Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz.1 (fandom Zorro)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:33, 24 Maj 2011    Temat postu: [M] TEKST TICI: Zatrute piękno cz.1 (fandom Zorro)

I tym razem - za zgodą Tici. Kolejna część alternatywnej wersji Zorro.

Zatrute piękno cz. 1

Woda była żółta. Kilka dni wcześniej wschodni wiatr przygnał znad oceanu wysoko wypiętrzone chmury. Ulewa, jaką ze sobą przyniosły, zmieniła piach drogi w lepkie błocko, a każde zagłębienie w jeziorko. Nadmiar wody zaś spływał teraz z powrotem do oceanu znanymi od lat szlakami. Wąskie wąwozy, wymyte przez wcześniejsze oberwania chmury, przemieniły się w głębokie i rwące strumienie, które swym wartkim nurtem, żółtym od niesionego piachu, porywały wszystko, co przez czas suszy znalazło się w rozpadlinach. Na falach i w wirach kołysały się uschłe krzewy, kłęby trawy czy wysuszone truchła zwierząt.
Pod naporem wody kołysał się także dyliżans wbity w krawędź jednego takiego wąwozu, a obecnie strumienia, zaś uczepiona jego dachu dziewczyna nie krzyczała przy każdym drgnięciu pojazdu tylko dlatego, że obawiała się, iż głośniejszy krzyk czy ruch zakłóci niepewną równowagę, w jakiej się znajdowała. Próba sforsowania zagłębienia na skrócie z Monterey była przeprowadzona w najgorszym z możliwych momentów. Akurat gdy dyliżans znajdował się w najniższym miejscu, koła ugrzęzły w piachu i konie go ciągnące mozoliły się nad wdrapaniem na skarpę, błocko na dnie zaczęło gwałtownie zmieniać się w potoczek, strumyk, a na końcu w porywisty potok. Niewielką szansę wydostania się z pułapki zaprzepaścił niedoświadczony woźnica. Podjął, pozornie rozsądną, próbę wydostania się z wąwozu przez jechanie zgodnie z jego biegiem, lecz gdy wreszcie udało mu się na chwilę wjechać na stok, woda była już tak wysoko, a jej nurt był tak silny, że powóz sam zaczął zsuwać się w dół, z prądem. Panika powożącego udzieliła się ciągnącym dyliżans koniom, a gdy szarpiące się zwierzęta złamały orczyk, stało się jasne, że nic nie uchroni dyliżansu przed katastrofą. Konie wyrwały się na brzeg, także dwu pasażerów zdołało wydostać się na stały ląd, jednak z podróżujących z nimi kobiet, tylko jedna zdążyła przeskoczyć na krawędź wąwozu, nim kolejna fala wody nie porwała powozu. A chociaż wkrótce pojazd zaczepił się o krawędź urwiska i znów zatrzymał, jego dach wydawał zbyt chwiejny, by ostatnia z pasażerek, zbyt przestraszona, próbowała opuścić go i przenieść się na bezpieczny grunt. Trzymała się jedynie kurczowo linek na dachu i pojękiwała przy każdym drgnięciu oparcia.
Z tego otępienia wyrwał ją męski głos.
– Czy mnie słyszysz, senorita?
Zdała sobie sprawę, że ktoś nawoływał ją od dłuższej chwili. Oderwała spojrzenie od wody. Na brzegu zobaczyła jeźdźca. Czarny koń z zainteresowaniem rozdymał chrapy, obserwując nurt, jego pan przechylał się w siodle, też uważnie śledząc płynącą wodę.
– Senor… – odezwała się dziewczyna. Bała się obcego, ale znacznie bardziej obawiała się, że za chwilę znów powóz zostanie porwany w dół strumienia.
– A więc słyszysz mnie, senorita – ucieszył się przybysz. – Posłuchaj zatem. Przesuń się nieco w moją stronę, a zdołam cię zdjąć na brzeg.
Przesunąć? Dziewczyna w nagłym przypływie paniki pokręciła przecząco głową i zacisnęła mocniej dłonie na linkach. Zamknęła oczy, więc ani nie widziała zrezygnowanej miny jeźdźca, ani nie słyszała jego westchnienia, kiedy zsiadł z konia i ostrożnie wszedł w nurt, asekurując się linką zaczepioną do końskiego siodła. Krok, dwa.. nagle stracił grunt pod nogami, ale już miał dyliżans na wyciągnięcie ręki i nim nurt go zniósł, uczepił się jego dachu.
Dziewczyna piskliwie krzyknęła, czując, że jej podpora chwieje się mocniej i drży. Za moment znów pisnęła, gdy mokre męskie ramię otoczyło ją w pasie.
– Spokojnie, senorita – usłyszała nad uchem.
– Senor… – wykrztusiła.
– Spokojnie, senorita – powtórzył przybysz. – Jeszcze chwila i będziesz bezpieczna. Wypuść tylko te linki z dłoni.
– Ja, ja…
Dyliżans znów zadygotał. Obcy już bez słowa sięgnął i przeciął linki, których tak kurczowo trzymała się dziewczyna. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mężczyzna ściągnął ją w wodę.
Krzyknęła i zakrztusiła się. Chciała się szarpnąć, ale w tej samej chwili woda oblała jej twarz, więc kolejny krzyk zamienił się w przerażone prychanie. Poddała się panice, ale mężczyzna już stał pewnie na gruncie i krok później postawił ją na brzegu. Wtuliła się mu w ramiona i zaszlochała.
Obcy dłuższą chwilę kołysał ją łagodnie, gładząc po włosach, aż wreszcie westchnęła i pociągnęła nosem.
– Przepraszam, senor.
– Nie ma za co, senorita.
– Donna – poprawiła. – Donna Dolores Escobedo. – Dygnęła niezgrabnie, na tyle, na ile pozwalały jej przemoczone fałdy sukni.
– Zorro – mężczyzna skłonił się lekko, z uśmiechem.
Wydawało się, że dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że jej wybawca nosi maskę. Drgnęła i cofnęła się o krok.
– Nie obawiaj się, senorita – ponownie ukłonił się Zorro. – Nic ci z mojej strony nie grozi.
– Wybaczcie, senor Zorro. Słyszałam... wiele historii o was.
– Nie wątpię, że były nader barwne, ale zapewniam, że przynajmniej część z nich była zmyśleniem. Ale, ale, senorita. Wy drżycie. Powinniście się zaraz znaleźć pod dachem.
Dziewczyna rzeczywiście dygotała w przemoczonej sukni. Jednak wahała się. Jej wątpliwości, jakiekolwiek by nie były, rozwiały się, kiedy za jej plecami z głośnym trzaskiem woda uniosła resztki dyliżansu.
– Obawiam się, senor, że będę musiała zdać się na waszą łaskę – stwierdziła z rezygnacją. – Straciłam wszystkie moje kufry.
– Być może nie są jeszcze stracone – pocieszył ją Zorro. Pisnęła przestraszona, gdy podniósł ją niczym laleczkę i posadził w siodle.
– Jak to?
– Ten strumień za kilka mil zmienia się w rozlewisko. Wszystko, co zostało przez niego porwane, zatrzyma się tam i osiądzie na brzegach. Niewątpliwie w pueblu Los Angeles znajdziecie ludzi, którzy odszukają wasze kufry. Przy okazji – Zorro przynaglił konia – już niedługo będziemy w Los Angeles. Sądzę, że spotkacie tam waszych towarzyszy podróży.
Donna Dolores Escobedo, z początku sztywno wyprostowana i zdenerwowana, już po chwili oparła się o ramię Zorro. Jego peleryna, choć cienka, nieco chroniła ją przed wiatrem.

