi. Pokłócił się z alcalde o nową umowę, wyjątkowo dla niego niekorzystną, potem próbował jeszcze się dogadać z Ramone na spokojnie, ale alcalde nie był w nastroju do negocjacji i spróbował odebrać mu wszystkie papiery, także tytuły własności hacjendy. A wtedy wtrącił się Zorro i sierżant resztę czasu spędził leżąc w miarę wygodnie w stercie siana i obserwując, jak pozostali jego koledzy zbierają krótkie, a skuteczne lanie. A potem Zorro oddał papiery i zamienił kilka słów z donną Dolores, co niezmiernie zdziwiło sierżanta.
- Nie sądziłem, że Zorro jeszcze kiedyś popatrzy na inną senoritę – dziwił się, zerkając na wejście do gospody, gdzie właśnie na chwilę stanęła senorita Escalante. – Czy to dlatego jest taka niezadowolona?
Diego nie odpowiedział. Mendoza może i sprawiał wrażenie trochę głupawego, czasem był wręcz rozczulająco niezgrabny, ale czasem… Czasem trafiały mu się wyjątkowo celne obserwacje, z których najczęściej nie zdawał sobie sprawy. Tak, jak teraz. Nie było powodu, by go wprowadzić w błąd, choć Diego zdawał sobie sprawę, że może to stać się powodem pewnych niewygodnych dla niego dociekań. Już chciał się zgodzić z sierżantem, gdy zauważył nowe zagrożenie.
Przez plac, w stronę gospody, szły panny Escobedo z donną Dolores na czele i nieodłączną senorą Chiarą w tylnej straży. Na razie jeszcze nie zauważyły go w rogu werandy, ale wiedział, że gdy się spostrzegą, nie ominie go dyplomatyczna pogawędka. A tego Victoria mogła już nie wytrzymać i zrujnowałoby to jego wątłe szanse na powrót do normalności. Już dawno Diego zauważył, że senorita Escalante jest na punkcie panny Escobedo wyjątkowo czuła i, w zasadzie, nie dziwił się temu. Gdyby senora Chiara była mężczyzną, Zorro, albo i sam Diego, przegnaliby go z pueblo na cztery wiatry, jeśli nawet nie zabili w pojedynku za wszystkie obraźliwe obrzydlistwa, jakie wypowiadała. A śliczna donna Dolores, poza paplaniną o kolejnych sukienkach, miała podobne do swej opiekunki poglądy…
- Myślę sierżancie, że… – urwał szybko. – Myślę, że dokończymy naszą rozmowę w innym miejscu, sierżancie.
- Ale don Diego… - Mendoza mówił już w pustkę. Diego właśnie zniknął za rogiem gospody.
Przez następne dni dla mieszkańców Los Angeles stało się jasne, że senorita Victoria Escalante i don Diego de la Vega przeżywają mały kryzys w swoim związku. Senorita Escalante stała się jeszcze bardziej drażliwa, tak że samo przebywanie w kuchni w jej towarzystwie bywało dla pracowników ciężkim przeżyciem, a don Diego… No cóż, don Diego postępował jak to on miał we zwyczaju. Pojawiał się codziennie w pueblo, zaglądał do gospody, a zgromiony rozwścieczonym, czy dla odmiany lodowatym spojrzeniem, przenosił się na werandę i czekał. Najwidoczniej chciał swoją cierpliwością zmęczyć, czy też zmiękczyć serce narzeczonej i odzyskać utracone z jakiegoś powodu względy. Na razie wskórał tylko tyle, że senorita Victoria nie wyrzucała go już z samego pobliża gospody, a jedynie wyniośle ignorowała.
Tymczasem, choć to umknęło czujnym spojrzeniom miejscowych plotkarzy, Diego czuł się osaczony. Zagadka odkrycia, kto podkradł mu imię i sposób działania, nie dawała się rozwiązać. W poszukiwaniach i ostrożnym śledztwie nie pomagało mu to, że gdy starał się przekonać Victorię, by mu wybaczyła i chociaż zaczęła z nim rozmawiać, to jednocześnie musiał unikać bystrego i natrętnego wroga.
Donna Dolores Escobedo mogła większość czasu spędzać na dyskusjach z kuzynkami o zestawieniach kolorów czy krojach falban, ale w sprawach dotyczących relacji między mężczyznami i kobietami miała oko równie bystre, jak przy doborze nici do h. Oczywiście, pomagało jej to, że miała ucho czułe na każdą ploteczkę, jaka krążyła po Los Angeles. Tak czy inaczej, czy przez tajemniczą kłótnię, czy też z innego, sobie tylko znanego powodu, donna Dolores uznała, że w orszaku jej wielbicieli nie może zabraknąć najbardziej znamienitego z nich – don Diego de la Vegi.
Tak więc Diego, gdy już wyciągał na ploteczki i zwierzenia sierżanta Mendozę lub przysłuchiwał się leniwym dyskusjom pozostałych żołnierzy z garnizonu czy też peonów i hacjenderów, musiał jednocześnie pilnie uważać, by w pobliżu nie pojawiły się panny Escobedo, bowiem donna Dolores nie ruszała się nigdzie bez towarzystwa swoich kuzynek i senory Chiary. Wiedział bowiem, że w razie spotkania nie uniknie choćby chwili pogawędki, a jakiś instynkt, co do którego Diego przypuszczał, że był to odruch wyczuwania niebezpieczeństwa, jaki wyćwiczył Zorro, podpowiadał mu, że po takich pogaduszkach może zapomnieć o jakiejkolwiek rozmowie z Victorią. Gorzej nawet, jeśli donnie Dolores uda się go osaczyć, to nie omieszka się ona pochwalić tym senoricie Escalante. A jakie to mogło mieć skutki, Diego wolał nie myśleć. Odkładał te przewidywania w pamięci tam, gdzie trzymał wspomnienia paru innych, nieprzyjemnych sytuacji, w których krew, ból i strach grały główną rolę. Panna Escobedo jednak tropiła go z zaciętością doświadczonego myśliwego, nic zatem dziwnego, że i Diego stawał się coraz bardziej nerwowy.
- Mam tego dosyć – warknął, chodząc któregoś dnia po bibliotece.
Felipe siedzący z książką na kolanach wzniósł oczy ku niebu.
- Czego masz dosyć, jeśli można wiedzieć? – zainteresował się don Alejandro.
- Donny Dolores Escobedo!
- A to czemu? Ta dziewczynka chyba nie interesuje się niczym poza sukienkami…
- Poza mężczyznami, chciałeś powiedzieć, ojcze. Sukienki to dla niej tylko broń i przynęta. A teraz szczególnie interesuje się mną.
- Czy to poważne?
- Nie wiem, ale ojcze, przysięgam, że gdyby alcalde wpadł na pomysł, by ją wynająć do zapolowania na Zorro, jeszcze dziś uciekłbym z Los Angeles.
- Diego!?
- Jest uparta niczym osioł i dokuczliwa jak cierń z kaktusa. Dziś się ledwie wywinąłem, bo już pędziła, by ze mną porozmawiać. W ostatniej chwili dopadłem konia, by nie wyglądało to na oficjalną ucieczkę.
- To może porozmawiaj z nią, wyjaśnij jakoś łagodnie, że nie jesteś nią zainteresowany…
- Ojcze! – Diego sprawiał wrażenie zszokowanego.
- Co złego w takiej rozmowie? Jeśli tylko na rozmowie poprzestaniesz…
Diego odwrócił się do ściany i oparł się o nią czołem i rękoma, oddychając głęboko, by się uspokoić.
- Ojcze, byłeś przez ostatni tydzień na północy. Nie wiesz, co się dzieje – powiedział wreszcie.
- Chcesz powiedzieć, że Victoria…
- Tak, Victoria. Nadal jestem dla niej tylko kimś na werandzie. Jeżeli zobaczy mnie rozmawiającego z donną Dolores…
Za plecami Diego Felipe odstawił małą pantomimę, niedwuznacznie sugerując don Alejandro, że mieszkańcy Los Angeles mieliby sporo do oglądania, gdyby Victoria zobaczyła Diego rozmawiającego z donną Dolores. Starszy de la Vega stłumił wybuch śmiechu, niestety, Diego to usłyszał.
- To nie jest śmieszne – warknął. Felipe zrobił obrażoną minę. Diego westchnął, jakby prosił niebo o pomoc i wyjaśnił spokojnie. – Donna Dolores nie zadowoli się samą rozmową. A nawet jeśli nie zrobi tego ona, zrobi to jej senora Chiara. Pochwali się Victorii, kim teraz jestem zainteresowany. Wolę nie myśleć, jak to zrani Victorię. I jakie to może mieć skutki.
Felipe podszedł do Diego już bez uśmiechu, gwałtownie czemuś zaprzeczając.
- Wiem Felipe, ona tego by nie zrobiła. Ale jeśli uzna, że ją zdradziłem… Nie, nie chcę jej tak ranić.
Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie odezwał się don Alejandro.
- Skoro już doszliśmy do tego tematu… jak idzie twoje śledztwo?
- Źle – odparł Diego. – Pojawił się tylko raz, zaprowadził porządek w pueblo i zniknął. Nikt nie widział go w pobliżu. Nawet jeśli ktoś mi opowiada, że go zobaczył, to gdy bardziej się dopytuję, okazuje się, że widział mnie.
- Więc to może jednorazowy wyskok?
- Chciałbym… - westchnął Diego. – W takim przypadku miałbym szansę…
Jakakolwiek miała być szansa dla Diego, don Alejandro nie chciał pozostawiać jej przypadkowi. Następnego dnia wybrał się więc do puebla, starannie trzymając się w pewnej odległości za synem. Obserwował, jak Diego krąży dookoła wejścia do gospody, a Victoria mija go z wysoko uniesioną głową. Potknęła się na progu i Diego natychmiast ją podtrzymał. Podziękowała odruchowo, zanim się cofnęła, ale obserwującemu tę scenę don Alejandro wydawało się, że dystans pomiędzy tym dwojgiem nagle zmalał. Rzeczywiście, po chwili Victoria wyszła z gospody i usiadła przy stole naprzeciw Diego. Nim jednak zaczęli rozmawiać, na werandę wtarabanił się sierżant Mendoza i zaczął coś opowiadać. Don Alejandro widział ze swojego punktu obserwacyjnego, że Diego i Victoria wpierw odetchnęli z ulgą, a potem spojrzeli na siebie wyraźnie poirytowani towarzystwem. A więc nie wszystko było stracone.
Jednak po chwili zmienił zdanie. Czy zawinił sierżant Mendoza, rozsiadając się przy stole i zasłaniając Diego i Victorii widok na plac, czy też Diego, skupiony na swojej szansie rozmowy z Victorią przestał być tak czujny jak zwykle, tego don Alejandro nie umiał ocenić. Dosyć, że nim ktokolwiek się spostrzegł, trzy panny Escobedo weszły na werandę, odcinając Diego i Victorii drogę ucieczki. Ze swego miejsca de la Vega mógł doskonale widzieć, jak jego syn odchyla się ku tyłowi, by uniknąć choćby muśnięcia ze strony donny Dolores, a Victoria mnie w rękach krawędź fartucha. Wreszcie Diego odchylił się tak daleko, że ława nie wytrzymała i runęła z trzaskiem. Victoria zerwała się na równe nogi. Młody de la Vega pozbierał się z podłogi, niezbyt zgrabnie, otrzepując się z wydatną pomocą zatroskanego Mendozy, który widocznie nie zdawał sobie sprawy z niezręczności sytuacji. Panna Dolores ruszyła także z pomocą, ale Diego wmanewrował sierżanta pomiędzy nią a siebie. Sądząc z gestów, Diego dość poważnie potłukł sobie ramię i teraz dyskusja sprowadzała się do tego, kto go odprowadzi do lekarza. W tym momencie don Alejandro uznał, że musi się włączyć.
- Diego, na litość boską, co ci się stało? – rzucił zamiast powitania.
- Drobnostka, tylko…
- Senor Diego tylko stracił równowagę – wtrącił się Mendoza. – Chyba ta ława jest trochę kulawa…
- Ta ława jest tak samo nędzna, jak całe urządzenie – wtrąciła się senora Chiara.
- Nic mi nie jest, nic poważnego – Diego wszedł jej w słowo, próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Victorio, kochanie, czy byłabyś tak dobra i pożyczyła mi ręcznika i octu…
Przez moment wydawało się, że mu się udało, jednak Victoria odwróciła się i wpadła do wnętrza gospody. Don Alejandro był pewien, że Diego zaraz zaklnie.
- Don Diego, powinniście pójść do lekarza, ta ręka może być złamana – zaszczebiotała donna Dolores.
- To tylko stłuczenie, senorita – odparł Diego.
Dziewczyna uniosła głowę.
- Proszę mówić do mnie donna! – zażądała.
- Proszę o wybaczenie, donna Dolores, ale pójdę poprosić Victorię o ręcznik i ocet – Diego nie omieszkał skorzystać z ostatniej drogi ucieczki i ruszył do wejścia.
Don Alejandro zawahał się, czy zostać na werandzie, gdzie sierżant Mendoza niezgrabnie czynił honory wobec panien Escobedo, czy też ruszyć za synem i przekonać się, jak mu idzie przekonywanie Victorii. Wybrał to pierwsze, uznając, że powstrzymanie panien Escobedo przed dalszym niesieniem pomocy jego synowi choć trochę ułatwi Diego zadanie, i jak się okazało, wybrał słusznie. Po dłuższej chwili Diego wyłonił się z wnętrza gospody z ręką okręconą ręcznikiem i zawieszoną na prowizorycznym temblaku, a jego pożegnanie z Victorią nie było może zbyt czułe, ale też nie lodowate. Don Alejandro odetchnął. Sprawy miały się ku dobremu, mógł zatem z czystym sumieniem, odpowiedzieć na powitanie znajomego i usiąść w chłodnym wnętrzu gospody nad kubkiem dobrego wina.
Niestety, przekonał się, że Diego nie wyolbrzymiał problemu, jaki stanowiła donna Dolores. Zajęli z don Alfredo miejsce w głębi sali, dosyć blisko kuchennego wejścia, toteż mógł doskonale słyszeć rozmowę, jaka miała miejsce w kuchni.
- Chcę ci coś powiedzieć, senorito Victorio Escalante, właścicielko gospody – odezwała się Dolores.
- Słucham.
- On będzie mój.
- Kto? Zorro?
- Nie, Diego. Będzie mój.
- Nie.
- Przekona się, że nie warto wiązać się z kimś takim jak ty. Dobrze ci radzę, poszukaj sobie raczej kogoś wśród poganiaczy. Bardziej będą ci paso…
Trzask! Don Alfredo chciał się podnieść, ale don Alejandro przytrzymał go za ramię.
Senora Chiara poderwała ze swego miejsca przy stoliku.
- Co się dzieje? Donna Dolores?
Donna Dolores wypadła zza kotary. Poza lekkim wzburzeniem idealnie ułożonej fryzury i zaczerwienionymi policzkami, nie widać na niej było żadnych widocznych śladów.
- Nic się nie stało – oświadczyła zimno. – Wracamy do domu.
Don Alejandro zajrzał do kuchni. Victoria z furią ścierała ze stołu sos z wywróconej miski. Uznał, że lepiej będzie, dla niego i dla Diego, jeśli ostrożnie się wycofa, zanim ona go spostrzeże.
Względne pogodzenie się z Diego na jakiś czas poprawiło nastrój Victorii, ale nie na długo. Świadomość, że piękna panna Dolores uparła się, by zdobyć względy Diego, stale ją dręczyła, szczególnie, że w następnych dniach często widziała, jak donna Escobedo stara się osaczyć Diego i zmusić do rozmowy. Toteż Victoria, po krótkiej poprawie nastroju, znów zaczęła reagować nerwowo na najmniejszy kłopot. Jej bóle głowy nasiliły się, a w dodatku dołączyły do nich bóle żołądka tak dokuczliwe, że jadła coraz mniej.
Któregoś dnia, w parę tygodni po tym, jak Diego tak pechowo potłukł sobie rękę, Victoria weszła do kuchni w chwili, gdy senora Antonia ustawiała na stole gar z gazpacho. Ostra, kwaśna woń zupy zakręciła jej w nosie i przyprawiła o taki skurcz żołądka, że Victoria ledwie zdążyła do zacisznego kącika za stajnią. Gdy wyprostowała się w końcu, marząc o kubku zimnej wody, zobaczyła przyglądającą się jej senorę Antonię.
- Dziewczyno… - odezwała się starsza kobieta. – Czy ty nie masz kłopotów?
- Co? Jak? – wyjąkała Victoria. Nie rozumiała, o czym Antonia mówi.
Starsza kobieta podeszła bliżej i delikatnie pogładziła ją po policzku, potem podniosła jej brodę i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w oczy.
- Córka – zawyrokowała w końcu.
- Co!?
- Córka – wyjaśniła spokojnie senora Antonia. – Córka zawsze zabiera matce urodę, a ty ostatnio zbladłaś i zmizerniałaś.