To nie był najlepszy dzień senority Victorii Escalante. Wpierw okazało się, że ostatnie ulewy pozalewały i porozmywały drogi do Santa Barbara i Monterey. Grupa podróżnych musiała z tego powodu pozostać w Los Angeles. Ich niezadowolenie, spowodowane tą zwłoką, dało się odczuć w narzekaniu na jakość pokoi czy kapryszenie przy posiłkach. Prócz tego w nocy wybuchła pomiędzy nimi kłótnia, która postawiła całą gospodę na nogi, a senorita Escalante, jako właścicielka, musiała ją załagodzić, by reszta gości mogła pójść spać. Ponadto najmłodszy wnuk senory Antonii dostał gorączki i choć doktor Hernandez zaręczał, że nie zagraża ona jego życiu, starsza kobieta zamartwiała się zdrowiem dziecka, co natychmiast odbiło się na jakości przygotowywanych przez nią potraw. Chcąc nie chcąc, a raczej chcąc uniknąć skarg na przesolone zupy czy niedosolone warzywa, senorita Victoria musiała przejąć z powrotem rządy w kuchni. I, jako kucharce, było jej szczególnie ciężko, gdy rankiem w gospodzie pojawił się alcalde. Najwyraźniej poprawiał sobie winem z Monterey nastrój po deszczowych dniach i meldunkach o zalaniach, bo zjawił się na śniadanie wyjątkowo późno i był rozdrażniony niczym głodny grzechotnik. Drażniło go wszystko, od zapachów polewki po rozmowy gości i dawał temu wyraz w wyjątkowo cierpkich słowach. A że senorita Escalante właśnie podała mu śniadanie, jego uwaga, i kąśliwość, skupiły się na niej, skutkiem czego była potężna awantura, która przepłoszyła z gospody prawie połowę bywalców, a samej Victorii przyniosła ból głowy i poczucie zmarnowanego czasu.
Toteż gdy na werandzie gospody wszczęło się zamieszanie, Victoria z furią trzepnęła o stół ścierką od naczyń i ruszyła sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz.
Niemal na progu wpadła na sierżanta Mendozę i grupkę przemoczonych, zabłoconych ludzi, którzy przekrzykując się jeden przez drugiego usiłowali wymóc wysłanie żołnierzy na poszukiwanie porwanego przez wezbrany strumień dyliżansu. Sierżant był nawet i chętny na taką wyprawę, oczywiście nie sam, chciał raczej wysłać w drogę kaprala, ale alcalde nie miał zamiaru trwonić czasu żołnierzy na takie błahostki. Odmowa ta spowodowała, że przybysze w pierwszej chwili zamilkli z oburzenia i zdumienia, ale niemal natychmiast zaczęli kłócić się z Luisem Ramone. Gwar podniesionych głosów wypełnił gospodę tak, że Victoria miała ochotę zacząć krzyczeć. I zaczęła krzyczeć, przyłączając się do nalegań, by z puebla wyruszył choć patrol na rozeznanie terenu. Nie tylko po to, by odszukać szczątki dyliżansu, ale też i po to, by rozpoznać, czy woda nadal przybiera, czy też możliwe będzie wyruszenie innych podróżnych.
Alcalde jednak nie ustępował. Wręcz przeciwnie. Bez wahania zwrócił się przeciwko woźnicy. Zrzucając na niego odpowiedzialność za wypadek powozu i zwracając szczególną uwagę na jego nieudolność w powożeniu i brak doświadczenia z nierównymi drogami w okolicach Los Angeles, zażądał od sierżanta, by ten natychmiast odprowadził pechowego chłopaka do garnizonowego aresztu. W ten sposób zapewnił sobie odrobinę słabszy nacisk ze strony pozostałych przybyłych i nieco ciszy, bowiem razem z woźnicą z grupy wycofał się Mendoza, który wcześniej donośnym głosem domagał się od alcalde zajęcia się sprawą, a przynajmniej zezwolenia, by on, Mendoza, wyznaczył ludzi na patrol. Chwilę później Ramone zagroził podobnym uwięzieniem reszcie przybyszy, za nieposzanowanie władzy alcalde, gdy jeden z nich, mimo wszystko, zaczął się domagać wszczęcia poszukiwań. Informacja, że w dyliżansie znajdowała się jeszcze dziewczyna, bratanica jednego z okolicznych hacjenderów, zrobiła na nim niewielkie wrażenie.
– Zapewne się już utopiła – Ramone skwitował sucho nalegania jedynej kobiety wśród przybyłych.
– Szybko oceniacie, kto przeżyje, alcalde – skomentował te słowa ktoś z głębi sali.
– Zorro! – alcalde podskoczył, odruchowo sięgając do boku, gdzie zazwyczaj nosił szpadę. Tym razem jednak przyszedł na śniadanie bez niej i widać było po jego rozczarowanej minie, że mocno żałuje swego niedopatrzenia.
Na dźwięk tego imienia kilku nowoprzybyłych senores żachnęło się z niepokojem, a tęgawa dama pisnęła lękliwie i pospiesznie rozejrzała, jakby oceniając, gdzie i jak wypada jej zemdleć. Zorro nie zwrócił jednak na to uwagi.
– Wasza zguba, senores – delikatnie popchnął ku zgromadzonym dziewczynę. – Cała i zdrowa.
– Zorro, jak ty... – Victoria urwała w pół słowa. Ale wyglądało na to, że Zorro zrozumiał, co ma na myśli.
– Przejeżdżałem w pobliżu – wyjaśnił krótko. Nieznacznie uchylił w pozdrowieniu ronda kapelusza. – Adios, senoritas, adios, senores – uśmiechnął się jeszcze i znikł za kuchenną zasłoną.
– Mendoza!!! – rozkrzyczał się alcalde, usiłując wyjść zza stołu.
– Dajcie spokój, alcalde – wtrąciła się Victoria. – I tak go żołnierze nie dogonią.
– Senorita Escalante! – Ramone sapnął wściekle, ale opadł z powrotem na swoje miejsce.
Victoria nie słuchała go dłużej. Przybyła dziewczyna była przemoczona do suchej nitki i trzęsła się z zimna i ze zmęczenia.
– Dosyć tego gadania! – zawołała senorita Escalante. – Marisa! Przygotuj dla gości polewkę i wino z korzeniami. Juanita! Rozpal w głównym kominku, by goście mogli się osuszyć. A ty chodź ze mną. – zwróciła się do dziewczyny.
–Dokąd mamy iść, senorita? – wtrąciła się druga z pasażerek dyliżansu. Objęła właśnie opiekuńczo dziewczyną, patrząc i na alcalde, i na Victorię tak, jakby mieli jej zaraz wyrządzić krzywdę.
– Do mojego pokoju. Jestem Victoria Escalante, właścicielka tej gospody. A wasza podopieczna – Victoria właściwie oceniła relacje pomiędzy damą i dziewczyną – potrzebuje suchej odzieży. Inaczej zapadnie na gorączkę.
Dama jęknęła na tak obcesowe postawienie sprawy, ale posłusznie poprowadziła słaniającą się na nogach dziewczynę za Victorią.
Mogło się wydawać, że gdy już pechowi podróżnicy z dyliżansu siedzieli przy parujących talerzach polewki i nad kubkami z grzanym winem, a alcalde opuści gospodę i uda się w zacisze swej kwatery, by leczyć się ze wspomnień ostatniego wieczoru, senorita Victoria Escalante będzie w lepszym humorze. Niestety, tak się nie stało. Alcalde co prawda wyszedł, ale wspomnienie jego obojętności, uporczywego oporu przed wysłaniem żołnierzy na poszukiwanie dyliżansu i grożenia aresztowaniem, podobnie jak uwięzienie pechowego woźnicy, nadal rozpalało emocje w podróżnych. Ogrzana izba, ciepły posiłek i korzenne wino wskórały jedynie tyle, że toczyli oni nader ożywioną dyskusję, a każdy ich wykrzyknik odbijał się echem pod stropem sali i... w obolałej głowie Victorii.
Równie nieprzyjemnymi były dla niej dyskusje pań. Starsza, senora Chiara, jak słusznie odgadła senorita Escalante, okazała się być damą do towarzystwa i opiekunką młodziutkiej donny Dolores Escobedo w jej podróży do stryja. Przestraszona początkowo wypadkiem i zmęczona marszem, teraz trzęsła się nad swoją podopieczną niczym kwoka nad jedynym kurczęciem. Jej starania, by zapewnić dziewczynie jak najlepsze warunki byłby może i zabawne, gdyby nie fakt, iż senora Chiara, urodzona i wychowana w Hiszpanii, miała niezbyt dobrą opinię o miejscu, do którego przybyły. Mogło mieć na to wpływ wiele rzeczy, ale nie ulegało wątpliwości, że zdaniem senory, znalazły się, ona i donna Escobedo, na skraju świata, gdzie brak jest podstawowych cywilizowanych udogodnień, a miejscowa ludność niewiele różni się od pogańskich dzikusów. Toteż, gdy tylko ogrzała się trochę i posiliła, zaczęła odnosić się do Victorii z nieskrywaną wyższością, dając do zrozumienia, że uwłaczającym jest sam fakt, że bratanica i wnuczka don Escobedo musi odpoczywać w gospodzie, ubrana w strój oberżystki.