Victoria poczuła, że nogi się pod nią uginają.
- Nie – zaprzeczyła słabo. – Nie!
- Oj, dziewczyno… - pokręciła głową senora Antonia. – Lepiej zakręć się koło ślubu, nim będzie za późno…
Victoria nie miała pojęcia, kto pierwszy puścił tę plotkę w obieg. Nie podejrzewała senory Antonii. Mimo wszystko starsza kobieta miała dla niej sporo życzliwości, pomijając już sam fakt, że była jej wdzięczna za zatrudnienie w kuchni i raczej usłuchała prośby, by nikomu nie mówić. Ale zakątek za stajniami odwiedzali inni ludzie, więc nie wykluczała, że ktoś usłyszał tę krótką rozmowę. Jakkolwiek to było, zaczęła spostrzegać coraz więcej taksujących spojrzeń skierowanych w swoją stronę i słyszeć, że rozmowy milkną, gdy podchodzi bliżej. Mogła sądzić, że to tylko złudzenie, wywołane przerażającym stwierdzeniem senory Antonii, ale dzień w dzień, coraz częściej, chwytały ją mdłości. Bywały ranki, że w ogóle nie mogła wejść do kuchni, bo zapach polewek, chili con pollo czy sosu do burritos zmuszał ją do pospiesznego opuszczenia pomieszczenia. Było tylko kwestią czasu, gdy kto inny zauważy jej chorobę. Wiedziała, że powinna pójść do madre Rosy, by potwierdzić czy rozwiać wątpliwości, ale nie miała odwagi. Sam fakt, że by się tam udała, byłby potwierdzeniem tego, co zaczynano o niej szeptać.
Przerażała ją też myśl, że będzie musiała porozmawiać z Diego. Całe zamieszanie na razie go ominęło, bo ojciec wysłał go na kontrolę pastwisk, ale wcześniej zjawiał się co rano, by zajrzeć do gospody i spróbować namówić ją na choćby chwilę przejażdżki po okolicy czy wizytę w hacjendzie. Pocieszało ją to, szczególnie po tym, co powiedziała jej donna Dolores, jednak od czasu, gdy Zorro tak bezczelnie zalecał się do panny Escobedo, Victoria wciąż czuła do niego urazę. Mimo zapewnień Diego, mimo świadectwa Felipe, coś przeszkadzało jej traktować młodego de la Vegę tak, jak kiedyś. A teraz, przerażona tym, co jej powiedziano, nie wiedziała, czy zdoła choćby wykrztusić z siebie, o co ją podejrzewano.
Kolejnego poranka, gdy skończyła się krztusić wspomnieniami skąpego śniadania i ruszyła w stronę kuchni, Victoria zobaczyła senorę Chiarę, opartą o mur z uśmieszkiem zadowolenia na twarzy i zrozumiała, że prawdziwa burza jest dopiero przed nią.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Ariana
Kronikarka z Imladris
Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Wto 22:40, 24 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Don Alejandro stanął się w przedsionku hacjendy. Diego właśnie wrócił z objazdu pastwisk, a teraz przebierał się w pośpiechu, by pojechać do pueblo. A on musiał go zatrzymać, bo chciał porozmawiać z synem, zanim ten dowie się o pogłoskach, jakie od kilku dni krążyły po Los Angeles.
- Diego?
- Spieszę się, ojcze.
- Diego, musimy porozmawiać. To ważne. Chodź do biblioteki.
Diego z westchnieniem zawrócił od drzwi.
- Tak, ojcze? Co się stało?
- W pueblo są kłopoty.
- Co? Alcalde znów coś wymyślił?
- Nie, tym razem nie alcalde, choć on też ostatnio znów zaczyna być uciążliwy. Ale teraz my mamy kłopoty.
- Jakie?
Don Alejandro zawahał się.
- Długo by mówić… Mogę cię o coś zapytać?
- Tak?
- Na kiedy planowaliście z Victorią ślub?
- Na kiedy… - Diego popatrzył na ojca z niedowierzaniem. – Wiesz – przyznał w końcu – jakoś nie wyznaczyliśmy sobie daty.
- Nie? A przy zaręczynach?
Diego przetarł dłonią czoło.
- Ojcze… Nie było zaręczyn.
Teraz przyszła kolej na don Alejandra, by niedowierzać własnym uszom.
- Jak to nie było? Przecież…
Młody de la Vega usiadł ciężko w fotelu.
- Pamiętasz, co się wtedy działo? Ja zostałem ranny, potem Ramone urządził nam przesłuchanie…
- A Victoria oświadczyła, że wybrała ciebie zamiast Zorro.
- Tak, ale nie powiedziała, że ja się jej oświadczyłem. Bo ja tego nie zrobiłem.
- Nie rozumiem.
- Ojcze… Czy poprosiłem cię o pierścionek mamy? Czy urządziliśmy wielki bal, na którym oznajmiliśmy tę radosną nowinę? Czy poprosiłem cię o pozwolenie i błogosławieństwo?
- Wiesz, że je masz. Oboje je macie, ty i Victoria, nieważne, co się wydarzy. A co do balu, to przecież ledwie uszedłeś z życiem. Jak mogliśmy urządzać fety?
- Zgadza się, ledwie uszedłem z życiem. Ale tamtego wieczoru oboje, Victoria i ja, robiliśmy wszystko, by się uratować. Felipe wymyślił napad, by wytłumaczyć moją ranę, a potem byliśmy tak zajęci zostawianiem śladów, by to wydawało się prawdziwe, że żadne z nas nie pomyślało, jak wytłumaczyć, co robiłem tak późno w nocy w gospodzie. Przypomniałeś nam o tym, pamiętasz?
- Nie…
- Przyszedłeś do Vi, powiedzieć jej o plotkach, jakie o nas krążą. I powiedziałeś, że z radością powitasz ją jako synową, pamiętasz? – przypomniał Diego.
- Tak, teraz tak. Ale ty wtedy spałeś.
- Nie. Znów w pośpiechu wymyślaliśmy plan i wyjaśnienie, że Victoria zdecydowała wybrać pomiędzy mną a Zorro wydało nam się najlepsze. A ty potwierdziłeś to, nazywając ją publicznie synową. Ale oświadczyn, takich formalnych oświadczyn nie było. Nikt nie zwrócił na to uwagi, zapewne wszystkich dość zaskoczyliśmy. To, że byłem ranny, dość dobrze tłumaczyło brak uroczystości, a gdy wyzdrowiałem… No cóż, w oczach mieszkańców Los Angeles byliśmy już uznaną parą. A o pierścionku mamy, przyznam się, zapomniałem na jakiś czas – Diego wzruszył ramionami.
- Więc termin ślubu…
- Nie wyznaczyliśmy – Diego westchnął. – Widzisz, ojcze… Ja mam swoje wątpliwości, czy powinienem się żenić. Prócz tego cała ta historia ze ślubem jest dla Victorii bardzo trudna. Ta gospoda to jej życie. Jej niezależność, jej duma… Wszystko. Ale uważa, że jako dona de la Vega nie będzie mogła jej prowadzić, bo obowiązki doni są inne, bo nie wypada, by stała za kontuarem i tak dalej. Ja jestem na ten temat trochę innego zdania, ale to odrębna sprawa – Diego machnął ręką. Don Alejandro nie przerywał. Jego syn bardzo rzadko decydował się mówić, co sądzi o czymś osobistym, czy co czuje. – W dodatku Vi zauważyła, że spora część caballeros nie odnosi się dobrze do myśli, że ona zostanie doną de la Vega i jest pewna, że gdy już nią będzie, będzie bardzo samotna. Victoria się boi i dlatego ja nie nalegam na wyznaczenie jakiejkolwiek daty. Ale chce wyjść za mnie, dlatego zatrudniła senorę Antonię. I jeszcze – uśmiechnął się Diego, a jego ojciec poczuł ukłucie w sercu na widok radości na twarzy syna – Victoria kupiła już materiały na ślubne stroje. Więc prędzej czy później, ślub będzie. Czy to wyjaśnia twoje wątpliwości co do terminu?
- Niezupełnie – spochmurniał don Alejandro.
- Czyli?
Starszy de la Vega westchnął. Plotki, które usłyszał, były paskudne, tak paskudne, że gdyby nie znał swego syna… Najgorsze było to, że mimo wszystko, mimo tego, że wiedział, jak bardzo Diego kieruje się honorem, czuł się niepewnie. Miał wątpliwości, podejrzenia, czy jednak nie była to prawda. Pamiętał przecież tamten poranek, po ucieczce z kopalni, gdy zastał Diego i Victorię wtulonych w siebie i śpiących na jednym łóżku. Ale cóż, nigdy nie uciekał od odpowiedzialności.
- Diego… Po Los Angeles krążą pogłoski, że byłoby dobrze, żeby wasz ślub odbył się jak najszybciej – powiedział tak delikatnie, jak potrafił. Ale, jak się zaraz okazało, za delikatnie. Diego nie zrozumiał.
- To znaczy? – zapytał. – Dlaczego? Z tego co wiem, Victoria nie uszyła jeszcze swojej sukni…
- Mówią, że Victoria nie może – don Alejandro potrząsnął głową i poprawił się. – Że nie wolno już jej włożyć takiej sukni.
- Co?! – Diego zerwał się z fotela. – To ta Chiara! – wybuchł. – Ta zadufana w sobie, przekonana o swej ważności baba! Już raz jej coś takiego powiedziała! Jadę zaraz do don Escobedo. Może on jakoś okiełzna język tego babska!
- Diego, to nie Chiara…
- Co? – młody de la Vega spojrzał na ojca szeroko otwartymi oczyma. – Jak to, nie Chiara? Więc kto ośmielił się rozpuścić takie pogłoski o Vi?
Zdumienie syna sprawiło, że don Alejandro poczuł się lepiej. Jeśli tylko Diego nie zagrał tego po mistrzowsku…
- Nie wiem. Chiara miała w tym trochę swojego udziału, ale plotki już były, nim ona zaczęła… mówić.
- Plotki, plotki, plotki… - zirytował się Diego. – Powiedz mi wprost, co się tym ludziom ubzdurało o Vi i spróbujmy z tym skończyć. Ona ma dość innych zmartwień.
- Sądzę, że teraz to jest jej największe. Ludzie się od niej odwracają. Jeśli to będzie dłużej trwało, może stracić gospodę.
- Co?
- Niestety tak. Mówią… - don Alejandro się zawahał jeszcze na moment. Jeśli to nieprawda, urazi syna do głębi serca. Jeśli prawda…
- A więc?
- Mówią, że spodziewa się dziecka.
Diego usiadł. Na fotelu, choć przez moment wyglądało to tak, jakby miał siąść wprost na podłodze.
- Nie… - wyszeptał.
- Obawiam się, że to prawda.
- Nie.
Don Alejandro wstał ze swojego miejsca. Przeszedł się po bibliotece kilkakrotnie, nim zdecydował się znów odezwać.
- Diego?
- Tak, ojcze? – głos Diego był całkowicie wyprany z emocji.
- Powinienem cię zapytać…
- Co?! Mnie?! Ojcze!!! – Diego zerwał się na równe nogi i jednym skokiem dopadł ojca, chwytając go za ramiona. – Powiedz to! Powiedz, że nie uwierzyłeś!
- Diego…
Ręce młodego de la Vegi opadły.
- Uwierzyłeś – powiedział gorzko. – Znasz mnie, a jednak uwierzyłeś.
- Nie!
- A więc po co pytasz?
- Miałem wątpliwości…
Diego roześmiał się. Krótko, gorzko. Nagle zwinął się w miejscu i trzasnął pięścią w ścianę. Zmełł w ustach coś, co dla jego ojca zabrzmiało jak coś, co Zorro mógł podsłuchać tropiąc bandytów.
- Mogłem się tego spodziewać – powiedział cicho. – Mogłem się tego spodziewać…
- Diego!
- A nie? – odwrócił się w stronę ojca. – Właśnie zbieram to, na co sobie starannie zapracowałem. Przez te lata, studia, Zorro, tak bardzo oddaliliśmy się od siebie, że jesteś w stanie nawet uwierzyć, że ja… - urwał, jakby nie mogąc wymówić tego słowa – że ja…
- Nie uwierzyłem. Chciałem nie wierzyć!
- Ale zapytałeś…
- Krew nie woda, Diego – westchnął don Alejandro. – Widziałem was oboje po tamtym… po kopalni… Przez moment pomyślałem, że…
- Że twój syn jest tak słaby, że zmęczony zapomni o honorze? – zadrwił Diego.
- Nie! To znaczy… tak…
Diego pochylił się na stołem, kręcąc głową.
- To nie do wiary… - zamruczał w końcu. – Całkowicie nie do wiary… - odwrócił się nagle. – A teraz? – zapytał.
- Teraz wierzę, że to nie ty. Uwierzyłem już wcześniej, podczas rozmowy – don Alejandro starannie przemilczał swoje wcześniejsze wątpliwości co do tego, czy Diego nie odgrywa przed nim komedii. Diego kiwnął głową.
- Jeśli to nie jest jakaś koszmarna potwarz – powiedział z lodowatym spokojem – to zostaje jeszcze jedno wyjaśnienie. Jadę do Los Angeles porozmawiać z Vi.
- O ślubie?
- Nie. O czymś innym…
- O Zorro?
- Może. Ale co do Zorro… lepiej, bym nie spotkał tego przebierańca.
Victoria po raz kolejny próbowała zupy. Senora Antonia była zajęta ciastem, więc to na nią spadło dosmakowanie dania, ale nie potrafiła temu podołać. Jakby nie próbowała, czegoś jej w potrawie brakowało, a smak wydawał się być płaski, niepełny. Starsza kobieta obserwowała ją uważnie.
- Lepiej ja to doprawę, senorita Escalante – powiedziała w końcu.
- Czemu?
- Nie macie smaku, prawda?
- Skąd?
- Mam już wnuki, zapomnieliście? Niektóre kobiety tak mają, że w tym czasie tracą smak. Lepiej, by wtedy nie gotowały.
Victoria oparła się o ścianę. Niektóre kobiety tak mają. Wyglądało na to, że ona też tak miała. Zaczęło się już kilka tygodni temu, ale teraz jej brak smaku i powonienia stał się naprawdę dokuczliwy. Jeśli to potrwa dłużej, jej gospoda straci swoją renomę doskonałej kuchni.
Jeśli to potrwa dłużej, pomyślała, jej gospoda straci jakąkolwiek renomę. Nie miała wątpliwości, komu to będzie zawdzięczać. Senora Chiara prowadziła prawdziwą krucjatę, by udowodnić wszystkim, że dla Victorii Escalante nie ma miejsca w pueblo i powoli przekonywała ludzi do swoich racji. Już teraz część mieszkańców Los Angeles zaczęła omijać ją z daleka i odwracać wzrok, gdy przechodziła w pobliżu, zaś spadek liczby klientów gospody był jak na razie niewielki, ale zauważalny. To, że był akurat dzień targowy, nie poprawiało sytuacji. Więcej ludzi na rynku oznaczało teraz tylko to, że więcej osób zacznie ją omijać. Być może straci także dostawców, a to jeszcze pogorszy sytuację gospody.
- Victoria? – usłyszała nagle.
Diego stał w progu kuchennych drzwi.
W pierwszym odruchu chciała rzucić mu się w ramiona i wypłakać cały swój strach i ból. Ale nim drgnęła, przez myśl przemknęło jej, że on też wie, że być może uwierzył w te pogłoski i być może, gdy ona spróbuje się do niego zbliżyć, on odsunie ją ze wstrętem. Objęła się więc rękoma, by nie zdradzić, jak jej drżą.
- Po co przyjechałeś? – zapytała.
- Porozmawiać.
- Więc już słyszałeś.
- Ojciec mi powiedział. Uznał… - Diego zaczerwienił się lekko – uznał, że musi mi zadać kilka nieprzyjemnych pytań.
- On też w to wierzy.
- Tak. I nie – Diego nadal stał w progu. Za plecami Victorii senora Antonia zaczęła klepnięciami wyrównywać bryłę ciasta.
- A ty uwierzyłeś?
- Nie.
- Wyjdź.
- Co?
- Powiedziałam ci, wyjdź stąd. Nie mam siły na kłótnie, źle się czuję.
- Nie wyjdę.
- Wyjdź. Nie chcę się z tobą kłócić. Nie chcę powiedzieć czegoś, co potem oboje będziemy przeklinali.
Diego przez moment zamknął oczy.
- Zaryzykuję. Ufam ci – odpowiedział.
Victoria usłyszała za swoimi plecami, jak senora Antonia głośno wciąga powietrze.
- A więc? Co masz mi do powiedzenia?
Diego odetchnął głęboko.
- Chcę wiedzieć, czy… - zawahał się. – Chcę ci powiedzieć, że nie widzę powodu, dla którego musimy brać szybciej ślub.
Victoria zbladła. Cofnęła się o krok.
- Chcesz powiedzieć…
Diego jednym szybkim krokiem znalazł się przy niej. Nim się obejrzała, złapał ją za ramiona.
- Chcę powiedzieć, że przecież oboje wiemy, że to są tylko obrzydliwe oszczerstwa tej całej Chiary, prawda?
- Diego…
- Jeśli uważasz, że to konieczne, możemy wziąć ślub tak szybko, jak tylko zdołamy dojść do padre Beniteza. Jeśli sądzisz, że to konieczne, weźmiemy ślub na środku pueblo, ze wszystkimi mieszkańcami jako świadkami. Ale Vi, na miłość boską, nie możemy pozwolić, by to plotkujące babsko zmusiło cię do czegokolwiek!
Victoria rozpłakała się. Diego zaczął ją delikatnie głaskać po włosach i kołysać, uspokajająco mrucząc coś do ucha. Po chwili usadził ją na pierwszym wolnym zydlu i ściągnął z szafki czystą ścierkę. Senora Antonia skończyła z układaniem ciasta i teraz podsunęła mu miskę z zimną wodą.
- Lepiej wytrzeć sobie twarz – poradziła. – To pomoże.
Diego zamoczył róg ścierki w wodzie i delikatnie zaczął zmywać łzy z policzków Victorii. Ta pieszczota załamała ją jeszcze bardziej i dziewczyna rozszlochała się od nowa, aż zaczęły ją męczyć mdłości.
- Diego… - wyjąkała.
- Tak?
- Muszę wyjść…
- Pójdę z tobą.
- Nie! – poderwała się i wypadła z kuchni, zasłaniając dłonią usta. Senora Antonia pokręciła głową na ten widok.
- Źle to wygląda – powiedziała markotnie.
- Co macie na myśli? – zdziwił się Diego.
- Że ona na pewno oczekuje dziecka. I źle to znosi.
- Senora… To jest niemożliwe.
- Jak to?
- Słyszeliście, co przed chwilą powiedziałem mojej narzeczonej. Cokolwiek by o niej opowiadano, są to tylko potwarze i pogłoski. Czy wy także, tak jak senora Chiara, sądzicie – w głosie Diego była stal – że właścicielka gospody nie ma honoru? Ani dziedzic rodu de la Vega?
Senora Antonia cofnęła się o krok, nagle przestraszona.
- Widzę, co widzę, don Diego… Ale…
Nim senora Antonia zdołała na to odpowiedzieć, gdzieś na zewnątrz wszczął się rumor. Spocony chłopak wpadł do kuchni.
- Alcalde aresztuje peonów z hacjendy don Oliveiry! – sapnął. – Oskarża ich o złamanie umowy!
- Czy on oszalał? – spytał Diego. – Pójdę z nim porozmawiać.
- Senor…
- Spokojnie, wszystko da się załatwić… Senora Antonia, proszę, powiedzcie Victorii, gdzie poszedłem.
Parę chwil potem Victoria weszła chwiejnym krokiem do kuchni.
- Gdzie Diego?
- Alcalde skorzystał z dnia targowego, by aresztować ludzi don Oliveiry – wyjaśniła Antonia. – Don Diego poszedł z nim porozmawiać.
W tej samej chwili w hałasie dobiegającym z placu dało się słyszeć śmiechy, brawa i nawoływania. Wyglądało na to, że na rynku pojawił się Zorro. Victoria poderwała się i wybiegła na werandę.
Był tam. Właśnie uwalniał peonów, nie przejmując się tym, że zza bramy garnizonu wybiegają kolejni żołnierze. Przeciął rzemienie na rękach ostatniego więźnia i zasalutował szpadą, ale nie zbliżającym się przeciwnikom, lecz komuś, kto stał gdzieś z boku.
Donna Dolores Escobedo! Stała na werandzie jednego z domów, w otoczeniu swoich nieodłącznych kuzynek i z przejęciem śledziła każdy ruch Zorro.
Victorii zakręciło się w głowie. Więc to tak się sprawy miały? Zapewniał ją o swoim zaufaniu, o tym, że nie zrobi kroku bez jej zgody, o swojej… niewinności w tej sprawie, a teraz… Znów zaleca się do tej dziewczyny! Żal i poczucie zdrady sprawiły, że niemal znów się rozpłakała, ale zaraz poczuła palącą złość. Rzuciła się do wnętrza gospody. Zorro z pewnością straci jeszcze chwilę na rozbrajanie żołnierzy, może nawet sam alcalde go zajmie trochę dłużej, a na pewno będzie jeszcze rozmawiał z tą… tą Dolores. Miała chwilę czasu.
Porwała z kuchennego stołu patelnię i pognała do stajni. Nie, nie miała zamiaru wydać Zorro w ręce alcalde, nie mogła tego zrobić. Ale chciała, by gorzko, naprawdę gorzko pożałował tego flirtu. Poczekanie przy jego skrytce z odzieżą na zmianę wydawało się jej doskonałym pomysłem. Będą tam mogli… Ona będzie tam mogła porozmawiać, co sądzi o tym, co on robi.
Wdrapała się na stryszek i przemknęła, szybko i pewnie pod belkami aż do końca dachu. Niewielka kopka siana leżała tam pozornie nienaruszona.
Wyjrzała przez szczelinę w deskach zasłaniających okienko. Zorro właśnie przewracał ostatniego z żołnierzy. Dobrze, za parę minut powinien tu się zjawić, a zamiast stroju Diego zastanie… ją. I patelnię w jej ręce. Ciekawe, jak długo się utrzyma na nogach, pomyślała ponuro, a potem przyszło jej do głowy, że widok uciekającego przed nią Zorro powinien mocno ostudzić uczucia panienki Escobedo. To mogło być nawet ciekawe…
Machinalnie odsunęła siano, zajrzała do skrytki i zamarła.
Pod przykryciem jej dłoń natrafiła nie na miękki aksamit czy płótno, jakie zwykle nosił Diego, ale na czarny jedwab peleryny Zorro.
- Nie dziwię się, że się pomyliłaś – usłyszała nad głową. – Podobieństwo jest naprawdę ogromne.
Don Diego de la Vega, Zorro, którego znała i kochała, siedział na belce rozporowej krokwi.
Victoria spojrzała na plac. Zorro właśnie wskakiwał na konia, a senora Chiara odciągała za ramię donnę Dolores, ku widocznemu z daleka niezadowoleniu dziewczyny.
- Tak, tak – powtórzył Diego. – Jest prawie identyczny.
- On… Ja… – Victorii nagle zakręciło się w głowie. Szum w uszach narósł, przed oczyma pojawiły się srebrne i czarne iskry i nagle osunęła się w miękką ciemność pachnącą sianem.
Doktor Hernandez przez dłuższy czas nie wychodził z pokoju Victorii. Gdy wreszcie na chwilę się wychylił, to tylko po to, by wezwać do siebie senorę Antonię i wysłać ją z jakimś zadaniem. Jakim, okazało się już wkrótce, gdy po schodach pospieszyła najpierw Marisa z dzbankiem ciepłej wody, a zaraz po niej do gospody wślizgnęła się madre Rosa, stara kobieta, która witała na tym świecie już trzecie pokolenie mieszkańców Los Angeles. Zawinięta w chustę staruszka bez słowa podreptała na piętro i została tam przez czas, który dla Diego był niemal wiecznością.
Wreszcie wyszli oboje i podeszli do stołu, gdzie Diego siedział nad nienaruszonym kubkiem cydru.
- Co z nią? – poderwał się z miejsca, gdy spostrzegł, że do niego podchodzą.
- Senor de la Vega – odezwał się doktor. – Nie mam dobrych wieści.
Diego zacisnął dłonie na krawędzi stołu i gestem poprosił doktora, by usiadł. Zamówił tylko jeszcze kubek wina dla starszej pani, a potem usiadł i czekał na wyjaśnienia lekarza. Doktor Hernandez zwykle starał się być oględny, ale czasem musiał mówić wprost o tym, co wiedział. I tak było tym razem.
- Senorita Victoria umiera – powiedział.
- Co?
- Przyznam się – skłonił głowę lekarz – że początkowo podejrzewałem to, o czym od dłuższego czasu słyszałem w plotkach. Z tego też powodu wezwałem madre Rosę, by pomogła mi przy badaniu i potwierdziła lub zaprzeczyła moim domysłom. Niestety, zaprzeczyła.
- Tak, tak – zaskrzeczała staruszka. – Ona nie zakwitnie, a więdnie, senor de la Vega.
- Tak więc – kontynuował doktor – niestety pozostaje nam tylko jedno wyjaśnienie. Senorita Victoria cierpi na raka. Przyznam, że jej choroba ma dość nietypowy przebieg, zwykle u chorych cierpiących na takie bóle byłem w stanie stwierdzić obecność guzów, ale wszelkie inne objawy, jak wychudzenie, niechęć do jedzenia, drażliwość, te napadowe bóle głowy potwierdzają moją diagnozę.
- To oznacza… - Diego urwał. Konwulsyjnie przełknął i spuścił wzrok na trzymany kubek. Po dłuższej chwili spojrzał na smutną, współczującą twarz doktora. – Ile czasu jej zostało?
- Trudno powiedzieć. Sądząc z tego, od jak dawna dolegały jej bóle, choroba postępuje niezwykle szybko. A widząc, jak jest już wyczerpana… Sądzę, że jej czas należy liczyć w tygodniach, nie w miesiącach.
- Można… można coś zrobić?
- Niewiele. Nie mogę odkryć guza, zoperowanie którego być może spowolniłoby postęp choroby. Jeśli coś możemy zrobić, to jedynie złagodzić ból, jaki cierpi.
- Rozumiem – Diego zamknął oczy. Po dłuższej chwili milczenia lekarz podniósł się od stołu.
- Pójdę już – powiedział. – Zajrzyjcie do mnie za kilka godzin. Przygotuję porcję laudanum i powiem wam, jak to jej dawkować.
- Chwileczkę – zatrzymał go Diego – mogę ją zabrać do hacjendy?
- Oczywiście. Jest osłabiona, ale może jeszcze chodzić i można ją spokojnie i bez szkody dla zdrowia przewieźć. Nawet lepiej, jeśli znajdzie się w hacjendzie, pod opieką. Będzie niedługo potrzebowała troskliwej pielęgnacji… - w głosie lekarza zabrzmiał smutek.
Doktor Hernandez i madre Rosa już dawno wyszli, a Diego wciąż siedział za stołem, obracając w dłoni nietknięty kubek i wydawało się, że całą uwagę poświęca temu, jak kołysze się w nim płyn. Dopiero dotknięcie czyjejś dłoni na ramieniu wyrwało go z zamyślenia.
- A, to ty, Marisa – mruknął.
- Senor de la Vega, ja słyszałam…
- Więc wiesz.
- Tak, senor.
- Dobrze, nie będę więc musiał tłumaczyć – Diego przetarł dłonią twarz. – Dios mio… - jęknął do siebie, ale za chwilę się wyprostował. – Poślij kogoś do hacjendy. Będę potrzebował wóz, by przewieźć tam Victorię. Ja idę do niej, do pokoju. Zawiadom nas, jak przyjadą.
- Dobrze, senor – Marisa odeszła.
Victoria leżała na wysoko spiętrzonych poduszkach, jej blada cera odcinała się żółtawo od bieli materiału. Diego usiadł ciężko na krawędzi łóżka i ujął ją za rękę.
- Więc wiesz – szepnęła cicho. Policzki lśniły jej od łez.
- Wiem.
- Ja…
Diego bez słowa uniósł jej rękę do ust i pocałował wnętrze dłoni, ale Victoria pociągnęła go do siebie i pocałowała w usta. Potem opuściła głowę na jego ramię.
- Wybaczysz mi te wszystkie kłótnie? – zapytała po dłuższym milczeniu. – Że tak cię źle traktowałam?
- Jeszcze się pewnie nie raz pokłócimy – odparł Diego, otaczając ramieniem jej plecy.
Westchnęła.
- Wierzysz w to? – zapytała. – Doktor powiedział mi dość dokładnie, co mnie czeka. I że tylko to może powiedzieć dobrego, że to nie zajmie zbyt wiele czasu.
- Mi też powiedział – odparł Diego. – I dlatego też nie chcę tracić tego czasu. Zabieram cię zaraz do hacjendy.
- Ale…
- Posłałem już po wóz. Powiedz mi tylko, co mam dla ciebie spakować.
- Diego…
- Porywam cię – uśmiechnął się blado. – Zabieram stąd i ani słowa więcej.
Victoria z westchnieniem opadła na poduszki i zaczęła wskazywać Diego, skąd ma wyjąć poszczególne ubrania. Gdy sięgnął po jeden z koszy, zaprotestowała.
- Nie ruszaj!
- Ale…
- Tego miałeś nie widzieć – westchnęła. A potem się znów rozpłakała. – Zbyt zwlekałam z szyciem sukni…
- Jeszcze cię w niej zobaczę – Diego delikatnie podniósł jej podbródek, by otrzeć palcem łzę z policzka. – Jeszcze zdążysz ją uszyć.
- Ale będę chora i brzydka…
- Dla mnie jesteś i będziesz najpiękniejsza. I zostaniesz moją żoną. Choćby jutro. Albo zaraz, jak tylko uszyją tą suknię.
Jednak te słowa zdawały się nie pocieszać Victorii, która szlochała coraz bardziej rozpaczliwie.
- To takie… takie niesprawiedliwe – powiedziała w końcu. – Myślałam, że po tym wszystkim nam się ułoży, że będziemy żyć długo i szczęśliwie…
- Vi… Nie płacz… - Diego sięgnął po chustkę i zaczął wycierać jej policzki. – To jest niesprawiedliwe. Ale boję się, że sprawiedliwie czy nie, my oboje nie możemy mieć siebie razem na długo i szczęśliwie. Że czy zachorowałaś, czy nie, możemy tylko cieszyć się tą chwilą, jaką mamy.
Victoria wyrwała mu chustkę. Przez chwilę wyglądała, jakby chciała czy to wybuchnąć gniewem, czy znów płaczem, ale w końcu z westchnieniem oparła się na poduszce. Diego wrócił do zapełniania kufra jej rzeczami. Gdy skończył z sukniami, wziął do ręki szczotkę leżącą przy zwierciadle.
- Spakuj jeszcze ten słój. Ten, co stoi tam z boku – powiedziała Victoria.
Usłuchał. Gdy odkładał naczynie do kufra, coś go w nim zastanowiło. Obrócił go w dłoniach raz, potem drugi.
- Vi… Skąd masz ten słoik? – zapytał.
- Kupiłam maść na targu – odparła sennie. Płacz zmęczył ją bardziej niż chciała się przyznać.
- Maść? Na co? – zainteresował się Diego.
- Na urodę – odpowiedziała i nagle spojrzała na niego przytomniej. – Nie wypytuj mnie o moje sekrety! – skarciła. Diego więc już bez słowa umieścił słój w kufrze i zatrzasnął wieko.
Kiedy Victoria, zmęczona przeprowadzką, zażyła lek od doktora Hernandeza i zapadła w sen, Diego wrócił do salonu. Oparł czoło o ścianę, a po chwili uderzył w nią pięścią w geście całkowitej bezradności. Uniósł rękę, by uderzyć po raz drugi, ale zatrzymało go dotkniecie. Obok niego stał Felipe, czegoś bardzo podekscytowany.
- Och, Felipe… - westchnął Diego. – Co się stało? Mam iść z tobą?
Chłopak poprowadził go do wnętrza jaskini. Tam na stole, pomiędzy najrozmaitszymi naczyniami i przyrządami, jakich Diego używał do swoich eksperymentów, stały dwa słoje.
- Co to? – spytał. – Przyniosłeś tu słój Victorii?
Diego przypomniał sobie, że Felipe pomagał mu w rozpakowywaniu kufra. Nagle przypomniało mu się coś jeszcze.
- Ty też dostrzegłeś to podobieństwo? – zapytał. Felipe pokiwał głową i wskazał na słoje. Po chwili pokazał na siebie gestami. Diego nie miał wątpliwości, że chłopak przedstawia wpierw Victorię, a zaraz potem alcalde. – Tak, więc ty też to zobaczyłeś… Identyczne słoje… czyżby kupione od tego samego sprzedawcy?
Nagle Diego pospiesznie sięgnął po jedną z ksiąg.
- Jeśli myślisz to co ja, Felipe… - zaczął.
Don Alejandro wrócił do hacjendy przed wieczorem. Los Angeles huczało od plotek o nagłej chorobie senority Victorii Escalante. Doktor Hernandez postawił swoją diagnozę w obecności madre Rosy, a staruszka nie miała oporów przed rozgłoszeniem jej w całym pueblo. Po części zapewne kierowała nią chęć zaprzeczenia wszystkim poprzednim paskudnym plotkom, jakie powtarzano o senoricie Escalante, ale z całą pewnością chciała też podzielić się najnowszą sensacyjną nowiną. Toteż don Alejandro, nim mógł powrócić do domu, musiał porozmawiać co najmniej z kilkunastoma caballeros, którzy zarazem wyrażali współczucie i ciekawość, co w tej sytuacji postanowią Diego i jego ojciec. Szukał więc Diego po pokojach, chcąc z nim o tym porozmawiać, aż wreszcie znalazł go w laboratorium w jaskini.