Sama donna Dolores zdawała się na to nie zwracać uwagi. W milczeniu zjadła podany jej posiłek, wypiła wino, a na wszelkie uwagi i monologi senory Chiary reagowała tylko mrukliwymi przytaknięciami. Victoria była skłonna zrzucić milczenie dziewczyny na przeżyty strach i wyczerpanie, gdyby nie... no właśnie, gdyby nie delikatny półuśmiech, jaki często pojawiał się na jej bladej twarzyczce. Donna Escobedo była nie tyle wyczerpana, co pogrążona we własnych myślach, a sądząc z jej miny, były to myśli bardziej niż przyjemne. Gdy Victoria dostrzegła, jak przez moment dziewczyna przesuwa z namysłem palcem po swoich wargach, zadrżała. Nagle bowiem zrozumiała, gdzie już widziała takie rozmarzone spojrzenie.
Jej podejrzenia co do marzeń dziewczyny zmieniły się w pewność, gdy na placu zafurkotały koła powozu i do gospody wtargnęły dwie dziewczyny, córki don Hernando Escobedo i kuzynki donny Dolores, a sala wypełniła się okrzykami radości. Sam don Hernando, po uprzejmym przywitaniu się z Victorią i wyrażeniu podziękowania za opiekę nad bratanicą wdał się w dyskusję z przybyłymi, zaś dziewczyny utworzyły małą, pełną okrzyków i chichotów grupkę, wymieniając wrażenia z podróży.
Oczywiście, szczęśliwe ocalenie donny Dolores było pierwszym tematem, który jednak niemal natychmiast zmienił się w dyskusję o jej wybawicielu. Dopiero teraz donna Escobedo dowiedziała się, kto tak naprawdę uratował ją z katastrofy i zrozumiała, jakie spotkało ją szczęście i zaszczyt, gdy ujrzała pełne zazdrości miny kuzynek. Zaczęła więc opowiadać, bardzo szczegółowo, o każdej chwili, jaką spędziła z Zorro, a każda jej wypowiedź była kwitowana westchnieniami zachwytu i żalu. Gdy zaczęła się rozwodzić nad tym, jak wprowadził ją do gospody i jak pożegnał się z nią ukłonem, Victoria nie wytrzymała.
– Powiedział adios senoritas – zauważyła sucho, stawiając na stole kubki z sokiem.
Donna Escobedo spojrzała na nią, zdumiona, że oberżystka odzywa się do niej takim tonem, a jednocześnie urażona, że przerwano jej tak emocjonująca opowieść, zachowała jednak pełne wyniosłości milczenie. Jej kuzynki nie były tak delikatne. Zanim Victoria doszła do zasłony w wejściu do kuchni, usłyszała za sobą.
– Nie martw się! Ona jest zazdrosna! A przecież sama dała mu kosza!
– Jak to?
Victoria zacisnęła zęby i znikła w kuchni, ale nie mogła się oprzeć nasłuchiwaniu rozmowy w głównej sali. Na jej nieszczęście dziewczyny siedziały dostatecznie blisko, by mogła usłyszeć każde słowo. Słuchała więc, jak kuzynki informowały donnę Dolores, nader obrazowo i obszernie, o tym, co było kiedyś pomiędzy właścicielką gospody a tajemniczym, wyjętym spod prawa jeźdźcem w masce, oraz o związku Victorii Escalante z don Diego de la Vegą. Najwyraźniej też uznały, że wyglądało na to, iż Zorro doszedł do wniosku, że czas zakończyć samotność i znaleźć pocieszenie u innej. Każde zdanie powodowało, że Victoria czuła się gorzej i gorzej, szczególnie, że córki don Escobedo już od dawna czuły do niej urazę za przyjęcie oświadczyn don Diego i teraz, korzystając z okazji, nie omieszkały odpowiednio przedstawić jej roli. Wreszcie usłyszała wypowiedziane zdumionym głosem słowa donny Dolores.
– Ależ ona jest o wiele starsza ode mnie! I taka brzydka i ciemna...
Tego nie mogła już dłużej wytrzymać. Duma nie pozwalała jej ośmieszyć się wtargnięciem do sali i urządzeniem awantury dziewczętom, zwłaszcza, że właśnie don Hernando skończył rozmawiać z pozostałymi podróżnymi i nakazał córkom i bratanicy wsiadać do powozu. Wyszła więc z kuchni i pożegnała się z gośćmi, na tyle uprzejmie, na ile pozwalała jej odczuwana złość na panienki, ale też będąc boleśnie świadomą, że jej chłód będzie szeroko komentowany przez rozchichotane dziewczęta. A potem zleciła Marisie nadzór nad kolacją dla pozostałych w gospodzie gości, osiodłała swojego wierzchowca i pognała do hacjendy de la Vegów.

Gdy wpadła do gabinetu, Diego pochylał się właśnie nad mapą Los Angeles i jego okolic z ołowianym rysikiem w dłoni.
– Wygląda na to, że mimo nawałnic system kanałów na południe od miasta jest wystarczający – oświadczył, gdy trzasnęła drzwiami.
– Czy możesz mi wyjaśnić, co to miało znaczyć? – spytała z furią.
– Victoria? – Diego spojrzał na nią ze zdumieniem. – Byłem pewien, że to ojciec wrócił z objazdu. A chodziło mi o ten system irygacyjny, jaki wykopaliśmy dwa lata temu. Pamiętasz, to co mój ojciec zatwierdził plany. Do tej pory nie było aż takich deszczy, by można było go w pełni wykorzystać.
– Nie o to cię pytałam!
– A o co? – zdziwił się Diego.
– Skąd wziąłeś tę Dolores!
– Jaką Dolores? O kim ty mówisz? – zdumienie Diego było tak duże, że w innej sytuacji Victoria zapewne głośno by się roześmiała. Ale teraz nie było jej do śmiechu. Właśnie spędziła prawie dwie godziny wysłuchując zachwytów nad Zorro i kąśliwych komentarzy o swojej osobie, a Diego nie okazał się jej w najmniejszym stopniu pomocny. Zatem przelała na niego całe swoje zmęczenie i poirytowanie.
– O tę małą Escobedo, którą tak romantycznie przywiozłeś do mnie, do mojej gospody i z którą się tak czule żegnałeś przy wszystkich – zaczęła rozwścieczona, a potem krzyczała dalej. – Czy ja już się ci znudziłam? Tak? – Ruszyła do Diego i podkreślała każde pytanie puknięciem palca. – Zorro szuka innej senority? Młodszej? Lepiej urodzonej? Z ładniejszą buzią? A może bardziej ułożonej? Której można przynosić kwiaty? Albo śpiewać pod oknami? Nie mogłeś być wobec niej choć odrobinę mniej uprzejmy? Choć trochę okazać, że ci na mnie jeszcze zależy? Jak mogłeś? Wiesz, co one teraz opowiadają?
W trakcie jej tyrady Diego cofał stopniowo od biurka. Wreszcie złapał ją za ramiona i przycisnął do ściany.
– Nie ma innej senority – powiedział spokojnie. – Nikogo nigdy nie było prócz ciebie.
– Puść mnie! – prychnęła.
Odsunął się posłusznie. Strzepnęła jego dłoń z ramienia.
– Nie wierzę ci – oświadczyła. – Nie wierzę. Mówisz tak tylko, by mnie uspokoić.
– Vi... – wyciągnął rękę, chcąc ją znów przytrzymać, czy może przytulić.
– Zostaw mnie!
Odwróciła się i wypadła z gabinetu, mijając zaskoczonego don Alejandro. Rozpłakała się dopiero wtedy, gdy zabudowania hacjendy znikły za drzewami.
Don Alejandro zajrzał ostrożnie do pokoju. Diego stał przy oknie, zapewne obserwując odjazd Victorii i w zamyśleniu pocierał dłonią kark. Rozsypane na biurku rysiki i mapy świadczyły, w czym mu tak gwałtownie przerwano.
– Diego?
– Tak, ojcze? – odwrócił się od okna.
– Możesz mi powiedzieć, co się stało? Oczywiście, jeśli możesz – lekkim słowom don Alejandro przeczył ton, jakim były wypowiedziane.
– Uraziłem Victorię – w głosie Diego można było wyczuć bezmierne zdumienie. – Uratowałem dziś z potoku dziewczynę, bratanicę Hernando Escobedo. Woda porwała dyliżans, którym jechała. Wyciągnąłem ją, przywiozłem do miasta… – Wciąż kręcił głową na poły z namysłem, na poły ze zdumieniem. – Naprawdę nie rozumiem…
– Powiedz mi tylko jedną rzecz – don Alejandro oparł się o ścianę koło okna. – Wyciągnąłeś ją ty, czy Zorro?
– Zorro – Diego na moment oderwał wzrok od drzew zasłaniających drogę do Los Angeles. – Tornado potrzebował ruchu, więc uznałem, że będzie lepiej, jak to Zorro pojedzie rozejrzeć się po okolicy.
Don Alejandro przez chwilę miał ochotę się roześmiać z bezradnego zdumienia syna. Diego najwyraźniej zapomniał już, jak boleśnie przeżywał każde swoje niepowodzenie, gdy Victoria dawała mu do zrozumienia, że Zorro jest znacznie bardziej od niego atrakcyjny. A może po prostu uważał, że to, co było pomiędzy nim a senoritą Escalante było jedyne i wyjątkowe? Czasem jego syn był rozbrajająco naiwny, gdy chodziło o relacje pomiędzy mężczyznami i kobietami. Ale nie mógł mu tego powiedzieć, jeszcze nie teraz. Toteż ograniczył się do krótkiej porady.
– Wiesz, synu? – powiedział. – Gdy twoja matka wpadała w złość, nieważne z jakiego powodu, miałem tylko jedno wyjście.
– Jakie?
– Przeprosić ją…
– Ale…
– Nie ma ale. Żadnych ale. Pojedziesz do Los Angeles i przeprosisz Victorię. Za to co zrobiłeś i co, być może, nie zrobiłeś. Tego ona od ciebie oczekuje.

Wieczór nadszedł szybko, ale i tak było to późno dla znękanej senority Victorii. Wreszcie stali bywalcy opuścili gospodę, goście położyli się spać, a ona mogła udać się do swojego pokoju. Rozczesywała właśnie włosy, gdy usłyszała lekki szelest. Coś skrobało w okiennice. Obróciła się do okna. Wiedziała doskonale kto to i, przekornie, nie miała ochoty otwierać. Ktoś za oknem zaskrobał jeszcze raz, a po chwili, ku swemu zdumieniu, Victoria zobaczyła ostrze niewielkiego sztyletu, które gość wsunął w szczelinę i podważył rygiel okiennicy. Skrzywiła się i wstała.
– Witaj, Zorro – oświadczyła zimno, gdy okno się otworzyło. – Przyszedłeś się tłumaczyć?
– Nie – odparł Diego. – Przyszedłem cię przeprosić. Mam nadzieję, że nie będziesz teraz krzyczeć? – zapytał.
– Nie, nie będę.
Dopiero teraz, gdy wskoczył przez okno, zdała sobie sprawę, że przyszedł w stroju Diego, nie w masce. Uśmiechał się jednak do niej w ten jedyny w swoim rodzaju sposób, w jaki uśmiechał się Zorro.
– Przyszedłem cię przeprosić. Nie wiem, co zrobiłem – powiedział. – Nie wiem, czego nie zrobiłem, ani też co takiego powiedziałem. Ale chcę, byś wiedziała, że nie chciałem cię skrzywdzić. Nie wiem też, co one, i jakie one opowiadały, ale daję ci moje słowo, i słowo Zorro, że nie ma nikogo innego niż ty. Jesteś tylko ty.
Victoria potrząsnęła głową. Cała jej złość na Diego jakoś rozmyła się w ciągu dnia. I, musiała to przyznać sama sobie, niepotrzebnie się na niego rozzłościła. Sprowokowało ją tylko to paplanie dziewczyn i rozmarzone oczy tamtej panienki. A to, że Diego wdrapał się do jej pokoju tak, jak zwykle robił to Zorro, miło ogrzało jej serce. Przez chwilę jeszcze się wahała, ale gdy Diego dotknął jej ramienia, uśmiechnęła się nagle i pocałowała go.

Wspomnienie wieczornej wizyty Diego poprawiało nastrój Viktorii następnego ranka, aż do południa. Było jej trudno złościć się na marudnych gości czy obrażonego alcalde, gdy wciąż miała w pamięci niepewną minę Diego, gdy starał się ją przeprosić „za wszystko co zrobił i czego nie zrobił”, jak to ujął.
Jednak w południe przyjechał don Escobedo z córkami i bratanicą. On zjawił się w Los Angeles, by złożyć wizytę alcalde i dowiedzieć się, co Luis Ramone ma zamiar uczynić z pechowym woźnicą dyliżansu, a one chciały dowiedzieć się, czy odnaleziono może kufry donny Dolores i rozejrzeć za krawcową. Kilka kobiet w pueblo parało się dorywczo tym fachem, a choć zazwyczaj szyte przez nie stroje były bardziej praktyczne niż efektowne, zapewne mogły one poradzić sobie z bardziej wyszukaną garderobą. Niestety, całe życie towarzyskie Los Angeles koncentrowało się wokół gospody senority Victorii Escalante, i choć chwilami bardzo tego żałowała, nie mogła zamknąć drzwi przed niektórymi gośćmi.
Tak było i tym razem. Dziewczęta przybyłe z don Escobedo, po wizycie u krawcowych, zasiadły w gospodzie przy kubkach cydru, by omówić poczynione ustalenia. Wkrótce ich rozmowa, z początkowego tematu fasonów, kolorów i krojów sukien noszonych przez damy w Monterey, Kadyksie czy Madrycie, przeszła na fascynujący panienki temat jeźdźca w czarnej masce, Zorro, a zaraz po tym na temat Victorii Escalante i ich wzajemnych powiązań. Temat ten był zawiły, wymagający starannego rozważenia i wzajemnej dyskusji. Niestety, donna Dolores, najwidoczniej pod wpływem senory Chiary, nie miała najlepszego mniemania o mieszkańcach Los Angeles, szczególnie tych, którzy byli mieszanej krwi. Nie uważała też za stosowne nadmiernie ściszać głosu, toteż senorita Victoria, pracując w kuchni, mogła dokładnie usłyszeć, co sądzi o niej młoda donna Escobedo. I niestety, nie były to zbyt pochlebne opinie.
Victoria dowiedziała się więc wiele o swych nazbyt wystających kościach policzkowych i tym, że czynią jej twarz zbyt płaską i szeroką, jak na twarz urodziwej dziewczyny. Dowiedziała się także o niezbyt zdrowym, a z pewnością nieeleganckim kolorze swojej skóry, nieprzyjemnie kontrastującym z białymi bluzkami, jakie tak chętnie nosiła i sugerującym, że jest ona osobą nisko urodzoną i pracująca fizycznie. O nadmiarze fizycznej pracy miały też świadczyć dłonie Victorii, zbyt szerokie i masywne, jak na dłonie kobiety, nie mówiąc już o dziewczynie. W rozmowie dziewcząt dominowało także przekonanie, że Victoria nie tylko jest już osobą u progu starości, lecz dodatkowo się postarza, nie chroniąc się przed słonecznym światłem, a dowodem tego są liczne już zmarszczki na jej twarzy. Także jej zachowanie i charakter, zdaniem donny Dolores pozostawiały wiele do życzenia, choć, jak się wyraziła, można było spodziewać się takich manier po kimś będącym wpół Indianką i prostą oberżystką. Ogólnie została zatem uznana za kogoś nieatrakcyjnego, kto z niewiadomych powodów przyciągnął do swojej osoby uwagę dwu najatrakcyjniejszych kawalerów w Los Angeles – Zorro i don Diego de la Vegi, choć tego ostatniego tłumaczyło poniekąd ekscentryczne usposobienie i upodobanie do dziwactw.
Najgorszym w tej rozmowie był fakt, iż donna Escobedo okazała się całkowicie odporna na milczącą perswazję Victorii, a także na jej bardziej i mniej kąśliwe uwagi. Przyjmowała je jako dowód braku wychowania i niskiego urodzenia senority Escalante. Pozostałe panny Escobedo, zwykle mniej lub bardziej życzliwe dla Victorii, pozostawały pod całkowitym wpływem donny Dolores i idąc za jej przykładem nagle zaczęły niepomiernie zadzierać nosa. Pokusa wyproszenia całego tego rozćwierkanego towarzystwa za drzwi gospody powoli stawała się nie do odparcia, ale sytuację uratowało pojawienie się don Diego. Wkroczył do gospody, z roztargnieniem wymienił kilka pozdrowień ze znajomymi hacjenderos, i bezceremonialnie zabrał ze sobą Victorię, zapraszając ją na wspólną przejażdżkę. Po kilku milach galopu i dłuższej rozmowie, a zwłaszcza celnych i dowcipnych komentarzach Diego, mogła już śmiać się na wspomnienie wpół zdumionych, wpół oburzonych min dziewcząt, gdy zwróciła im raz i drugi uwagę, czy też gdy wtrąciła się do ich komentowania koloru jej skóry, a jeszcze bardziej bawiło Victorię wspomnienie zgorszonego syknięcia donny Dolores, gdy ona całowała się z Diego na powitanie. Ale gdzieś w jej pamięci pozostawały te kąśliwe uwagi panien i raz, i drugi, z niesmakiem przyjrzała się swoim dłoniom, zmęczonym i poznaczonym śladami po kroplach oleju czy przyprawach.