- Byłem w mieście, rozmawiałem z doktorem Hernandezem – oznajmił don Alejandro.
- On może się mylić – odpowiedział Diego nieobecnym głosem. Pospiesznie ucierał coś w kamiennym moździerzu. Felipe czujnie obserwował jego ruchy, gotów w każdej chwili podać jakieś potrzebne naczynie.
- Tak sądzisz?
- Hernandez może się mylić. Sam powiedział, że objawy są nietypowe, na tyle, że wpierw wezwał położną i dopiero gdy ona zaprzeczyła, postawił diagnozę o chorobie – Diego skończył ucieranie i wlał zawartość moździerza w szklany lejek, wyłożony materiałem.
- Diego… Wiem, że ciężko ci przyjąć prawdę, ale…
Młody de la Vega oderwał się od mieszania zawartości lejka i spojrzał na ojca.
- Victoria miała na stoliku słój z maścią. Na urodę, jak powiedziała. Mówiła, że kupiła go na targu. Taki sam słój, tyle że z ziołami, miał na swym biurku alcalde. Też kupiony na targu. Widzisz zbieżność? Bo ja widzę.
- Jesteś pewien? To może być przypadek – zauważył don Alejandro.
- Może. Ale słoje są identyczne. Felipe też to zauważył. A skoro tamten sprzedawca dał Ramone to świństwo, jako lek na jasność umysłu, to może… - Diego urwał i znów zamieszał w lejku. Do naczynia skapywał z niego mętnawy płyn.
Don Alejandro pokręcił głową. Było dla niego jasne, że Diego chwyci się każdej, choćby najsłabszej nadziei, że jest szansa na ocalenie Victorii. Patrzył więc, jak syn dalej miesza w naczyniach i jak przygotowuje szereg płynów w próbówkach.
- Co robisz? – zapytał w końcu.
Diego oderwał się na chwilę od swoich przygotowań.
- Nie mogę już przepytać tamtego handlarza, ale mogę ustalić, co dał Victorii. To coś w słoju to w głównej mierze tłuszcz z owczej wełny, można poznać po zapachu. Zapewne jest po to, by nadać skórze miękkość; sam widziałeś, jakie dłonie mają postrzygacze. Ale teraz wyługowałem tłuszcz i chcę sprawdzić, co jeszcze tam zostało dodane.
- Możesz to ustalić?
- Tylko część składników, niestety – Diego pospiesznie zdrapał do miseczki osad ze szmatki. Porozkładał go do miseczek i zaczął mieszać z kolejnymi płynami. Niekiedy nic się nie działo, niekiedy maź burzyła się i przybierała dziwne kolory. De la Vega mruczał coś do siebie, już całkowicie nie zwracając uwagi na obecność ojca. – Kwas.. ługi… Wygląda na metal… Jakieś tlenki? Tak, metal… Teraz policzmy… Co ma białą barwę… Jeszcze sprawdźmy to…
Kolejna porcja mazi, zalana jakimś płynem, zapieniła się gwałtownie i niemal wybuchła. Diego zapatrzył się na nią jak urzeczony. Po chwili rzucił się do regału, wyciągnął opasłą księgę i zaczął ją gorączkowo wertować. Szło mu to jednak opornie. Don Alejandro z niepokojem zauważył, że jego synowi zbyt się trzęsą dłonie, by mógł spokojnie przewracać karty. Nim jednak zwrócił na to jego uwagę, Diego zamknął księgę, głęboko odetchnął i znów zaczął przewracać jej strony, wolniej, jakby siłą woli zmuszając się do spokoju.
- Antymon, srebro, alkalia – mruczał do siebie – arsen…
Umilkł, czytając coś pośpiesznie.
- Madre de Dios – jęknął po chwili. – Madre de Dios… Vi… Vi, serce moje, coś ty zrobiła… Coś ty zrobiła!
Porwał księgę i wypadł z jaskini.
Mieszkańcy Los Angeles oglądali się ze zdziwieniem. Don Diego de la Vega wjechał do pueblo tak, jakby pobierał lekcje u samego Zorro. Klacz palomino przemknęła uliczkami niczym burza, przeskakując nad kilkoma wózkami, aż wreszcie stanęła z rozpędu dęba pod drzwiami do domu doktora Hernandeza.
Sędziwy lekarz oderwał wzrok od studiowanej właśnie księgi, gdy don Diego wpadł do jego gabinetu. Pierwsze, co przyszło mu do głowy to to, że stan Victorii Escalante nieoczekiwanie się pogorszył.
- Senor Hernandez!
- Don Diego! Co się stało? Czy coś z senoritą?
- Tak! Nie! – Diego kręcił głową, zbyt zdenerwowany, by mówić składnie. – Proszę! – podał doktorowi księgę. – Proszę, przeczytajcie ten zapis.
Doktor Hernandez bez zdziwienia stwierdził, że książka traktuje o właściwościach pierwiastków chemicznych, a wskazany przez młodego de la Vegę rozdział dotyczy arsenu i jego soli. Przez moment wydało mu się tylko dziwne, czemu Diego jest tak zdenerwowany tą czysto teoretyczną wiedzą, ale już po chwili dostrzegł, że część opisu mówi o wpływie tychże soli na organizm człowieka. Pokręcił głową. Wiedział oczywiście o działaniu arszeniku, ale to…
- Nie bardzo widzę związek – zauważył.
- W rzeczach Victorii znalazłem słój z pomadą. Kupiła go, jak mi sama powiedziała, na targu, a wygląda identycznie jak ten, w którym alcalde trzymał te swoje ziołowe paskudztwa. Sprawdziłem więc, co w nim było…
- I?
- Prócz zwykłego tłuszczu są tam sole arsenu i ołowiu. W słoju było już niewiele maści, więc przypuszczam, że używała go przez miesiące. Doktorze, przez miesiące! Smarowała tym twarz... – głos Diego się załamał.
- Spokojnie, don Diego – lekarz nie stracił panowania nad sobą. – Tylko spokojnie. Skoro, jak powiadacie, senorita Escalante używała maści z solami arsenu, to jest to bardziej niż dobra wiadomość.
- To znaczy? – Diego zrobił dwa szybkie kroki przez gabinet i chwycił lekarza za ramiona.
- To znaczy, że przy odpowiedniej diecie, kilku prostych lekach oraz po dłuższym odpoczynku powinna całkowicie wyzdrowieć… Au! – doktor urwał, gdy dłonie don Diego zacisnęły się na jego ramionach. – Spokojnie, don Diego!
- Przepraszam… - Diego puścił lekarza i opuścił ręce, nagle osłabły.
- W porządku. Rozumiem, że przeżywacie teraz silne wzruszenie – doktor przeszedł przez gabinet i otworzył szafkę. – Proszę, napijcie się wina i odetchnijcie chwilę. Ja przygotuję nowe leki dla senority Escalante i zaraz powiem wam, jak postępować, by szybko wróciła do zdrowia. Muszę się przyznać, że także mnie to ucieszyło.
- Mam prośbę, doktorze – odezwał się Diego, odbierając od lekarza paczuszkę z lekarstwami.
- Tak?
- Proszę, gdy będą was pytać o stan zdrowia Victorii, mówić szczerze o tym zatruciu. Ale też proszę pomijać, że zatruła się maścią i że kupiła tą maść na targu.
- Czemu?
Diego się zmieszał przez moment.
- Handlarza, który sprzedawał trucizny już nie zobaczymy – powiedział powoli. – Chcę jednak, by nie plotkowano o Victorii, w jaką pułapkę wpadła. Sądzę, że byłoby to dla niej bardzo upokarzające, gdyby ktoś… pewne osoby… dowiedziały się, że się zatruła środkiem na urodę. Już i tak kwestionowano jej urodę i honor. Chcę jej tego oszczędzić.
Gdy Victoria się obudziła, słońce było już wysoko na niebie. Poderwała się przestraszona, że zaspała, ale zaraz wróciły wspomnienia poprzedniego dnia. Rozmowa z Diego, który wrócił do puebla, Zorro, który nie był jej Zorro, Diego na strychu stajni, a potem… Potem rozmowa z doktorem Hernandezem i jego wyrok. To dlatego była teraz w hacjendzie de la Vegów. Zacisnęła pięści. Gdy już przez moment wydawało się jej, że wszystko powróci do normy, jej świat się rozsypał. I miał się skończyć.
Ale póki co, nie czuła się najgorzej. Kilkanaście godzin snu pomogło na tyle, że stały ból głowy zmniejszył się do lekkiego ćmienia. Gdy zaś Maria wniosła do pokoju śniadanie, niewielką miseczkę łagodnego kleiku, okazało się, że może zjeść go i nie odczuwać przy tym nadmiernych mdłości czy skurczy żołądka.
- Gdzie jest Diego? – zapytała, gdy służąca zabierała naczynia.
- Nie wiem, senorita. Zniknął gdzieś zaraz rano. Może Felipe wie…
Tak więc Victoria udała się na poszukiwanie Felipe. Zastała chłopaka w bibliotece, pochylającego się nad zabazgraną literami i cyframi kartką. Zapytany o Diego rozejrzał się szybko, czy nikt ich nie widzi i wskazał na kominek, kreśląc w powietrzu szybki znak „Z”. Wyglądało na to, że Diego, a raczej Zorro wybrał się na przejażdżkę. Nim Victoria ruszyła w stronę kominka, by poczekać na niego w jaskini, do biblioteki wszedł don Alejandro.
- Maria powiedziała mi, że wstałaś, Victorio.
- Czuję się dobrze, nie chciałam leżeć.
- Dobrze, ale mam prośbę. Usiądź i poczekaj na Diego na patio… Powinien niedługo wrócić.
Rzeczywiście Diego zjawił się dość szybko. Na tyle szybko, że Victoria zdążyła tylko zjeść kolejną miseczkę kleiku podaną przez uczynną Marię. Dziwnie się czuła, gdy tak jej usługiwano, ale świadomość, że dzieje się tak tylko dlatego, że jej dni są już policzone, budziła w niej złość i niedowierzanie.
Diego prawie wpadł na patio i przyklęknął przy fotelu Victorii.
- Jak się czujesz? – zapytał.
- Lepiej. Mniej… przestraszona – skłamała. – Gdzie byłeś?
- Tornado potrzebuje ruchu, a ja potrzebowałem pomyśleć.
- O czym?
- Muszę ci coś powiedzieć… Jedna rzecz to dobra wiadomość, najlepsza, jaka może być, ale druga… musiałem trochę ją przemyśleć, by nie nakrzyczeć na ciebie, Vi.
- Więc powiedz mi tę dobrą wiadomość – uśmiechnęła się słabo.
- Doktor Hernandez się pomylił.
- Co!? – Victorii zrobiło się słabo.
- Pomylił się. Pomylił objawy zatrucia z objawami choroby. Nie jesteś chora, Vi – Diego złapał ją za ręce. – Nie jesteś chora. Nie umrzesz.
- Nie…
- Nie. Na pewno nie. Wyzdrowiejesz, już niedługo. Zobaczysz.
Victoria się rozpłakała.
- Mówisz tak, bym się poczuła lepiej, Diego – chlipnęła.
- Nie. I proszę, nie płacz.
- Nie wierzę… Jak to pomylił? Nagle doszedł do wniosku, że to nie choroba, a zatrucie? Wymyśliłeś to, Diego…
- Vi… - Diego usiadł na piętach, ujął ją za ręce i złożył je razem. – Posłuchaj mnie. Nie wymyśliłem tego. I to, co ci teraz powiem, powinno rozwiać twoje wątpliwości.
- Co?
- Vi, moja najdroższa pani, moja miłości, moje serce, senorito Victorio Escalante, co sobie myślałaś, używając maści tego przeklętego szarlatana!!! – Diego zaczął mówić cicho, ale gdy kończył, krzyczał już na całe gardło.
- O czym ty… Och, Boże, ten krem… - wyjąkała Victoria.
- Ta pomada była z tłuszczu z owczej wełny, tlenku ołowiu i soli arsenu! – mówił dobitnie Diego. – Przez te całe miesiące smarowałaś sobie twarz arszenikiem! Nic dziwnego, że się strułaś! Jedna łyżeczka tego paskudztwa mogła cię zabić, gdybyś to zjadła, a ty to wcierałaś w skórę!
- Boże, Diego, nie myślałam…
- Czy to, co się stało z Ramone, cię nie ostrzegło? Oboje kupowaliście u tego samego handlarza!
- Zastanawiałam się! – broniła się słabo Victoria. – Ale nie miałam żadnych omamów, nic mi się nie zwidywało… Uznałam, że to tylko maść, że jedynie zioła miał zatrute…
- Zioła dały szybsze efekty – powiedział ponuro Diego. – Maść potrzebowała miesięcy, by zadziałać.
- Boże… - westchnęła Victoria. – Skąd wiedziałeś?
- Pakowałem wczoraj słój z twojej toaletki, pamiętasz? Ramone miał taki sam, z takim samym wzorem z plecionki. Felipe też to zauważył i przypomniał mi. Reszta to była kwestia sprawdzenia, co jest w maści.
- Twoja chemiczna wiedza?
- Tak. Byłem wczoraj u doktora, przywiozłem nowe leki. Za kilkanaście dni powinnaś się poczuć znacznie lepiej. Ale nadal nie rozumiem, czemu to zrobiłaś.
- Czemu co zrobiłam?
- Czemu używałaś tego paskudztwa.
Victoria odwróciła głowę. Nie chciała się przyznawać. Nie do tego, jak źle znosiła uwagi donny Dolores, jej pogardliwe spojrzenia, wrogie słowa senory Chiary. Czuła wstyd, równie przejmujący, jak ten, gdy docierały do niej ostatnie plotki i narastająca niechęć mieszkańców pueblo. Nie, nie mogła tego powiedzieć Diego. Łzy były lepszym wyjściem.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Diego podał Victorii chustkę.
- Już lepiej?
- Naprawdę będzie lepiej? – odpowiedziała mu pytaniem.
- Naprawdę.
- To dobrze – westchnęła opierając się wygodnie w fotelu. Diego usiadł przy jej stopach.
- Wiesz – powiedział po chwili. – To już druga rozmowa, w której muszę wyjaśnić coś w związku z tym przeklętym handlarzem.
- Druga?
- Pierwszy raz rozmawiałem z alcalde, pamiętasz? Mam nadzieję, że ciebie nie będę musiał straszyć… W każdym razie lepiej, że jestem teraz jako Diego – zażartował.
- Chyba nie będziesz mnie straszyć?
- Nie, nie będę… Spróbuję zgadnąć, dobrze?
Victoria nie odpowiedziała.
- Pomyślmy… - zaczął Diego łagodnie. – Tlenek ołowiu jest biały… Tłuszcz z owczej wełny wygładza i wydelikaca skórę… Arszenik ma tylko przyspieszyć działanie… Więc gdy połączymy jedno i drugie, otrzymamy bielidło, jakim można rozjaśnić twarz. Prawda?
- T-tak…
- A jeszcze ty sama mi powiedziałaś, że to jest maść na urodę, czyż nie?
- Tak…
- A znam tylko jeden powód – zamyślony głos Diego nabrał nagle ostrości stali – dla którego ty mogłaś zwątpić w swoją urodę i zacząć nagle stosować takie bielidło. Co ci powiedziała panna Escobedo? Czy to raczej była senora Chiara?
- Obie.
- Ach, więc obie… - głos Diego był przerażająco chłodny. – Więc obie za to zapłacą.
- Diego, co ty?
- Nie zabiję ich – w jego głosie nie było wesołości. – Ale zadbam, by bardzo, ale to bardzo pożałowały, że tak się odnosiły do ciebie. Obiecuję.
Diego mógł obiecywać, ale do pełnej realizacji swoich zamierzeń potrzebował czasu. Tego jednak miał sporo. Po ostatnich, dramatycznych wydarzeniach, pueblo Los Angeles powoli pogrążało się znowu w sennym spokoju. Deszcze znów rozmyły kawałek drogi, trzeba było poprzepędzać stada, alcalde wpadł na pomysł nowego podatku, ale zrezygnował z niego tak szybko, że nawet Zorro nie złożył mu wizyty – słowem codzienność wróciła na swoje miejsce.
Sensacyjne plotki o przypadłości senority Victorii Escalante ucichły, a raczej przycichły. Zgodnie z prośbą Diego, doktor Hernandez nie ukrywał, że przyczyną choroby była trucizna. To nasuwało wszystkim pytanie, kto mógł posunąć się do tak obrzydliwego czynu, ale gdy nikt nikogo nie wskazał palcem, jako winowajcy, temat trucizny zszedł na plan dalszy, za sprawy z codziennego życia.