Niestety, panny Escobedo zaczęły pojawiać się codziennie, a spotkania z nimi były coraz bardziej i bardziej drażniące. Powódź zniosła kilka ogrodzeń w okolicy, parę stad bydła się rozproszyło, a niedaleko ruin starej kopalni osunęło się zbocze. Wszystko to sprawiało, że większość hacjenderos i ich rodzin spędzała czas w swoich domach, a raczej na terenie posiadłości, starając się doprowadzić do porządku swoje włości, co za tym zaś idzie, życie towarzyskie Los Angeles prawie całkowicie zamarło. Don Escobedo także miał sporo pracy, więc odsyłał do miasta kłopotliwe zawalidrogi, jakimi stały się panienki. A te nudziły się w hacjendzie i nudziły się w gospodzie. Wyglądało na to, że obmawianie Victorii stało się ich ulubioną rozrywką, a do takiej okrutnej, podszytej lekceważeniem zabawy Victoria nie była przyzwyczajona. Choć Diego robił co mógł i pojawiał się w gospodzie także codziennie, nawet zaniedbując swoje obowiązki w hacjendzie, by dać Victorii chwilę wytchnienia, niewiele to pomagało.
Raz tylko wyjątkowo dobrze odpoczęła na takim wypadzie. Diego zabrał ją wysoko w góry za pueblo, gdzie swego czasu znalazł niewielkie jeziorko. Słońce mocno już przygrzewało, więc Victoria, po chwili namysłu, zażądała od Diego, by się na trochę oddalił, a sama z przyjemnością zanurzyła się w wodzie. Cisza nad jeziorem, głosy ptaków, chłód wody i spokój pozwoliły jej wtedy wypocząć. Zerkając ku brzegowi Victoria była niemal pewna, że wypatrzy tam Diego ukrytego za krzewami, ale młody de la Vega chyba potraktował jej polecenie bardzo sumiennie, bo pojawił się dopiero gdy go zawołała, starannie unikając zerkania na te miejsca, gdzie woda skapująca jej z włosów przemoczyła materiał bluzki.
Wreszcie wezbrana woda w jarach opadła, a drogi stały się znów przejezdne. Jedni podróżni odjechali z Los Angeles, a drudzy przybyli. Głównie handlarze, bo ulewy opóźniły o kilka dni zwyczajowy targ. O tyle wyszło to na dobre, że oczekując na przejazd w Monterey handlarze zebrali się w większą grupę i byli wśród nich tacy, którzy zwykle omijali malutkie pueblo. Tak więc rynek został bardziej niż zwykle wypełniony straganami, sprzedającymi i kupującymi.
Victoria szybko uzupełniła zapasy przypraw kuchennych, zamówiła dostawę wina i cydru i dokupiła kilka pięknych, polewanych garnków do gospody. Teraz mogła zająć się innymi, mniej praktycznymi zakupami.
Stoiska z materiałami były wprost oblężone. Victoria już z daleka słyszała podniesiony głos senory Chiary, z oburzeniem perorującej na temat skandalicznie wysokich cen i kiepskiej jakości oferowanego towaru.
– To wprost oburzające! – wykrzykiwała. – Czy w tym dzikim kraju nie ma nikogo, kto by przywoził bardziej eleganckie materiały?
– Senora, to doskonały aksamit, wprost z wytwórni w San Francisco, gdzie nici na niego zostały przywiezione wprost z Makao.
– To, co nazywacie aksamitem, człowieku, to powycierana szmata, w którą nie wytarłabym nawet butów, a za którą żądacie skandalicznie wysokiej ceny! Coś takiego powinno być karane przez alcalde! Grzywną i aresztem!
– Senora! Proszę mi nie grozić! – handlarz zaczynał tracić cierpliwość.
Senorita Victoria skorzystała z tego, że senora Chiara przez moment zatchnęła się z oburzenia i zręcznie wsunęła się pomiędzy nią, a stragan.
– Buenos dias, senor – przywitała handlarza.
– Buenos dias, senorita Escalante – rozpromienił się. – Jak dobrze znów senoritę zobaczyć!
– Przywieźliście? – Victoria nie traciła czasu. Senora Chiara mogła w każdej chwili dojść do siebie i zaprotestować przeciw tak skandalicznemu, jej zdaniem, traktowaniu.
– Przywiozłem – handlarz uśmiechnął się szeroko i zaprosił Victorię za stół. Tam ostrożnie rozwinął jutowy zawój, do tej pory starannie ukrytą pod blatem. – Proszę, senorita.
W zawoju był jedwab. Biały jedwab, cieniutki i delikatny, wydawał się promieniować własnym blaskiem. Gdy dotknęła go i przesunęła nim po dłoniach, miała wrażenie, że przez ręce przelewa się jej chłodna, źródlana woda. Był idealny.
– O, to już się do czegoś nadaje – usłyszała nagle za uchem i senora Chiara sięgnęła przez stragan, by pomacać trzymany przez Victorię materiał. Odsunęła się szybko. Nie chciała pozwolić, by ta kobieta dotykała czegokolwiek z jej rzeczy. Handlarz wzniósł na moment oczy ku niebu, jakby prosząc je o litość.
– Co to ma znaczyć? – senora Chiara prawidłowo odczytała gest. – Nie mogę sprawdzić, czy ta tkanina do czegokolwiek się nadaje? I dlaczego nie została wyłożona wśród innych towarów?
– Ta tkanina – handlarz odezwał się spokojnie – została sprowadzona na specjalne życzenie senority Escalante. Została także już opłacona, senora.
– Płacę więcej!
– Niestety, senora, nie mogę. Mam umowę z senoritą Escalante. Jeśli sobie życzycie, sprowadzę wam podobną tkaninę, już za dwa tygodnie.
– Dwa tygodnie! – wykrzyknęła senora Chiara. – Wy chyba sobie żartujecie! Potrzebuję tkanin stosownych na suknie dla dobrze urodzonej panny już, teraz, a nie za dwa tygodnie!
– Niestety, nie mogę – upierał się handlarz. – Senorita Escalante, jeśli zechce pani… – zwrócił się do Victorii.
– Nie, ona nie zechce! – senora Chiara nachyliła się nad straganem. Handlarz w ostatniej chwili odsunął zwój jedwabiu sprzed jej rozczapierzonych palców.
– Senora – odezwała się Victoria. Do tej pory starała się zachować spokój, ale już dłużej nie mogła wytrzymać. – Senora, proszę zostawić moją własność w spokoju. Ten materiał kupiłam na suknię.
– Na suknię? Na suknię? – oburzyła się senora Chiara. – Od kiedy to karczemna ladacznica ubiera białą suknię!?
Victorii przez moment pociemniało w oczach. Już brała zamach, by uderzyć w twarz i posłać tę obrzydliwą kobietę na ziemię, gdy nagle jej ramiona objęło męskie ramię.
– Mężczyzna za takie słowa o mojej narzeczonej zapłaciłby krwią, senora – odezwał się Diego de la Vega lodowatym tonem. – Kobiety uderzyć nie mogę, ale to nie zmienia faktu, że mogę sprawić, że za to zapłacicie.
– Jak to!?
– Uważajcie. Alcalde wprowadził zakaz. Ktokolwiek sprowokuje zwadę, czy bitkę, zapłaci grzywnę i spędzi noc w areszcie. Więc jeśli nie chcecie zapoznać się z urokami pryczy w garnizonie, uważajcie na słowa. Każde, jakie mówicie.
– Wy… wy…
– Uważajcie.
Senora Chiara odetchnęła głęboko. Nagle wzruszyła ramionami i wyprostowała się.
– Porozmawiam z don Escobedo – pogroziła. – A wy… wy powinniście bardziej uważać, kogo bierzecie za żonę!
Odwróciła się i odeszła, tylko jej staroświecka mantyla kołysała się nad tłumem. Victoria z trudem odetchnęła. Diego ujął ją za rękę i delikatnie rozgiął jej palce, zaciśnięte w pięść tak, że paznokcie wbiły się w ciało.
– Proszę… Nie pozwól, by jej głupota cię dotknęła… – odezwał się cicho.
– Diego… Wiem, ale…
– Postaram się znaleźć sposób, by ją jakoś uciszyć – obiecał. – Ale, ale… – odezwał się nagle weselszym tonem, starając się zmienić temat. – Usłyszałem coś o materiale na suknię. Mogę go zobaczyć?
– Nie! – Victoria wyrwała się z jego objęć i gwałtownie zasłoniła jutę. – Nie wolno! To przynosi pecha!
– Pecha? Chcesz powiedzieć Vi, że zamówiłaś?
– Tak, zamówiłam – uśmiechnęła się, musiała się uśmiechnąć na widok oszołomienia i zachwytu malującego się na twarzy Diego.
– To wspaniale! Ale, ale… Czy mogę za to zapłacić?
– Nie, nie możesz – pokręciła głową. – To będzie moja suknia i ja za nią płacę.
– Victoria…
– Powiedziałam.
Diego westchnął.
– Widzicie, senor – zwrócił się do sprzedawcy – z jak piękną i stanowczą kobietą przyjdzie mi iść przez życie. Victorio, zróbmy tak: wybierz prócz sukni wszystko inne, co będzie jeszcze do niej pasować, a ja za to zapłacę.
– Diego?
– Wiesz – Diego uśmiechnął się na poły łobuzersko, na poły przepraszająco – chcę iść z tobą w pasującym ubraniu, a wypadałoby, by pan młody też za swoje płacił. Więc proszę, wybierz tkaniny, a rachunek ja zapłacę zaraz po południu. Będę krążył jeszcze trochę po placu. Względnie przyślijcie go do hacjendy de la Vegów, jeśli tak będzie dla was wygodniej.
Diego raz jeszcze delikatnie uścisnął ramię Victorii i oddalił się w stronę stołów zastawionych szkłem. Handlarz, ucieszony perspektywą zysku, zaczął otwierać przed Victorią kolejne pakunki. Do jedwabiu miała już wcześniej zamówiony batyst, także biały, ale teraz na ladzie znalazły się przed nią zwoje francuskich koronek klockowych i drugich, brabanckich, przypominających najkruchszą piankę, białą, srebrną i złocistą. Obok nich złożył zwoje jedwabnego aksamitu w kilkunastu odcieniach, płótna londyńskie i grubo tkane sznury na szamerowania, złote i srebrne, takie, jakimi ozdabiali swe stroje hacjenderos. Wybrała kilka rzeczy, tych podstawowych i tych, które chciała wykorzystać jako ozdoby. Na koniec, gdy już wybrane rzeczy były spakowane i Felipe, który zajrzał do nich z polecenia Diego, został odprawiony z zakupami do gospody, sprzedawca wyciągnął jeszcze jedną paczkę.
– Chowałem to na specjalną okazję – powiedział. – A że wkrótce będziecie panną młodą, jak zrozumiałem, wygląda mi na to, że powinno to pójść w wasze ręce.
Otworzył. W paczce było rebozo, szal z śnieżnobiałego jedwabiu i z tak cienkich nici, że wydawało się być niemal mgłą. Ta rzecz była warta fortunę, ale olśniewała.
– Senor… Ja…
– Pozwólcie, że don de la Vega za to zapłaci – odezwał się sprzedawca. – Do pana młodego musi należeć zakupienie welonu. Obiecuję, że nie policzę mu za wiele, by przyniosło wam szczęście.
Victoria Escalante z niedowierzaniem wzięła w dłonie delikatny materiał. To był szal godzien nie senority czy donny, ale księżniczki czy wręcz królowej, a ona miała go ubrać. Przesunęła go delikatnie w dłoniach. Nagły hałas wytrącił ją z zauroczenia. Ponad głowami kupujących, w niewielkiej odległości, kołysała się mantyla senory Chiary. Kobieta najwyraźniej wracała. Victoria raz jeszcze przesunęła szal w dłoniach, nagle dostrzegając, jak silnie biel nici odcina się od smagłej skóry jej dłoni. W myślach ożyły wspomnienia kwaśnych komentarzy donny Dolores.
– Nie – powiedziała szybko. – Nie mogę. To jest zbyt wspaniałe.
Oddała szal, podziękowała i uciekła od stoiska. Nie mogła znieść myśli, że sprzedawca pewnie za chwilę zaprezentuje to śnieżne cudo senorze Chiarze czy młodym panienkom Escobedo.
Nie miała ochoty już wracać do gospody i ryzykować, że natknie się tam na senorę Chiarę czy rozchichotane panienki Escobedo. Wspomnienie słów kobiety, tego powątpiewania, czy przysługuje jej prawo do białej sukni, nadal bolało. Troska Diego tylko trochę je zagłuszyła, ale teraz widok tego cudnego rebozo i to, że się nagle zlękła i zrezygnowała z zakupu, przywołało to w całej okazałości, podobnie jak wszystkie zasłyszane wcześniej słowa o jej niedostatkach urody. Krążyła bez celu pomiędzy straganami, aż jej uwagę przyciągnął stół zastawiony masą mniejszych i większych pudełeczek, naczyniek i koszyczkowych skrzyneczek.
– Piękna pani! Piękna pani! – zagaił sprzedawca. – Kup pani coś u mnie!
– A co sprzedajecie? – zapytała, niemal machinalnie.
– Leki różne, leki niezwykłe! Te dla kobiet, i te dla mężczyzn! Mogą śmierć odpędzić, chorobę odgonić, urodę przywrócić! Dodać pewności siebie! Mogą ze starca uczynić młodzieńca, a siwym włosom nadać znowu blask! Twarz wygładzą, zmarszczek ujmą, liczko rozjaśnią!
– Rozjaśnią? – ściągnęła brwi Victoria, nagle zainteresowana.
– Tak, rozjaśnią. Proszę, spróbujcie tej pomady. Nada każdej skórze, choćby nie wiem jak opalonej, białość alabastru i kości słoniowej. Najpiękniejsze donny na dworze królewskim jej używają, by ich twarze przypominały swą delikatnością różane płatki.
Wspomnienie drwiących słów donny Dolores ożyło w pamięci Victorii, podobnie jak obraz twarzyczki samej donny – delikatnej cery, idealnego owalu twarzy, wielkich, szarych oczu za firankami gęstych rzęs. Dolores była niczym krucha rzeźba z porcelany czy kości słoniowej. Czyżby zawdzięczała to właśnie podobnym pomadom?
– Biorę pudełko – rzuciła szybko.
– Dopłaćcie trochę, a dam wam większe, takie co na długo wystarczy – zaproponował handlarz. – Nieprędko będę tędy przejeżdżał, nie w najbliższych miesiącach, a to trzeba stosować stale…
Dopłaciła i z nabożnym szacunkiem wzięła w dłonie spory słój z rudej, mocno wypalonej gliny, ozdobiony ornamentem z plecionki. Odchodząc od stoiska, zauważyła alcalde, przyglądającego się z namysłem także temu stołowi i usłyszała jeszcze, jak sprzedawca zaczyna swoją litanię.
– Senor, o senor! Niezwykłe są tu rzeczy! Leki różne, leki niezwykłe! Te dla kobiet, i te dla mężczyzn! Mogą śmierć odpędzić, chorobę odgonić, urodę przywrócić! Dodać pewności siebie! Umysł jasnym uczynić! Powodzenie przynieść w planach!
Skręciła pomiędzy stragany i gwar rozmów zatarł dalsze nawoływania handlarza. Nim jednak ruszyła w stronę gospody, zawróciła do stoiska z tkaninami. Było już znacznie uszczuplone, handlarz właśnie nadzorował ładowanie na niewielki wózek kolejnych paczek z materiałami. Ucieszył się jednak na jej widok.
– Senorita Escalante! – zawołał.
– Senor?
– Tak sądziłem, że do mnie wrócicie – oświadczył czymś ucieszony. – Ale muszę wam coś powiedzieć.
– Tak? – Victorii ścisnęło się serce na myśl, że piękne rebozo zostało już sprzedane.
– Właśnie chciałem odesłać rebozo do don Diego.
– Nie! – zaprotestowała Victoria, ucieszona, że szal nie znalazł jeszcze nabywcy. – Ja za nie zapłacę.