Victoria wracała do zdrowia. Wszystkie objawy, jakie czyniły jej życie tak nieznośnym, ustępowały powoli i choć wciąż jeszcze przerażająco łatwo się męczyła, doktor Hernandez po każdej wizycie wychodził z bardziej radosną miną. Twierdził, że senorita Escalante wyjątkowo szybko odzyskuje siły i wkrótce zgodził się, by Victoria przyjeżdżała, choć raz na dzień, nadzorować porządek w gospodzie.
Było to dla niej chyba najlepsze lekarstwo. Z każdą wizytą, gdy upewniała się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy spotykała się z życzliwymi pozdrowieniami i szczerymi życzeniami powrotu do zdrowia, Victoria czuła się lepiej i lepiej.
Raz tylko spotkała się z otwartą wrogością.
Panny Escobedo, jak to miały w zwyczaju, nadal przyjeżdżały do gospody, by pobyć tam jakiś czas w towarzystwie młodzieńców. Do tej pory jakoś czas ich wizyt rozmijał się z przyjazdami Victorii, ale wreszcie tak się złożyło, że rozszczebiotane panienki weszły na werandę akurat wtedy, gdy Victoria i Diego wychodzili.
Wdzięczny śmiech Dolores ucichł niemal natychmiast, gdy ich zobaczyła. Nadąsana, przepchnęła się zaraz do wnętrza gospody. Senora Chiara nie miała jednak zamiaru odstąpić bez walki.
- Dziwię się – oświadczyła głośno – że śmiesz się jeszcze pokazywać w pueblo…
- Victorio – Diego wtrącił się, zanim ona zdążyła odpowiedzieć. – Proszę, poczekaj na mnie w powozie.
- Ale…
- Proszę. Obiecałem ci coś – dorzucił cicho.
Gdy senorita Escalante odeszła, Diego zwrócił się do starszej kobiety.
- Życzyłbym sobie, byś się na przyszłość powstrzymywała od takich uwag pod adresem mojej narzeczonej.
- Życzyłabym sobie, byście zachowali więcej szacunku dla starszych od was – odparowała senora Chiara – i więcej szacunku dla swego nazwiska. Nie powinniście go plamić związkiem z tą indiańską…
Cokolwiek chciała powiedzieć senora, uwięzło jej w gardle. Diego schwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany gospody.
- Będziecie milczeć o Victorii – powiedział, groźnie zniżając głos. – Będziecie milczeć.
- A jeśli nie?
- Pół pueblo zastanawia się, kto ją otruł… i dlaczego…
- Nie ośmielicie się!
- Czemu? – Diego uśmiechnął się drwiąco. – To tylko plotki… Takie jak wasze…
- Nie…
- Oczywiście, alcalde może chcieć je sprawdzić… Mieszkańcy Los Angeles mogą na niego nalegać, by to uczynił…
- Nic mi nie zrobi!
- Ależ oczywiście, że nie. Tylko możecie zostać zmuszeni do opuszczenia pueblo. Sami. Bo nie sądzę, by don Escobedo wziął na siebie ciężar zatrzymywania was w hacjendzie. Więc zmieńcie swoje zachowanie, albo jeszcze o sobie usłyszycie.
Odwrócił się i odszedł, zostawiając za sobą oniemiałą senorę Chiarę.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ariana
Kronikarka z Imladris
Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Wto 22:41, 24 Maj 2011 Temat postu: |
|
|
Kilkanaście dni później, Diego zwrócił się do ojca z nietypową prośbą.
- Bal? Chcesz urządzać bal?
- Rozmawialiśmy kiedyś ojcze o tym, że między mną i Victorią nie było formalnych zaręczyn. Czy nie uważasz, że powinniśmy nadrobić tę zaległość? Poza tym uważam, że to doskonały sposób, by Victoria dała się bliżej poznać żonom i córkom innych caballeros. Może teraz będą do niej lepiej nastawione.
- Wiesz Diego – powiedział w zamyśleniu don Alejandro – mam wrażenie, że ty coś planujesz.
- Ależ ojcze…
- O właśnie, ależ ojcze. Zawsze tak mówiłeś, gdy Zorro chciał się wymknąć gdzieś po cichu.
- Ojcze…
- A Victoria co o tym sądzi?
- Zgadza się. Była trochę zdenerwowana tą propozycją, ale się zgodziła.
Nazwanie stanu Victorii zdenerwowaniem było sporym niedomówieniem, na jakie mógł sobie pozwolić tylko ktoś taki jak Diego, bawiący się słowami jako dziennikarz. Właściwszym określeniem byłaby bowiem panika.
- Bal? Zaręczynowe przyjęcie? Caballeros? – pytała przerażona.
- Tak. Tak i tak.
- Ależ Diego, ja…
- Ani słowa – Diego oparł dłonie na jej ramionach. – Będzie bal i będziesz jego dumną królową. Najpiękniejszą, najbardziej zachwycają. Czas najwyższy, by caballeros cię docenili, twoją godność i urodę. A poza tym – uśmiechnął się porozumiewawczo – pewna panna pęknie z zazdrości, widząc, jak cię podziwiają.
- Diego…
- Tak?
- Ty coś knujesz, czuję to.
- Ja? Ależ skąd! Po prostu wiem, że niejaka Dolores Escobedo nie wytrzyma. A wtedy dostanie na tym balu nauczkę.
- A jaka ma w tym być moja rola?
- Nie dać się sprowokować. Panna Dolores sama wpadnie w tarapaty.
- Dobrze. Zgadzam się. Ale…
- Tak?
- Potrzebuję sukni.
- Oczywiście. Jutro przyjeżdża krawcowa. Tyle się naszyła sukien ostatnio, że powinna nie mieć kłopotów z dopasowaniem stroju dla ciebie. Jeśli coś będzie potrzebne, pojadę do Monterey.
- Zaplanowałeś to!
- Z suknią? Owszem.
- Diego… - zastanowiła się Victoria. - Czy ty przypadkiem nie próbujesz czegoś przyspieszyć? Obiecywałeś.
- Tak, obiecywałem. I wiem, że to samolubnie z mojej strony. Ale widzisz… czasem myślę, jak bardzo byłem samolubny zatrzymując cię dla siebie.
- Co masz na myśli mówiąc, że dla siebie?
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Nie to w gospodzie, ale potem, w nocy, w garnizonie… Od tamtej chwili Zorro nie pozwalał, byś zakochała się w kimś innym. I dlatego pamiętam, że nie wolno mi, nie mogę cię do niczego ponaglać – Diego rozłożył ręce. – Ale potem zdarza się coś, albo sobie przypominam, jak mało mamy czasu. Vi, przecież cię po raz kolejny omal nie straciłem! I to przez zazdrość głupiej smarkuli. Boję się, Vi. – Diego opuścił głowę. Victoria dostrzegła, że zaciska pięści. – Boję się, że któregoś dnia zawiedzie mnie szczęście, albo nie zdołam sobie poradzić, albo, i to najgorsze, znów ktoś uderzy w ciebie, a ja zawiodę… Więc proszę, nie miej mi tego za złe, że gdy o tym myślę, to bardzo, bardzo chcę, żeby przed tym, zanim to się wydarzy, ogłoszono nas mężem i żoną.
- Diego…
- Tak, wiem, nie powinienem ci tego mówić, Vi – Diego uśmiechnął się smutno. – Wybacz. To moje strachy i ja muszę sobie z nimi poradzić. A co do terminu ślubu, to jest to tylko tradycja, że panna młoda musi go ogłosić na zaręczynach. Możesz zrobić to, kiedy tylko zechcesz, naprawdę.
Bal w hacjendzie de la Vegów stał się lokalną sensacją. Przybyli na niego nie tylko wszyscy caballeros z okolicy, ale też i kilkanaście dodatkowo zaproszonych osób, jak alcalde, czy sierżant Mendoza. Oczywiście, co poniektórzy szemrali, widząc, kto jeszcze przekracza bramę, ale cóż, de la Vegowie mieli opinię z lekka ekscentrycznych, i właśnie ją potwierdzali.
Po doskonałym posiłku, zaproszeni goście zebrali się w salonie hacjendy. Gdy już wszyscy zaopatrzyli się w kieliszki wina, don Alejandro zdecydował się wygłosić mowę.
- Zebraliśmy się tu – powiedział – bowiem ostatnie, dramatyczne wydarzenia, przypomniały, iż i ja, i mój syn, dopuściliśmy się pewnego niewybaczalnego zaniedbania. Mimo upływu czasu nie ogłosiliśmy oficjalnie zaręczyn dziedzica rodu de la Vega i jego wybranki, choć wymaga tego od nas zwyczaj i tradycja. Dziś naprawiamy to zaniedbanie i prosimy was wszystkich, byście cieszyli się razem z nami.
Victoria wyszła nieco niepewnym krokiem na środek salonu. Z kwiatem neroli we włosach, w jasnej, prostej sukni wyglądała olśniewająco. Mimo czasu, jaki minął od chwili, gdy doktor Hernandez postawił swoją diagnozę, nadal była szczupła i mizerniejsza niż zwykle, a jej loki nie odzyskały jeszcze dawnego blasku, jednak to spowodowało, że sprawiała wrażenie kogoś niezwykle kruchego i delikatnego, niepodobnego do żywiołowej i walecznej właścicielki gospody. Diego przykląkł przed nią i spytał o coś tak cicho, że choć wszyscy wytężali słuch, słyszeli jedynie szmer głosu. Gdy skinęła potakująco głową, wsunął jej na palec pierścionek i ucałował wnętrza dłoni. Potem oboje, ramię w ramię, przyklękli przed don Alejandro, a ten, wzruszony, udzielił im swego błogosławieństwa.
Po zwykłych w takich okazjach toastach i gratulacjach goście rozproszyli się po salonie. Caballeros chcieli porozmawiać z don Alejandro czy z Diego, ich żony i córki skupiły się dookoła Victorii, podziwiając suknię i pierścionek. Informacja, że należał on wcześniej do matki don Diego wywołała przyjazne potakiwania i gratulacje.
Diego dyskretnie wycofał się do wejścia. Bal trwał. Spora część mężczyzn zebrała się w rogu salonu, dyskutując nad tym, nad czym dyskutowano zawsze na podobnych spotkaniach: cenami, deszczami czy hodowlą. Obecność alcalde powstrzymywała przed włączeniem do tych dyskusji tematu podatków, choć widać było, że niejeden miał ochotę w mniej lub bardziej dobitny sposób dać znać, co o tym sądzi. Sam Ramone, uszczęśliwiony zaproszeniem do hacjendy, próbował przechwalać się czy olśniewać swoją osobowością, lecz natykał się wciąż na mur chłodnej obojętności. Widać było jednak, że nie psuło mu to humoru.
Victoria wciąż jeszcze była otoczona obecnymi na balu paniami i wyglądało na to, że mimo swoich obaw zdołała znaleźć z nimi wspólny język, a przynajmniej przekonać je do siebie na tyle, by wszystkie nie okazywały jej otwartej wrogości. Wszystkie, albo prawie wszystkie, poprawił się po chwili Diego. Donna Dolores stała na uboczu. Pojawiła się na balu razem z kuzynkami, ale obecnie siostry krążyły na obrzeżach grupki otaczającej Victorię i sądząc z ich zachowania, szczerze chciały jej pogratulować zaręczyn. Senora Chiara zaś nie była obecna, widocznie samo zaproszenie uraziło ją tak bardzo, że zdecydowała się je odrzucić. Nie żałował tego. W obecności swej opiekunki donna Dolores była znacznie śmielsza, wręcz do granic otwartej bezczelności, a wygłaszane przez nią sądy bardziej rygorystyczne.
Dopóki Victorię otaczały żony caballeros, panna Escobedo nie próbowała podejść. Wreszcie, gdy część starszych kobiet zwróciła się ku stołom z przekąskami, a w pobliżu senority Escalante pozostały tylko dziewczęta, Diego zauważył, że donna Dolores zaciska z determinacją usta i rusza w stronę roześmianej grupki. Diego uśmiechnął się do siebie i ruszył powoli w tę samą stronę. Już po chwili widział, że przestała się tam toczyć przyjemna rozmowa. Uśmiechy dziewcząt zbladły, tak samo jak twarz Victorii, ale jego narzeczona zachowywała wyniosły spokój. Podszedł bliżej, by usłyszeć rozmowę.
- Chciałabym wiedzieć, Indianko – mówiła donna Dolores z jadem w głosie – jakimi sztuczkami przyciągnęłaś do siebie kogoś takiego jak don Diego. Słyszałam, że jest oryginałem, ale nie mogę uwierzyć, by ktokolwiek miał tak osobliwy gust, by szukać swojej żony w rynsztoku, gdy może wybierać wśród szlachetnie urodzonych.
Dziewczęta stojące przy Victorii były blade ze zgrozy, sama senorita Escalante zacisnęła dłonie w pięści, z trudem powstrzymując się od uderzenia tej zarozumiałej ślicznotki. Nagle jej ramiona otoczyło ramię Diego.
- Owszem, mam osobliwy gust, ale nie aż tak – powiedział z uśmiechem. – Większość ludzi uważa wino za najszlachetniejszy napój na świecie, lecz podobnie jak ja bardziej cenić będą sobie bogactwo słodyczy i aromatu dojrzałej pomarańczy niż ubogi kwaśny smak nazbyt młodego wina. Nieważne, z jak szlachetnego rodzaju ono pochodzi.
I delikatnie musnął kwiat gorzkiej pomarańczy wpięty we włosy Victorii, a potem podał jej kielich z sokiem.
Na twarzy donny Dolores Escobedo wpierw pojawiły się czerwone plamy, potem zbladła niczym płótno, w miarę, jak docierało do niej, co powiedział. Odwróciła się na pięcie i rzuciła prawie biegiem w stronę wyjścia. Gdy wybiegła z salonu, pozostałe dziewczęta szybko odzyskały dobry nastrój. Wyglądało na to, że nawet im ulżyło, że mogą swobodnie rozmawiać z Victorią, bez obaw, że zostanie to uznane za niewłaściwe spoufalenie się z kimś, kogo nawet nie powinny zauważać. Diego uśmiechał się lekko. Jego przewidywania się sprawdziły, szacunek, jaki przez lata wypracowała sobie senorita Victoria Escalante, przetrzymał wywyższanie się donny Dolores i krucjatę senory Chiary, a panna Escobedo sama dostarczyła mu broni, nie umiejąc z wdziękiem przyjąć swej porażki w zdobywaniu wielbicieli.
Don Hernando Escobedo podszedł do roześmianej grupki.
- Wybaczcie mi na chwilę, piękne panie – przeprosił. – Diego, czy mogę na moment z tobą porozmawiać?
- Słucham?
- Tradycja nic nie mówi na temat pojedynków, ale wydaje mi się, że jedyne, które są dopuszczalne na zaręczynach, dotyczą odrzuconych wielbicieli.
- Być może. Czemu jednak zawdzięczam ten temat rozmowy?
- Przed chwilą Dolores zażądała ode mnie, bym odwiózł ją do domu i wyzwał ciebie na pojedynek. To pierwsze już zrobiłem, wraca na hacjendę, jeśli chcesz wiedzieć, ale to drugie... Czym ją obraziłeś?
- Nie wiem, czy można nazwać to obrazą. Donna Dolores uznała, że właściwe miejsce dla mnie będzie w orszaku jej wielbicieli. Dziś usłyszała ode mnie kilka słów życiowej prawdy. Widziałem, że nie przyjęła ich najlepiej, ale tylko w taki sposób mogłem jej dać do zrozumienia, że pomyliła się w swoich rachubach. Jednak jest inna sprawa. – W głosie Diego zjawiły się tak gorzkie i zimne nuty, że don Hernando popatrzył na niego ze zdumieniem. – Nie wiem, czy kierowała się zazdrością, czy też była to z jej strony wpojona przez senorę Chiarę głupota, ale jej zachowanie wobec Victorii... Gdyby Dolores, czy senora Chiara, były mężczyznami, właśnie toczyłby się drugi z pojedynków. Choć nie wykluczam, że rzuciłbym im wyzwanie znacznie wcześniej.
Don Hernando spojrzał na swego rozmówcę ze zdumieniem. Don Diego był znany ze swego braku talentu do szpady i tak wielkiego zamiłowania do pokojowego rozwiązywania problemów, że wręcz graniczyło to ze śmiesznością. Wprawdzie od czasu, gdy senorita Escalante zgodziła się zostać jego narzeczoną, czy raczej, jak się teraz wyjaśniło, pozwoliła mu na ubieganie się o swoją rękę, mówiono, że don Diego zaczął zachowywać się znacznie pewniej i nie stronił już od siłowych rozwiązań, ale dopiero teraz don Escobedo mógł stwierdzić, że pogłoski mówiły prawdę. Chłodny ton wymuszał szacunek i dystans.
- Przyznaję, że ostatnimi czasami Dolores nie zachowywała się właściwie wobec senority Escalante – powiedział don Hernando ostrożnie.
- Jak powiedziałem, gdyby była mężczyzną, po tym, co zrobiła, musiałaby chwycić za szpadę.