– Ależ senorita…
– Powiedziałam! Mam umowę z don Diego, które z nas płaci za co i nie zamierzam jej zmieniać. Jednak – złagodziła ton – jestem wam wdzięczna, że nie sprzedaliście tego rebozo komu innemu.
– To piękny szal, senorita, piękna robota. Wolałem oddać go komuś, kto doceni jego urodę – mina handlarza jasno wskazywała, kogo miał na myśli.
Wieczorem, w swoim pokoju, Victoria długo przypatrywała się wpierw rozłożonym na łóżku tkaninom, a potem odbiciu swojej twarzy w lustrze i temu, jak od jej włosów pięknie odcina się biel plecionki szala. Westchnęła, śledząc palcem delikatne rysy w kącikach oczu. Potem otworzyła słój i dość nieufnie powąchała jego zawartość. Zapach był… dziwny, ale nie nieprzyjemny, raczej znajomy. Kojarzył się jej z wełnianymi chustami. Ale to nie przeszkadzało, a sama pomada była delikatna w dotyku i lśniąco biała. Posmarowała więc nią twarz i szyję, ostrożnie i delikatnie, by nie nałożyć za wiele. Rankiem czuła się, jakby przed pójściem spać ochlapała się ciastem i zapomniała zmyć je z policzków. Skóra zakrzepła w ściągniętą maskę. Jednak gdy się umyła, dostrzegła, że zmarszczki przy oczach nieznacznie zmalały. I była pewna, że jej skóra nabrała delikatności i rozjaśniła się w kolorze.

Mijające dni wypełniała mieszkańcom Los Angeles codzienna krzątanina. Ślady powodzi zostały usunięte, stada zapędzone na pastwiska porosłe świeżą trawą, a sady i ogrody wypełniały się warzywami. Prace gospodarskie wróciły więc do swego zwykłego rytmu, co oznaczało, że w gospodzie senority Victorii Escalante wino lało się z dzbanów, a gwar rozmów nie cichł do późnej nocy.
Ku zadowoleniu samej senority, panny Escobedo prawie nie zaglądały do gospody. Widywała je, a jakże, gdy składały wizytę krawcowym, ale zwykle wpadały do pueblo i natychmiast znów wyjeżdżały. Victoria domyślała się, że póki nie zakończą przymiarek i dopasowywania stroju, nie pojawią się w gospodzie, ale nie martwiło jej to. Podobnie jak nie przejmowała się tym, że żadna ze szwaczek nie miała obecnie czasu na coś innego niż suknie donny Dolores i jej kuzynek. Jej suknia miała być jedyna w swoim rodzaju, dopracowana w każdym szczególe, mogła więc czekać i obmyślać ją bez pośpiechu.
Sprawą, jaka zaprzątała rozmówców w gospodzie, prócz oczekiwań na letnie upały i jesienne burze, była zmiana, jaka zaszła w ostatnich tygodniach w alcalde. Luis Ramone, zwykle na zmianę kąśliwy, wyniosły czy obrażony, stał się nieoczekiwanie otwarty i przyjazny. Chyba każdy mieszkaniec pueblo przeżywał szok, gdy słyszał z jego strony beztroskie powitanie, a z tego szoku rodziło się pytanie, co też takiego znów alcalde wymyślił. Jak do tej pory dobry i przyjazny nastrój Ramone oznaczał jedynie, że właśnie wciela on w życie swój kolejny genialny plan, który kończył się dla niego wielkim „Z” wyciętym na ubraniu, a dla mieszkańców Los Angeles, po przejściowych niedogodnościach, był pożywką do długich dyskusji nad kubkami wina i cydru. Choć więc na razie alcalde niczego nie ogłaszał, zastanawiano się już, co też tym razem to będzie.
Jednak alcalde pozostawał alcalde, niezmiennym niczym pory roku i chociaż dotychczas nic nie mówił o nowych podatkach, czy pomiarach gruntu, to sprowadził do Los Angeles oddziałek żołnierzy. Być może zrobił tak, by poprawić swoje samopoczucie po tym, jak don Hernando wytknął mu w ostrych słowach brak patroli, które mogły ostrzec podróżnych przed zalanymi drogami. A może planował coś znacznie szerzej zakrojonego, do czego będzie mu potrzebna znacznie większa obsada garnizonu. Jak by nie było, obecnie więcej stołów w gospodzie zajmowali żołnierze. Pili najtańsze wino, zamawiali posiłki i plotkowali, niczym gromada starych bab. Victoria, jak i jej pomocnice, miała pełne ręce roboty.
Któregoś wieczoru, gdy nalewała wino, jeden z żołnierzy sięgnął ku niej. Już miała się odwrócić z ostrym słowem, bowiem przez ostatnie dni, z niewiadomych powodów była coraz bardziej rozdrażniona, gdy siedzący obok kapral Rojas ściągnął rękę kolegi na stół.
– Nie radzę – zauważył spokojnie.
– Czemu?
– Bo nikt nie zaczepia senority Victorii, Juan. Nikt przy zdrowych zmysłach.
– A to dlaczego? – Juan najwidoczniej miał ochotę popytać, czy się poupierać.
– Dlatego – prychnął inny z siedzących przy stole żołnierzy, jeden z starej gwardii, jak się w żartach teraz określali.
– Rozejrzyj się dookoła, Checa – Rojas oparł się wygodnie o ścianę i pociągnął spory łyk wina. – Los Angeles to najmilsze miejsce pod słońcem na służbę. Mamy tu wygodną kwaterę, wina są i dobre, i tanie, tak samo jedzenie, a gdy nie masz już żołdu, zawsze dostaniesz coś niecoś na kreskę. Oczywiście, jeśli spłacasz swoje długi, będzie ci łatwiej. A jakby to cię nie przekonywało, to wiedz, że tutejsze senoritas potrafią spojrzeć przyjaznym okiem na samotnego żołnierza.
– Więc czemu nie mogę porozmawiać trochę z tą jedną senoritą?
– Dlatego, Checa, że ten raj ma swoją cenę. Jeśli nie zgodzisz się jej zapłacić, zamieni się on dla ciebie w piekło. Chcesz ją znać?
– No, mów – Juan Checa także rozsiadł się wygodnie.
– Proszę bardzo, oto ta cena: Nie wchodź w drogę Zorro.
– Nie wchodź w drogę? A co to ma znaczyć? – zdziwił się Checa. – I czy przypadkiem na ścianach nie wiszą ogłoszenia z nagrodą za głowę tego… Zorro?
– A wiszą, wiszą – wzruszył ramionami Rojas. – A co to oznacza? Ano, choćby to, że nie zaczepia się senority, do której on uderzał w konkury.
– O!
– Tak, tak. To była jego pani, i nikt nie mógł złego słowa o niej powiedzieć. I nadal nie może, jeśli to cię interesuje. Ani nie powinien jej zaczepiać, bo będzie miał na głowie nie tylko Zorro, ale i jej obecnego narzeczonego, don Diego.
– Widziałem go – prychnął Checa. – Nie zrobił na mnie wrażenia, że jest bardzo groźny…
– Wiesz Juan? Don Diego może i nie wygląda groźnie, ale potrafił odbić Zorro senoritę. A to o czymś świadczy.
– Don Diego całkiem dobrze radzi sobie ze szpadą – wtrącił się przechodzący właśnie obok stołu sierżant Mendoza. Nachylił się do żołnierzy i dodał poufnym tonem. – Uczy się, i to szybko. Ostatnio wytrzymał ze mną całe dwie minuty.
Juan Checa zakrztusił się winem. Kaszlał dłuższą chwilę, nim się opanował i odetchnął.
– To rzeczywiście sporo umie – stwierdził zdławionym głosem. – No dobrze, czyli mam nie umizgiwać się do senority Escalante, bo jest czy też była narzeczoną Zorro.
– I dlatego też, że to ona tu gotuje, więc lepiej bądź dla niej uprzejmy, lub wrócisz do kuchni w garnizonie – zauważył Mendoza. Pozostali przytaknęli.
– No to i dlatego – zgodził się Checa. – A są jeszcze jakieś inne sytuacje, gdy nie należy wchodzić w drogę Zorro, co? Czy tylko kiedy on zajmuje się senoritami?
– Ech, Juan, jakby ci to powiedzieć… – westchnął Rojas. – No dobra, nachyl się tutaj i słuchaj. Nie wchodzić w drogę Zorro oznacza, że jak złożysz się z nim na szpady, to odpuszczasz po chwili, jak strzelasz, to dziurawisz powietrze, a jak gonisz… to nie popędzaj za bardzo konia. Jednym zdaniem: nie próbujesz go złapać.