- Wy i szpada?
- W pewnych sprawach nie uznaję innych rozwiązań – ostrzegł Diego.
- Rozumiem... – Wyglądało na to, że don Hernando musiał przemyśleć swoją ocenę młodego de la Vegi. – Przyznaję też, że senora Chiara nie jest… osobą najłatwiejszą w obyciu. Mój brat wysłał ją z Dolores, bo była jej opiekunką na dworze królewskim, ale przyznaję, że mógł wybrać lepiej towarzystwo swojej córce. Jest jeszcze coś… Ale nie będę zaprzątał wam głowy – don Escobedo zmienił nagle temat. – Widzę, że senorita Escalante jest już niezadowolona, że tak wiele czasu poświęciliśmy na tą rozmowę. Jeszcze raz chcę wam pogratulować i zarazem… Zarazem przeprosić za wszystkie niemiłe słowa, jakie odważyła się wypowiedzieć Dolores. Zadbam, by to się nie powtórzyło.
Skłonił się i wyszedł.
Victoria rozejrzała się po salonie. Przez chwilę nikt nie zwracał na nich dwoje uwagi.
- Sok pomarańczowy? – zapytała szeptem. – Tak mnie postrzegasz?
- Wybacz… - odszepnął Diego. – Powinienem był powiedzieć o bogactwie smaku dojrzałego wina, ale to by nie trafiło panience do przekonania…
Zaręczynowy bal u de la Vegów, choć był jednym wielkim sukcesem, minął i należało powrócić do codziennej rutyny. Victoria, która czuła się już wystarczająco dobrze, by spędzać każdego dnia kilka godzin w swojej gospodzie, zaczęła teraz podróżować do okolicznych hacjend, odpowiadając na zaproszenia pań tam mieszkających, zaś don Alejandro i Diego musieli zająć się codziennymi sprawami hacjendy i nie tylko, bowiem wciąż pozostawała nierozwiązana zagadka, kto podjął próbę zastąpienia Zorro.
- To kompletnie bez sensu – wyrzekał któregoś dnia Diego. – Dwa razy się pokazał, dwa razy narozrabiał i cisza.
- Narozrabiał?
- Oj, ojcze, wiesz co mam na myśli. Jestem mu głęboko wdzięczny, że pomógł don Estebanowi, ale…
- Ale gryzie cię, że zalecał się do donny Dolores.
- Skądże! – Diego zrobił niewinną minę. – Gryzie mnie, że zrobił to na oczach Victorii. Niejako poszło to na mój rachunek, więc nie dziw się, że nie jestem zachwycony.
- Nie dziwię się. Tak przy okazji – zaśmiał się don Alejandro – teraz chyba już wiesz, jak czuje się Ramone.
- Ojcze! – Nie można było ocenić, czy Diego był bardziej rozbawiony, czy oburzony stwierdzeniem. - Ja mam pewną przewagę nad alcalde. Wiem, gdzie ja sam bym się chował. A on mieszka w pueblo i ma gdzie tam trzymać konia, choć to nie jest zbyt imponujące zwierzę.
- Skąd ten pomysł, że mieszka w pueblo?
- Nie przyglądałem się jego wierzchowcowi z bliska, ale to nie jest koń porównywalny do Tornado. Gdyby przybywał skądkolwiek, byłby spocony.
- A nie jest?
- Nie. A, i jeszcze to, że nikt go nie widział poza pueblem. Jak opisywali mi Zorro, to zawsze tam, gdzie ja zabieram Tornado. I jeszcze coś… on pojawiał się naprawdę szybko. Nie wiem, jak było z samym don Estebanem, ale alcalde nie zdążył zaprowadzić peonów don Oliveiry do aresztu, jak on już ich uwalniał. Ja bym się zjawił dopiero wieczorem…
- Ale…
- Tak, tak, Zorro nieraz zjawiał się zaraz po tym, jak zniknął Diego, ale wtedy najpierw miałem Felipe z przygotowanym strojem, a teraz skrytkę u Victorii.
- No tak, skrytka – don Alejandro pokiwał głową. – To wychodzi na to, że niewiele o nim wiesz i nie masz śladu… Może ci pomoże to, że będą kłopoty w Los Angeles.
- Co się stało?
- Dziś targ, zapomniałeś?
- Skądże…
- Alcalde wymyślił sobie, że każdy sprzedawany towar musi być wpierw obejrzany przez doktora Hernandeza, by ten orzekł, że nie jest to trucizna.
- Nie dziwię się Ramone. Po tym, co go spotkało… To akurat dość rozsądna propozycja. Aż dziw, jak rozsądna.
- Tak, ale z tej okazji wprowadził nową opłatę.
- Oto alcalde, którego znamy i kochamy – zaśmiał się Diego i poderwał z miejsca. – Rozumiem, że wyśrubował ją do niebotycznej wysokości… I że mówisz mi o tym, bym zdążył obejrzeć kolejną akcję Zorro? Lepiej więc się pospieszmy. Za nic bym nie chciał tego przeoczyć.
- Ty się pospieszysz. Ja muszę jechać na pastwiska – don Alejandro podążył za synem.
- Nie pojedziesz do pueblo?
- Niestety, nie. Zresztą…
- Jeśli alcalde upiera się przy tej opłacie od przybyłych dziś handlarzy, to Zorro pojawi się na pewno. Tyle to już o nim wiem. Tak samo jak to, że podoba mu się donna Dolores i… - Diego nagle zastanowił się i zatrzymał w progu stajni. – I nie jest jednym z caballeros.
- A to skąd wiesz?
- Widziałem, jak salutował donnie Dolores. Nikt, kto uczył się walczyć szpadą w domu caballero, czy w jakiejkolwiek szkole walki, nie zrobiłby tego gestu, gdy nieprzyjaciel zbliżał się do niego z drugiej strony. Choć walczyć to on potrafi…
- Tak. Przed walką salutujesz przeciwnikowi, nie ukochanej…
- Ukochanej? Dzięki, ojcze! – roześmiał się Diego. – Właśnie rozwiązałeś mi zagadkę.
- Diego?
- Zasalutował ukochanej. To mi trochę ograniczyło liczbę podejrzanych… do jednego.
Na werandzie gospody Victoria patrzyła jak zauroczona. Zorro właśnie rozbrajał kolejnych przeciwników, a ona starała się zgadnąć, kogo ma przed sobą. Czy to Diego, który zdecydował się działać, czy też… ten drugi, który po raz kolejny podszywał się pod Zorro. Nie mogła zdecydować. Nagle poczuła dłoń na ramieniu. Diego stał obok niej, nonszalancko oparty o słupek werandy, i przyglądał się toczonemu na placu pojedynkowi.
Odetchnęła z ulgą. Już wiedziała, czego się spodziewać.
- Jest naprawdę dobry. Jeśli dalej będzie się tak starał – cicho i z namysłem zauważył Diego – to ja wmieszam Tornado w stada de la Vegów i dam sobie spokój z wypadami.
Spojrzała na niego zaskoczona. Diego myślący o porzuceniu roli Zorro?
- A czemu nie oddasz Tornado jemu? – odszepnęła.
- Bo Tornado jest moim przyjacielem – odparł. – Niech on sam znajdzie sobie tak dobrego konia. Bo ten jego jest niewiele wart…
Teraz dopiero zauważyła czarnego wierzchowca stojącego spokojnie w rogu placu i od razu zrozumiała, o czym myślał Diego, mówiąc, że koń tego drugiego Zorro jest niewiele wart. Tornado w podobnej sytuacji byłby na środku placu, walcząc na równi ze swoim jeźdźcem.
Tymczasem Zorro wepchnął ostatniego z żołnierzy w stragan i jednym szybkim ruchem rozbił ladę alcalde, aż kwity frunęły dookoła.
- Efekciarz… - zamruczał Diego nad głową Victorii. – Lepiej by zrobił, gdyby je rozdał.
Zorro już spinał konia, by wyjechać z rynku, gdy donna Dolores zbiegła z werandy. Victoria zacisnęła pięści. Wiedziała, była pewna, że przed nią stoi ktoś, kto tylko udawał Zorro, ale wiedzieć to, a widzieć, jak ktoś taki rozmawia z inną kobietą, z tą dziewczyną, to była całkiem inna sprawa. Donna Dolores powiedziała coś cicho do Zorro, ten zawahał się i zeskoczył z konia. Jeden szybki krok i był już przy dziewczynie. Delikatnie, z czułością, dotknął jej policzka.
- Spokojnie, Vi… - odezwał się cicho Diego, przytrzymując Victorię za ramiona. Miała ochotę rzucić się na środek rynku i odepchnąć tą bezczelną dziewczynę od Zorro, albo odwrócić się i uciec. Czy ona i Zorro, ten prawdziwy Zorro, też tak wyglądali? Czy on też dotykał jej policzka z taką czułością i nabożnością, jakby miał przed sobą świętość? Na środku rynku Zorro schylił się do ust donny Dolores.
Wszyscy obecni byli tak zapatrzeni w tą scenę, że ruch na uboczu umknął początkowo ich uwadze. Trzech żołnierzy wygrzebało się z resztek niewielkiego wózka. Początkowo podążali ostrożnie w stronę bramy garnizonu, ale widząc Zorro, zajętego dziewczyną, stojącego tak kusząco na środku placu, zmienili kierunek i teraz podchodzili coraz bliżej.
- No już – szepnął Diego – zostaw ją i wiej…
Dzieliło ich od Zorro ledwie kilka kroków. Już chciał się odwrócić, kiedy donna Dolores oparła dłoń na jego ramieniu, by przyciągnąć go bliżej siebie. Victoria wciągnęła gwałtownie powietrze, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Teraz, zaraz, Zorro obejrzy się, przewróci żołnierzy i wskoczy na siodło. Czuła, że za jej plecami Diego nabiera powietrza, by krzyknąć.
Nie zdążył. Pierwszy z żołnierzy rzucił się i złapał Zorro za ramię.
Tłum jęknął. Zorro szarpnął się, ale spowolniła go uczepiona jego boku donna Escobedo. Nim zdążył odsunąć ją i wyrwać szpadę, drugi i trzeci z żołnierzy chwycili go za ramiona. A i ich koledzy, widząc unieruchomionego Zorro poderwali się do biegu. Donna Dolores odskoczyła, przerażona, ale było już za późno. Zorro został schwytany. Od bramy garnizonu biegł już przestraszony Mendoza, a za nim niedowierzający, roześmiany alcalde.
Victoria jęknęła. Nagle dotarł do niej ból ramienia. Na oślep sięgnęła i spróbowała rozgiąć palce Diego, kurczowo zaciśnięte na jej barku tak, że była pewna, iż je posiniaczy. Ale przynajmniej ten ból pozwalał jej znaleźć oparcie w tym, co wydawało się być koszmarnym snem.
Luis Ramone przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu pojmanemu wrogowi. Zorro, po chwili szamotaniny, wyprostował się i odwzajemniał spojrzenie alcalde z wyraźną dumą i wyzwaniem. Wreszcie Ramone sięgnął ku masce, a gdy Zorro uchylił się odruchowo, alcalde, bez namysłu, uderzył go pięścią w brzuch, a potem jednym szarpnięciem zerwał maskę.
Westchnienie zdumienia przetoczyło się przez plac. Z szmeru głosów wyróżniał się zdławiony okrzyk donny Dolores. Dziewczyna zamarła, z dłońmi uniesionymi ku ustom w geście niedowierzania.
Juan Checa z wysiłkiem stanął znów prosto. Ominął wzrokiem alcalde i powędrował spojrzeniem ku donnie Dolores Escobedo, stojącej samotnie na pustym placu, przed resztą mieszkańców Los Angeles. Chciał chyba coś powiedzieć, ale dziewczyna odwróciła się nagle i odbiegła.
- Zabrać więźnia! – krzyknął Ramone. Wyraz zdumienia zniknął już z jego twarzy, a w głosie alcalde czuć było już tylko satysfakcję.
Gdy brama garnizonu zatrzasnęła się za żołnierzami, Victoria obróciła się ku Diego. Miał taki wyraz twarzy, jakby obudził się właśnie z koszmaru i podejrzewała, że czuł się podobnie oszołomiony i przerażony, jak ona. Może nawet jeszcze gorzej. Dla niej widzieć, jak chwytają Zorro, było jak ziszczenie się największych obaw, ale dla niego to mogła być prorocza wizja przyszłego losu.
- Diego… - zaczęła.
- Cyt, nic nie mów! – odpowiedział szeptem. Zrozumiała, że niezależnie jak bardzo był wstrząśnięty, myślał już, jak działać dalej. – Nie ruszaj się z miejsca – szeptał pospiesznie – przytul się do mnie. Już! – To był rozkaz.
Usłuchała. Objęła go i ukryła twarz pod połą jego kurtki. Czuła, jak i on ją obejmuje i delikatnie gładzi po włosach. Po trosze była to gra na użytek innych, ale zarazem to pomagało jej złapać oddech, uspokoić się i pomyśleć. Zorro został schwytany. Nie, nie Zorro, ale ktoś, kto go udawał, Juan Checa, kapral królewskich lansjerów, żołnierz… żołnierz zakochany w donnie Dolores Escobedo, który od kilku miesięcy starał się przyciągnąć uwagę kapryśnej panny. A prawdziwy Zorro, jej Zorro, jej Diego, był teraz przy niej i starał się ją uspokoić, a niebawem zapewne zacznie planować, jak uratować pechowego kaprala.
Z gwaru podniecony, zaniepokojonych, zdumionych głosów dookoła wyłowiła nagle okrzyk donny Escobedo, który sprawił, że oderwała się od Diego i odwróciła w zdumieniu.
- Myślałam, że to caballero! Nie prosty żołnierz! – zawołała donna Dolores ze złością i niechęcią w głosie.
Nim jednak Victoria ruszyła w jej stronę, don Escobedo złapał dziewczynę za ramię i odprowadził w bok, w asyście rozzłoszczonej senory Chiary.
- Czy ona oszalała? – zaszeptała Victoria.
- Nie. Niestety nie – odparł Diego. – Ale za to, co powiedziała, należy jej się coś paskudnego.
- Chodźmy stąd, szybko.
Ruszyli do gospody. Ludzie z placu także zaczęli podążać w tamtym kierunku, początkowo niemrawo, potem coraz szybciej. Marisa i Juanita zajęły miejsca za barem, ale na razie nikt się do nich nie zwracał. Mieszkańcy Los Angeles zbijali się w milczące grupki, popatrując na siebie niepewnie. Victoria i Diego przemknęli przez kuchnię i schronili się za tylnymi drzwiami. Nikt nie kupował wina i też nikt nie zamawiał posiłku, więc mieli tu chwilę samotności.
Diego pierwszy przerwał milczenie.
- Teraz wiesz, czemu tak rzadko zostawałem na chwilę dłużej – powiedział. – Zawsze bałem się, że gdy się zatrzymam przy tobie, będę taki jak on, ślepy i głuchy na niebezpieczeństwo. Nie, żebym tego za każdym razem nie żałował - dorzucił.
Victoria potrząsnęła tylko głową.
- A ja narzekałam, że jesteś niczym wiatr… I nie dasz się skusić choćby na jeden pocałunek. Biedny kapral. Chyba jednak źle wybrał.
- Źle, ale to nie jest teraz jego największe zmartwienie.
- Nie jest. Co robimy?
- Szkoda, że ojciec nie przyjechał ze mną, choć może on i tak by nic nie wskórał. Postarajmy się przekonać don Escobedo i kilku innych caballeros, by się wstawili za kapralem u alcalde. Mnie Ramone, niestety, nie wysłucha, a oni mają szansę. Może się to skończy tylko degradacją dla Cheki. Ludzie też poczują się lepiej, jak zrozumieją, że Checa nie może być Zorro.
Gdy don Diego przypomniał zebranym mieszkańcom pueblo, że kaprala Juana Checę widzieli już wcześniej w pojedynku z Zorro, wywołało to poruszenie. Wszyscy doskonale pamiętali wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Szaleństwo alcalde nie było sprawą, którą można łatwo zapomnieć i widać było, jak wśród zgromadzonych w gospodzie rozchodzi się fala ulgi. Kimkolwiek był Zorro, nie był nim Juan Checa, choć to Checa dał się pochwycić w czarnym stroju i masce. A zatem Zorro żył, był wolny i, być może, będzie mógł pomóc. Na razie jednak don Diego proponował rozmowę z alcalde, by cała sprawa skończyła się dla kaprala możliwie najłagodniej.
Gdy jednak delegacja caballeros weszła do garnizonu, przed biurem alcalde wartował wyraźnie zmartwiony sierżant Mendoza. Poderwał się, przestraszony, na widok podążających w jego stronę ludzi.
- Spokojnie, sierżancie. Chcemy tylko porozmawiać z alcalde – uspokoił go don Escobedo.
- Alcalde zaraz wychodzi, don Escobedo.
Rzeczywiście, Luis Ramone już wychodził. Ubrany w swój najbardziej oficjalny surdut, ze wstęgą przez pierś, zwijał jeszcze w rulon arkusz pergaminu i nie miał ochoty wysłuchiwać wyjaśnień don Escobedo.
- Sprawa jest jasna – odpowiedział. – Kimkolwiek jest ten człowiek, jest to Zorro.
- Ale przecież Checa przybył do Los Angeles niecały rok temu, a Zorro jest z nami od lat – nie wytrzymał don Escobedo. – Poza tym Zorro walczył z nim nie tak dawno.
- Nie pamiętam takiego zdarzenia – odparł alcalde.
- Wszyscy mieszkańcy widzieli. Zaświadczą na procesie.
- Jakim procesie? – zdziwił się Ramone. – Zapominacie, don Hernando, że z nadania króla ja jestem najwyższą władzą w Los Angeles i mam prawo i obowiązek ferować wyroki. – Podniósł rulon pergaminu. – Ten w sprawie Zorro zaraz ogłoszę.
Ruszył do drzwi, ale nagle zatrzymał się, jakby tknięty nieoczekiwaną myślą.
- Czy to don Diego podsunął wam pomysł z przyjściem tutaj? – zwrócił się do hacjendera nieoczekiwanie łagodnym tonem. Ten cofnął się o krok, zaskoczony. – Nie, nie musicie odpowiadać. Widzicie, don Diego ma za miękkie serce, sam Zorro tak o nim powiedział. Zawsze chce widzieć dobro i prawość tam, gdzie jej nie ma. Możliwe, że ten Juan Checa oficjalnie przybył tu niedawno. Ale kto nam zaręczy, że nie przebywał już długo w okolicy, a teraz tylko podał się za żołnierza, by zdobyć nasze zaufanie i się tu wślizgnąć? Chyba że… - Ramone zawiesił głos – chyba że wiecie, wy albo don Diego, kim naprawdę jest Zorro.
Don Escobedo cofnął się o krok.
- Zawsze nosił maskę – odpowiedział.
- A więc widzicie. Oszukał was. A teraz wyjdźcie, nim uznam was za jego wspólnika!
Łoskot werbla wyciągnął z gospody, zaułków i okolicznych domów wszystkich, którzy tam przebywali. Luis Ramone nie tyle szedł, co kroczył godnie ku środkowi placu. Za nim dwaj żołnierze nieśli niewysoką skrzynię, jaka zwyczajowo służyła za podium.
- Mieszkańcy Los Angeles! – zawołał, gdy ludzie już się zgromadzili. – Mieszkańcy naszego puebla! Niech będzie wam wiadome, że mocą nadaną mi przez Jego wysokość Katolickiego Króla Hiszpanii oraz z uprawnienia gubernatora ogłaszam wyrok. Bandyta imieniem Juan Checa, znany także jako Zorro, podający się za kaprala królewskich lansjerów, zostaje uznany winnym zakłócania porządku, licznych napaści na królewskich urzędników, spiskowania przeciwko władzy, buntu i zdrady oraz przywłaszczenia sobie munduru królewskiego żołnierza. Za winy te karą jest śmierć przez powieszenie! Wyrok zostanie wykonany w południe dnia następnego!
Głucha cisza była jedyną odpowiedzią.
Pochodnie oświetlały rynek Los Angeles, a drewno nowiutkiej szubienicy połyskiwało w ich blasku ponurą czerwienią. Sierżant Mendoza westchnął po raz kolejny i poprawił się na swoim stanowisku na ławce przed gospodą senority Escalante. Było mu ciężko na sercu, pomimo wyjątkowo smacznej polewki i wypitego dobrego wina, na jakie zwykle nie mógł sobie pozwolić. Zwykle też dobry posiłek poprawiał mu nastrój, ale to był wyjątkowy dzień, wyjątkowo paskudny, jeśli Mendoza miał być szczery. Uważał, że do tej pory w swoim życiu nie miał tak paskudnego dnia, a gorszy… gorszy miał być tylko dzień jutrzejszy.
I egzekucja.
Mendoza wreszcie wstał i ruszył w obchód placu. Rozkazy były jasne, miał dopilnować, by szubienica dotrwała do następnego dnia. Alcalde słusznie podejrzewał, że ktoś z Los Angeles może zadbać, by szafot przeznaczony dla samozwańczego obrońcy pueblo nie doczekał jego egzekucji, dlatego też sierżant patrolował plac, a za bramą garnizonu czekało na jego sygnał kilku uzbrojonych żołnierzy. Ponadto Mendoza słyszał propozycje rozwiązania sytuacji rzucane w rozmowach toczących się w gospodzie i to dodatkowo psuło mu przyjemność z jedzenia kolacji. Rozgorączkowanych ludzi uspokajali jedynie don Diego i senorita Victoria, słusznie zwracając im uwagę, że jakakolwiek akcja, jeśli nie będzie dobrze przemyślana, raczej zaszkodzi Juanowi, czy też Zorro, niż mu pomoże. Cóż, on sam musiał się przyznać, że uzbrojony alcalde zajął miejsce w areszcie, zdeterminowany, by raczej zastrzelić Zorro, niż pozwolić go komukolwiek uwolnić.
Dlatego też sierżant Mendoza siedział na placu i zastanawiał się, co on sam może jeszcze zrobić.
Kaprala Rojasa zauważył dopiero, gdy ten był kilka kroków od niego.
- Co się stało, kapralu?
- Przyszedłem zapytać, czy może nie zmienić was na warcie – odparł kapral.
- To miłe z waszej strony – Mendoza podniósł się z ławki i ruszył w stronę Rojasa. Nagle nabrał podejrzeń. Kapral nigdy nie zgłaszał się tak chętnie, zwłaszcza do tak nieprzyjemnych zadań. No tak, coś trzymał za plecami. – Co tam macie, kapralu?
- Eee… Nic!
- Pokażcie mi to nic – Mendoza wychylił się w bok. Rojas wykręcił się od niego. Mendoza zajrzał w drugą stronę, tym razem przezornie sięgając za ramię kaprala. Przez chwilę mocowali się wzajemnie, aż sierżant zobaczył, co Rojas chował za plecami.
Obcęgi, niewielki łom i piłę.
- Kapralu… - w głosie sierżanta był smutek i zawód.
- Pozwólcie mi sierżancie – zaczął gorączkowo mówić Rojas. – Wiecie przecież, że Juan jest niewinny. On przecież nie mógł być Zorro!
- Wiem, kapralu. Alcalde też wie – dorzucił ponuro Mendoza. – Ale też wiecie, co powiedział…
- Wiem, słyszałem! Ale Juan jest moim przyjacielem, sierżancie, nie mogę go tak zostawić! Mój ojciec był stolarzem, wiecie, wiem co i jak podpiłować… to mi zajmie tylko chwilkę…
- Ale mam rozkazy, kapralu! – jęknął udręczony Mendoza.
- Mówicie, że wiecie, co tam podpiłować? – czyjś głos odezwał się za plecami żołnierzy. Znajomy, bardzo dobrze znany głos.
- Zorro! – sapnęli obaj. A za chwilę ich twarze rozjaśnił uśmiech.
- Zorro, jak dobrze! – ucieszył się Mendoza. – Miałem nadzieję, że się zjawisz… Nie żebym pytał jaki masz plan, ale…
Rojas uśmiechnął się nagle szaleńczo.
- Zorro, poczekaj tu może przez chwilę – zaczął pośpiesznie mówić. – Ja zaraz pobiegnę do garnizonu, chłopaki są pod bronią, zaraz przybiegną, tylko zanim zaczniemy się gonić po placu, przyciągnę tu taką małą baryłeczkę smoły. Jedna pochodnia i będziemy mieli z głowy szafot, a jak alcalde zobaczy cię na placu…
- To i tak nie uwierzy – burknął Mendoza. – Będzie pewien, że to pułapka. On przecież wie, że Checa nie jest tak naprawdę Zorro, ale i tak chce go powiesić. Jako przykład.
- Sierżant Mendoza ma niestety rację, kapralu – stwierdził Zorro – i choć podoba mi się myśl urządzenia z wami gonitwy po całym rynku, to niestety, nie przyniesie to nam niczego dobrego. Musimy zrobić to inaczej. Miałem plan, dość skomplikowany, sierżancie, w którym potrzebowałem pańskiej pomocy.
- To znaczy?
- To znaczy, że ten nieszczęśnik, który się za mnie ostatnio przebierał, spędzi jeszcze tę noc w celi, pilnowany przez alcalde. Ja sam chciałem zająć się przeznaczoną dla niego liną, ale skoro tu obecny kapral Rojas ma pomysł na bardziej radykalne działanie… - Zorro wskazał dłonią szafot. – Pożyczcie mi tylko waszej kurtki i czako, sierżancie, by alcalde się nie zdziwił, kto krąży po placu.
Mendoza bez wahania zdarł z siebie kurtkę i czako, a potem przyjął od Zorro jego kapelusz i pelerynę. Usadowił się wygodnie w rogu werandy i czekał. Nagle drgnął, gdy obok niego stanęła senorita Escalante. Poderwał się, starając jednocześnie zasłonić jej widok na plac i ukryć za sobą trzymane w rękach przedmioty. Bezskutecznie. Zauważyła, co trzyma i ku jego zaskoczeniu zaśmiała się cicho.
- Bardzo dobrze, sierżancie – powiedziała i pocałowała go w policzek. – Bardzo dobrze. Jak już skończy i pójdzie sobie, to zajrzyjcie do mnie. Odgrzeję dla was trochę zupy.
Mendoza usiadł z powrotem z westchnieniem ulgi. Nagle poczuł się bardzo głodny i uśmiechnął się na samą myśl o zupie senority Victorii.
W dzień egzekucji poranek w Los Angeles wstał wyjątkowo pogodny i słoneczny. Tylko niewielki chłód zdradzał, że jest to prawie połowa zimy. Ludzie zebrali się tłumnie, także dlatego, że na ten dzień przypadał w pueblo targ i sporo farmerów z okolicy przybyło z towarami czy zwierzętami na sprzedaż. Wesołe nastroje przybyszy szybko zmieniały się w mocno posępne, gdy wchodząc na plac dostrzegali wysoką konstrukcję szubienicy, wartujących przy niej żołnierzy i dowiadywali się, kto ma zostać stracony.
W południe milczący tłum wypełniał już prawie cały plac. Wreszcie brama garnizonu skrzypnęła i zza wrót wymaszerował oddziałek żołnierzy, prowadzony przez alcalde. Ustawieni w kwadrat otaczali człowieka w czarnym stroju, ze spętanymi z tyłu rękoma. Juan Checa szedł spokojnie, wyprostowany. Odebrano mu kapelusz i pelerynę, a zdarta maska niczym bandana otaczała szyję. Dopiero tuż przy szafocie, gdzie w pierwszym rzędzie widzów stał don Escobedo z córkami i bratanicą, zatrzymał się nagle.
- Donna Dolores? – odezwał się, zanim którykolwiek z żołnierzy zdążył zareagować. Zresztą żaden z nich nie chciał mu w tym przeszkodzić. – Czy pożegnasz się ze mną?
Cokolwiek jednak więcej chciał przekazać swojej ukochanej, pozostało niewypowiedziane. Dziewczyna bowiem zrobiła dwa szybkie kroki, mijając eskortę i z rozmachem uderzyła go w twarz.
- Jak śmiesz się do mnie odzywać! – syknęła. – Nienawidzę cię! Mam nadzieję, że zdechniesz powoli!
Tłum zaszemrał. Słowa donny Escobedo były dosyć głośne, by usłyszeli je prawie wszyscy i teraz dookoła wszczęła się fala gorączkowych szeptów. Checa jakby się załamał. Nagle opuścił głowę, jego krok stracił pewność i sprężystość. Po stopniach szubienicy wszedł chwiejnie, ale bez protestów. Sprawiał wrażenie kogoś, komu nagle przestało zależeć na życiu.
Alcalde uśmiechnął się szeroko. Ten dzień miał być jego świętem. Nie takim, jakiego się spodziewał, ale mimo wszystko przybliżył się dziś do celu. A być może uda mu się całkowicie ten cel osiągnąć. Żołnierze byli już rozstawieni na swoich posterunkach.
- Mieszkańcy Los Angeles i okolicy! – zaczął. – Zebraliście się tutaj, aby być świadkami triumfu sprawiedliwości! Dziś ujrzycie, jak człowiek, który przez te wszystkie lata terroryzował nas i drwił z prawa, płaci za swoje winy! Dziś zobaczycie, jak zostaje stracony Zorro!
- Nie śpieszyłbym się tak z oznajmianiem mej egzekucji, alcalde – rozległ się spokojny głos. Ramone rozejrzał się gorączkowo, tłum zaszemrał.
Zorro był zaraz za ludźmi, na krawędzi placu. Siedział na swoim wierzchowcu, Tornado, niczym czarny posąg i jakoś nikt w tej chwili nie miał wątpliwości, że oto zjawił się prawdziwy Zorro. Wśród ludzi wybuchł tumult. Radosne okrzyki, piski dziewcząt, nawoływania zagłuszył nagle krzyk alcalde.
- Brać go! – ryczał Luis Ramone. – Brać go!
Zorro zasalutował szpadą w odpowiedzi. Ludzie rozpierzchli się na boki, odsłaniając rozstawionych w tłumie żołnierzy, pozostawiając pusty środek placu i otwartą drogę do szafotu.
Przez parę następnych chwil całe miasteczko Los Angeles biło brawa i wiwatowało. Żołnierze rzucili się na Zorro, ale ten przejechał pomiędzy nimi tak, jakby nikogo nie było, zostawiając za sobą kilku z nich przewróconych w uliczny piach. Pozbierali się szybko i kulejąc uciekli gdzieś na bok, pomiędzy ludzi. Padło kilka niecelnych strzałów, ale strzelcom najwyraźniej zbyt się trzęsły ręce, by byli w stanie dobrze wymierzyć. Teraz Zorro zeskoczył z siodła, by stawić czoła następnym przeciwnikom. Starł się na szpady z jednym czy dwoma, a tymczasem Tornado zaczął atakować pozostałych. Każdy kopniak konia, każde przewrócenie się żołnierza było kwitowane przez tłum gromkimi okrzykami i brawami.
Alcalde patrzył na to wszystko w oszołomieniu. Wreszcie jakby się ocknął i rozejrzał dookoła. Wyglądało na to, że jednak nie uda mu się pojmać Zorro, ale mógł jeszcze uczynić jego zwycięstwo nadaremnym. Z gorączkowym pospiechem złapał za sznur i nałożył pętlę na szyję Juana Checa. Teraz pozostało mu tylko czekać.
Ostatni z żołnierzy, potykając się wpadł pomiędzy ludzi, umykając przed rozzłoszczonym Tornado. Zorro pozostał sam na placu boju. Obejrzał się w stronę szubienicy.
- Zorro! – krzyknął Ramone. – A jednak przegrałeś!
I szarpnął za spust zapadni.
Trzask!
I wielkie, zdumione westchnienie tłumu.
Cała konstrukcja szafotu zatrzęsła się i runęła w dół niczym domek z kart.
Cisza zapanowała na placu i gwizdnięcie Zorro na Tornado zabrzmiało w niej wyjątkowo głośno. Wskoczył na siodło dokładnie w chwili, gdy Luis Ramone wygrzebał się spomiędzy potrzaskanych desek. Nim jednak alcalde przeszedł kilka kroków, Zorro podjechał i jednym kopnięciem posłał go wprost w koryto do pojenia koni.
- Ochłońcie nieco, alcalde – poradził. – A teraz… teraz zostały mi jeszcze dwie sprawy do załatwienia – oznajmił.
Podjechał do werandy, gdzie znalazł schronienie don Escobedo z donną Dolores i córkami.
- Don Escobedo, za waszym pozwoleniem – Zorro uniósł dłoń do kapelusza.
- Proszę, senor Zorro – odpowiedział caballero. Nie spodziewał się jednak, że Zorro zręcznie ściągnie z werandy donnę Dolores. Dziewczyna pisnęła, zwisając w niewygodnej pozycji przez siodło. Zorro ruszył przez plac.
- Donna Dolores – oznajmił – dziś dowiodłaś, że jesteś tylko śliczną, porcelanową buzią. Powinnaś się więc znaleźć w towarzystwie równie jak ty bystrym, a dla niektórych nawet bardziej powabnym.
Po tych słowach zrzucił dziewczynę z siodła. Wprost w prowizoryczną zagrodę, gdzie zgromadzono przywiezione na targ ptactwo. Kury, gęsi i kaczki poderwały się z krzykiem, który prawie zagłuszył pisk oburzenia dziewczyny.
- Senor Zorro! – krzyknął don Escobedo.
- Pytałem o pozwolenie, senor – odparł Zorro. – I ostrzegam. Ujmijcie tę panienkę w karby. Chce się bawić ogniem, ale brak jej rozumu, by dostrzec ryzyko poparzenia. Siebie i innych, don Escobedo.
Caballero przez chwilę patrzył na Zorro, wreszcie skinął głową. Teraz Zorro zwrócił się do ruin szubienicy. Już chwilę wcześniej z tłumu wyrwała się jakaś senorita, która pomogła Juanowi wydostać się spomiędzy belek, rozcięła mu więzy i zdjęła sznur z szyi. Teraz Checa siedział ze zwieszoną głową na resztkach stopni szafotu.
- To było bardzo sprytne, senor Checa – odezwał się do niego Zorro. – Próbować mnie pojmać, udając mnie samego. Szkoda, że alcalde was nie docenił.
Checa uniósł głowę.
- Ja… - urwał, najwyraźniej niezdolny wyrazić tego, co czuje.
Zorro nie czekał jednak, aż Juan Checa zbierze myśli, tylko podjechał jeszcze raz pod werandę.
- Senorita Escalante…
- Senor Zorro – odpowiedziała Victoria.
- Cieszę się, że jesteście już w dobrym zdrowiu – Zorro zasalutował szpadą, spiął konia i pognał do wyjazdu z miasteczka, odprowadzany wiwatami mieszkańców.
Tłum skłębił się na placu. Alcalde wygrzebał się z koryta, żołnierze przemykali się pomiędzy ludźmi w stronę garnizonu, ktoś zaczął odciągać resztki drewna, rozstawiano stoły i wyciągano z bocznych uliczek wózki z towarem… Gdy wydostano spomiędzy kur rozhisteryzowaną donnę Dolores, na chwilę zapadła cisza, a potem ludzie buchnęli głośnym, drwiącym śmiechem. Zalana łzami dziewczyna, w wybrudzonej sukni, pobiegła do powozu ścigana drwiącym gdakaniem i gęganiem, a za nią podążyła purpurowa z gniewu senora Chiara i równie zaczerwienione kuzynki. Don Escobedo szedł znacznie powolniejszym krokiem, kilkakrotnie oglądając się na Juana Checę, wciąż siedzącego wśród ruin szafotu.
Jak zwykle w dni targowe wzmożony ruch panował w gospodzie senority Victorii Escalante. Caballeros, peoni, handlarze zajmowali stoliki na werandzie i tłoczyli się przy barze, a pomiędzy nimi przemykały dziewczęta, Marisa i Juanita, z tacami załadowanymi zamówionymi daniami i napojami. Otwierano baryłki cydru, butelki wina, a w kuchni senora Antonia uwijała się przy garach i patelniach.
W całym zatłoczonym wnętrzu była tylko jedna oaza spokoju. Juan Checa siedział przy stoliku wciśniętym w róg sali, nadal w czarnym stroju Zorro. Alcalde, gdy w końcu stanął na nogi i zorientował, że sam Zorro, ten prawdziwy, odjechał, wyładował swoją furię na pechowym żołnierzu i nie przebierając zbytnio w słowach wpierw go zdegradował, potem zapowiedział karne warty i musztrę, a na koniec, widząc, że Checa przyjmuje te kary obojętnie, wyrzucił ze służby, z zapowiedzią raportu do gubernatora, by ten nie zmienił wyroku i nie zgodził się na powtórny zaciąg. Usunięcie ze służby pociągnęło za sobą także przepadek majątku Juana, co w tym przypadku sprowadzało się do konia, munduru i pałasza, bo niewielkie oszczędności z żołdu zostały już wcześniej skonfiskowane. Całość degradacji i usunięcia z wojska sprowadziła się więc do tego, że przed byłym kapralem, na rozkaz alcalde, zatrzaśnięto bramę garnizonu i rozkazano mu wynieść się z puebla do końca dnia, pod groźbą oskarżenia o włóczęgostwo.
Checa może by i opuścił miasto, tak jak stał, ale gdy tylko alcalde zniknął za drzwiami swojej kwatery, byli koledzy z garnizonu złapali nieszczęsnego kaprala i zaprowadzili do gospody senority Escalante, gdzie postawili mu wino, najwidoczniej w nadziei, że w ten sposób rozproszą przygnębienie byłego skazańca. Jednak Juan nie sprawiał wrażenia osoby, którą dałoby się w tak łatwy sposób pocieszyć. Wino, owszem, wypił, ale nie odrywał wzroku od stolika i na wszelkie próby pocieszenia czy zagadania odpowiadał mruknięciami. Zresztą zaraz potem alcalde przebrał się w suchy strój i, widocznie przewidując, że zajmą się byłym kolegą, wezwał żołnierzy do powrotu do garnizonu, pomijając już nawet fakt, że powinni oni nadzorować porządek na placu targowym. Tak więc Juan siedział w kącie sali gospody, gapiąc się w pusty kubek i ignorując spojrzenia tłoczących się w pomieszczeniu gości, którzy tam zaglądali, czy to by wypić i zjeść, czy to, by przyjrzeć się z bliska śmiałkowi, który spróbował naśladować legendarnego Zorro.
Senorita Escalante kilkakrotnie próbowała do niego zagadać, wreszcie postawiła przed nim talerz pełen burritos. To dopiero wyrwało go z otępienia.
- Senorita, ja...
- Wiem, widziałam i słyszałam – odpowiedziała. – Nie martwcie się, to na koszt firmy. Stać mnie, by postawić wam posiłek.
- Ostatni posiłek skazańca... – mruknął Checa, najwyraźniej do siebie, ale senorita Victoria miała dobry słuch. Nachyliła się nad stołem.
- Jaki ostatni? – zapytała, zniżając głos, by nie przyciągać nadmiernej uwagi pozostałych gości.
- Nic, nic, senorita... Tak mi się powiedziało – machnął ręką Checa i zajął się posiłkiem.
Senorita Escalante strzepnęła z rogu stołu jakieś okruchy i odeszła, tylko po to, by wrócić za kilka chwil z dzbankiem cydru.
- Na koszt firmy – wyjaśniła krótko, stawiając go przed Juanem.
Zrozumiałym było, że mimo wszelkich chęci, alcalde nie mógł na stałe zamknąć żołnierzy w garnizonie. Już wkrótce spłoszyło się kilka koni, potem wybuchło jakieś małe zamieszanie przy straganach i, koniec końców, Luis Ramone musiał wypuścić swoich podwładnych, by zajęli się przywracaniem porządku na placu. Oczywiście, nie oznaczało to, że się pogodził z faktem, że zaraz, jak tylko uporają się z zwykłymi problemami targu, zaczną się rozglądać za byłym kolegą, więc by ich w tym uprzedzić, pomaszerował wprost do gospody. Nim jednak przepchał się do stołu, gdzie usiadł Juan, drogę zagrodziła mu senorita Escalante i w krótkich słowach wyprosiła z sali, wyjaśniając, że jego polecenie zostanie, być może wypełnione, ale na razie ma pozostawić żołnierza w spokoju. Juan Checa zignorował także to krótkie zamieszanie, a to wzbudziło niepokój senority Victorii.
Chwilę potem do stolika Juana przysiadł się młody don Diego de la Vega.
- Można? – zapytał sięgając po dzbanek cydru.
- Mhm...
Diego nalał sobie kubek.
- Wasze zdrowie – zasalutował.
- Mhm...
- Wszystko w porządku, senor Checa?
- Można tak powiedzieć... – Juan nagle zorientował się, że rozmawia z nim syn jednego z najbardziej znanych hacjenderos w Los Angeles i zdecydował się zdobyć na uprzejmość.
- Nie sprawiacie wrażenia osoby nadmiernie ucieszonej tym, że żyje...
Checa wzruszył ramionami, jakby fakt, że wyszedł cało spod szubienicy nie tyle nie wywierał na nim wrażenia, co raczej było mu obojętne, czy egzekucja się odbyła, czy nie. Chociaż, jak się Diego zastanowił, to wyrzucenie Juana i z wojska, i z pueblo, niewiele się od egzekucji różniło. Niezależnie od starań Zorro, alcalde nie podarował swego upokorzenia i zemścił się na tym, kto był najbliżej.
Obok stolika rozległo się nagle czyjeś odchrząknięcie.
- Wybaczcie, don Diego, senor Checa – odezwał się don Escobedo – ale chcę coś powiedzieć.
- Tak, senor?
- Senor Checa, chciałbym przeprosić was za postępowanie mojej bratanicy. Sposób, w jaki się zachowała, był nikczemny i zasługujący na karę. Jeśli chcecie, jestem skłonny wyjść z wami z gospody, byście mogli zażądać satysfakcji.
Diego uniósł brwi w zdumieniu. Don Hernando Escobedo, jeden z największych hacjenderos obok rodu de la Vega, ofiarowuje satysfakcję byłemu żołnierzowi, który nie ukrywał, że wywodzi się z peonów? Takie rzeczy graniczyły z niemożliwością. Don Hernanda musiało do żywego zaboleć zachowanie Dolores. Także Checa sprawiał wrażenie zaszokowanego.
- Nie, senor – powiedział wreszcie. – Nie będę szukał satysfakcji. W tym, że zrobiłem z siebie głupca, więcej jest mojej winy.
- Jeśli taka jest wasza decyzja – pochylił głowę w ukłonie don Escobedo. – Don Diego, pozwolicie na chwilę. Chciałbym z wami porozmawiać.
Zajęli miejsca przy barze.
- Co się dzieje z tym chłopakiem ? – zapytał don Hernando. – Powinien opijać to, że umknął spod stryczka, a nie siedzieć tak, jakby zaraz mieli go tam znów zaciągnąć. Nawet nie zmienił stroju...
- Alcalde wyrzucił go z garnizonu, tak jak stał i zażądał, by natychmiast opuścił pueblo, don Hernando. Prócz tego wygląda na to, że wasza bratanica zalazła mu za skórę. W końcu to dla niej podjął się tej szaleńczej maskarady.
- Zakochany szaleniec – westchnął don Escobedo. – Ale, ale, jak myślicie? Nadal nie jest mu obojętna?
- Któż to może wiedzieć... Choć właściwie, to czemu pytacie?
- Wspominałem wam kilka tygodni temu, że mam jeszcze jedną sprawę w związku z Dolores... Widzicie… Obawiam się, że Zorro miał rację, przypominając mi, żebym ujął w karby tę dziewczynę. Mój brat odesłał ją tutaj po skandalu, jaki wywołała na królewskim dworze. Obietnice małżeństwa, zerwane zaręczyny, jakieś pojedynki… Nie wdawał się zbytnio w szczegóły, ale sprawy zaszły tak daleko, że Dolores nie powinna już wracać do Hiszpanii, przynajmniej tak mi ostatnio napisał. Poprosił mnie także w tym liście, bym poszukał tu dla niej małżonka...
- Dla kogo? – wtrąciła się zza baru senorita Escalante.
- Dla Dolores. Mam wydać ją za mąż.
- Nie myślicie chyba… - zszokowana Victoria spojrzała na don Hernando.
- Nie, nie… nawet jeśli bym to rozważał, to mój brat, mimo wszystko, nie darowałby mi takiego zięcia. Choć przyznam, że po jej dzisiejszym występie kusiło mnie, by doprowadzić do tego związku. Ale to byłoby okrucieństwem wobec tego chłopaka.
- Ale nie musicie tego mówić donnie Dolores – uśmiechnęła się lekko senorita Victoria.
- Myślicie, żeby… - uśmiech don Escobedo stał się niemal diabelski, gdy Diego pokiwał głową z porozumiewawczym uśmieszkiem. – Tak, to mogłoby utrzymać w ryzach ją i tę jej senorę Chiarę…
- Wybaczcie, senores – wtrącił się ktoś z boku.
- Senor Pereira, jak miło was widzieć! – ucieszył się don Escobedo.
- Tym milej, że okazja jest raczej radosna niż żałobna – uśmiechnął się Pereira. – Ale ja właśnie mam do was sprawę związaną z tym chłopakiem. Czy zaświadczycie za mnie?
Diego spojrzał ze zdumieniem. Pereira był hacjendero z okolic Santa Barbary, hodowcą koni i krów. Rzadko pojawiał się w Los Angeles, ale był znany ze swej uczciwości.
- Zaświadczę za was, jeśli tego potrzebujecie – powiedział.
- Dobrze. To chodźmy.
Juan Checa podniósł ospale wzrok, gdy z powrotem stanęli przy jego stole.
- Senores…
- Senor Checa, jestem Jose Pereira, hacjendero z Santa Barbara – zaczął Pereira. – Ci oto, don Hernando Escobedo oraz don Diego de la Vega, zaręczą, że jestem człowiekiem honoru i że propozycja, jaką wam złożę, jest honorowa.
- Propozycja? – Juan ściągnął brwi, jakby usiłując zrozumieć, co usłyszał.
- Potrzebuję vaquero. Uczciwego człowieka, który zadba o moje stada i który nie ucieknie, gdy natknie się na dwu czy trzech koniokradów, bo sam umie sięgnąć po broń. W zamian ofiaruję mu dom, z wiktem i opierunkiem, i wynagrodzenie. Nie będzie to fortuna, ale zapewni mu spokojny byt. Czy przyjmiecie moją propozycję?
- Senor, ja… - zająknął się Checa. – Jestem synem rolników, senor, ale znam tylko życie żołnierza… Nie wiem, czy podołam…
- Spokojnie, chłopcze – Pereira nie zniechęcał się łatwo. – Nauczysz się. Umiesz się utrzymać w siodle, prawda? Umiesz radzić sobie z bronią?
- Umiem, senor – Juan Checa jakby się nieco ożywił.
- A więc dasz radę. Chodź. Masz podobno zniknąć z pueblo do zmierzchu, więc pojedziemy już teraz. Czy zgadzasz się?
- Zgadzam, senor.
- Senores, słyszeliście. Przyjąłem nowego domownika. Chodź, chłopcze. Moja córka, Flor, będzie zachwycona, że wracasz z nami.
Ruszyli do wyjścia, ale Juan nagle się zatrzymał i odwrócił do Diego.
- Senor de la Vega?
- Tak?
- Podobno jesteście przyjacielem Zorro. Możecie mi powiedzieć, dlaczego? Czemu mnie ratował? Czy może wam to powiedział?
- Nie pytałem go o to… - odpowiedział z namysłem Diego. – Ale sądzę, że to dlatego, że jesteście dobrym, uczciwym człowiekiem, a on jest przyjacielem takich ludzi… A także dlatego, że choć przyjęliście jego imię, postępowaliście jak on, nie splamiliście go niesławą czy złym postępkiem. Jesteście człowiekiem honoru.
Juan Checa wyprostował się, jakby coś zdjęto z jego ramion. Skłonił się Diego i ruszył za senorem Pereirą w stronę wyjścia. Przy drzwiach dołączyła do nich ta sama senorita, która wcześniej pomogła Juanowi wydostać się z ruin szafotu. Diego obejrzał się i zobaczył, że Victoria też patrzy na wychodzących i się uśmiecha. Wyglądało na to, że senorita Flor miała swoje własne plany związane z byłym kapralem.
KONIEC
Wrocław, 10-22.05.11
|
|
Powrót do góry |
|
|
an ka
Dołączył: 02 Cze 2011
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Czw 19:42, 02 Cze 2011 Temat postu: |
|
|
Muszę przyznać, że jestem pod bardzo dużym wrażeniem Twoich opowiadań, Ticiu. Są wciągające, konsekwentne, barwne... Nie będzie przesadą, jeżeli napiszę, że lepsze od serialowych scenariuszy - bo mniej naiwne, okraszone dobrą psychologią postaci. A opisy bitew i fabuła równie plastyczne. Czytelnik widzi całą scenę przed oczami. Piórem władasz równie dobrze, co Zorro szpadą
W tym konkretnym opowiadaniu bardzo podobało mi się poruszenie wątku zazdrości. Udało Ci się opisać Victorię tak, by czytelnik wręcz czuł jej gorycz i emocje, a przy tym nie wyszłaś poza charakter postaci kanonicznej poprzez tą całą sztuczkę z maścią.
Bardzo, ale to bardzo, podoba mi się Diego. Ujmujące w tej postaci były dwie rzeczy: po pierwsze, stosunek to szalejącej Victorii, a po drugie - rozmowa z ojcem na temat domniemanej ciąży. Ponownie zwrócę uwagę na Twój talent do opisywania uczuć - sprawiłaś, że niesamowicie wczułam się w tę postać. Bardzo zmyślnie umiesz rozgraniczyć Diego i Zorro, a zwłaszcza trafnie udaje Ci się ująć różnice w zachowaniach jednego i drugiego, czy - mówiąc ściślej - ich zacieranie się.
Wreszcie muszę zwrócić uwagę na kwestie techniczne - bez błędów, bez wpadek stylistycznych, bez usterek interpunkcyjnych. Czyta się niesamowicie lekko i płynnie.
Czuję się również w obowiązku podziękować Arianie za pośrednictwo we wklejaniu Twoich opowiadań. Szkoda, by marnowały się w szufladzie. Słusznie chwaliła i polecała, także ode mnie ukłony.
Czasu i Weny życzę, bo coś bym jeszcze poczytała Twojego!
a.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|