– A to niby dlaczego? Nikt nie próbował zgarnąć tej nagrody?
– Po pierwsze – Rojas z determinacją wypił łyk wina – to nagrodę, jeśli będzie, zgarnie alcalde. Komu by się nie udało, to możesz być pewien, że pieniądze wylądują w skrzyni alcalde.
– Zaraz, zaraz… A jak była nagroda za tamtą bandę dezerterów, to czy nie dostaliście pieniędzy?
– Oczywiście, że dostaliśmy, tylko widzisz… Alcalde wiózł sakwę z nimi tak, jakby jej nie było. Wszystko cicho i sza, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, a przy siodle alcalde jedna sakwa więcej, i to ciężka. I jak tu wróciliśmy, też się słowem nie zająknął, choć wygłosił wielce porywającą mowę o obronie Los Angeles. Potem alcalde znika do garnizonu i nagle znów zjawia się na placu i znów wygłasza mowę. Tym razem do tego sypie groszem. Ale ja widziałem, jaką on miał krzywą przy tym minę… I nie jestem pewien, ale chyba mi Zorro mignął na dachu garnizonu. Było ciemno, więc nie podnosiłem alarmu, poza tym… to Zorro nas wszystkich zgonił wtedy do roboty i to on tak naprawdę rozwalił tę bandę. Wszyscy potem czekali, czy przyjdzie poświętować, ale się nie zjawił. Może nie chciał nam psuć zabawy, bo by nas alcalde do łapania pogonił, a chyba nikt tego nie chciał. A może i Zorro się zjawił, tylko co innego załatwiał, bo tak sobie myślę, że to on przekonał alcalde, by nam oddał te pieniądze.
Checa przez dłuższą chwilę patrzył z namysłem na Rojasa.
– Twierdzisz, że to Zorro tak naprawdę pozbył się dezerterów? A ja słyszałem, że on okrada ludzi i przeszkadza przy zbieraniu podatków…
– Wiesz? – syknął cicho Rojas. – Jak masz za podatki zabrać ubogiej rodzinie jedyną krowę, to naprawdę nie masz ochoty bić się z kimś, kto ci w tej robocie przeszkadza. Raczej odpuścisz, pogonisz chwilę, gdy będzie zmykał, bo Zorro zawsze potem zmyka, a na koniec posłuchasz sobie cierpliwie, jak się alcalde wydziera. Ale krowa zostanie przy rodzinie i ty będziesz miał spokojniejsze sny.
– Do licha, Rojas, wiem, że to paskudne! Moja rodzina też była farmerami i też mieliśmy jedną krowę, wiesz o tym. Ale prawo jest prawo, jak jest podatek, to muszą go zapłacić…
– Tak, tyle, że muszą płacić i ty musisz tę krowę zabierać, tylko dlatego, że alcalde sobie uwidział ten podatek. Obudź się, Checa! Alcalde traktuje tę mieścinę jak dojną krowę, skoro już o krowach mówimy, i każdy pomysł jest dla niego dobry, by coś z ludzi wyciągnąć. Póki Zorro się nie pojawił, paskudnie tu bywało. Teraz też słyszę, jak się ludzie zastanawiają, czemu was tu ściągnął i co nowego wymyśli. Nie wpadają w panikę tylko dlatego, że Zorro pewnie się w to zaangażuje.
– Więc twierdzisz, ze ten Zorro tak naprawdę nie robi nic złego? Nie mogę w to uwierzyć.
– Im szybciej w to uwierzysz, tym lepiej dla ciebie – stwierdził Rojas.
– A jak nie posłucham twoich rad i spróbuję schwytać Zorro?
– To my sobie siądziemy i popatrzymy… Możesz spróbować, ale wierz mi, że dobrą zabawę będziemy mieli. Zorro może i nie zabija, ale jak mu kto wejdzie w drogę, to szybko ma ochotę umrzeć. Albo przynajmniej zapaść się pod ziemię, by go inni nie oglądali. Już Zorro o to zadba.
Checa jakby stracił zapał do rozmowy. Dopił swoje wino i wyszedł na werandę przed gospodą. Plac Los Angeles był pełen podążających za swoimi sprawami ludzi, przy fontannie kilka dziewcząt nabierało wody do dzbanów, zapewne na wczesną kolację. Kilka innych dziewcząt, elegancko ubranych i w towarzystwie równie eleganckich młodzieńców, przeszło przez rynek kierując się do gospody. Jedna z nich potknęła się na stopniach. Nim którykolwiek z elegantów zareagował, Checa postąpił krok do przodu i podtrzymał panienkę. Ta oparła się na nim, podziękowała z łagodnym uśmiechem i weszła z towarzyszami do gospody, a kapral Checa został na zewnątrz, nieoczekiwanie oszołomiony.
– A mówili, że w Los Angeles są piękne senority – szepnął do siebie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:34, 24 Maj 2011    Temat postu:

Dobry humor alcalde nie trwał długo. Minęło zaledwie kilka tygodni i Luis Ramone powrócił do swego zwykłego aroganckiego sposobu bycia. Parę osób było nawet gotowych przysiąc, że alcalde zrobił się jeszcze bardziej arogancki i ignorujący mieszkańców puebla, ale póki za jego opryskliwością nie szły jakieś sankcje finansowe czy fizyczne, przyjmowano to z obojętnością. Ciekawsze były inne, codzienne sprawy.
W gospodzie senority Escalante także było gwarno i wesoło. Panny Escobedo znów były stałymi gości, ale teraz już nie zabawiały się dokuczaniem Victorii. Miały ciekawsze zajęcia. Wciąż otaczała je grupka miejscowych młodzieńców, synów hacjenderos, a także kilka panien, zafascynowanych opowieściami donny Dolores o hiszpańskiej modzie i madryckim dworze, które snuła, kiedy razem przesiadywali na werandzie gospody, nad dzbankami cydru i wina. Sama senorita Escalante miała jednak wątpliwości, czy spoglądać na tych gości łaskawszym okiem, bo choć z jednej strony widziała, jaki przynoszą obrót jej gospodzie, to z drugiej wciąż ją drażniła wyniosłość, z jaką odnosiła się do niej donna Dolores, a za nią reszta towarzystwa, nawet te panny, które wcześniej były całkiem serdeczne w swych relacjach z Victorią. Być może właśnie to powodowało, że Victoria coraz częściej czuła się źle, rozbita i rozdrażniona.
Koło panien Escobedo zadziwiająco często też zdarzało się ujrzeć jednego z nowoprzybyłych żołnierzy. Kapral Juan Checa wciąż pojawiał się w gospodzie, gdy tam przybywały i choć nie ośmielał się zbytnio zbliżyć do wesołego towarzystwa, widać było, że nie spuszcza oka z donny Dolores. Tak było aż do czasu pewnego wydarzenia.
Zły nastrój Luisa Ramone powoli narastał. Coraz częściej zza bramy garnizonu można było usłyszeć połajanki i ruganie, jakimi częstował żołnierzy, wszystkich bez wyjątku, nie tylko pechowego sierżanta Mendozę. Coraz częściej także zdarzały się Ramone starcia z innymi mieszkańcami puebla, głownie z senoritą Escalante, przy posiłkach. Żądał bowiem bycia obsługiwanym jako pierwszy, poza kolejnością, i coraz częściej zgłaszał zastrzeżenia co do jakości potraw, a że senorita ostatnimi czasy też bywała w nie najlepszym humorze, prowadziło to do kolejnych potyczek, które senorita Victoria przegrywała nie tyle dlatego, że nie miała racji, a raczej dlatego, że ustępowała coraz bardziej rozzłoszczonemu alcalde.
Zdarzyło się więc pewnego dnia, że alcalde opuścił gospodę wprawdzie najedzony, ale też w wyjątkowo nieprzyjemnym nastroju. Dzień był pochmurny, a noc deszczowa i na rynku pozostały liczne kałuże i błocko, od świtu rozjechane przez liczne wózki czy końskie kopyta. Trudno więc było się dziwić, że kiedy śpieszący się alcalde wpadł z całym impetem na przechodzącego właśnie przez plac caballero, ten zareagował oburzonym okrzykiem. Reakcja alcalde była równie gwałtowna i pełna oburzenia. W krótkiej chwili wezwał do siebie przechodzących żołnierzy i nakazał im zamknąć pechowego caballero w areszcie. Zwolnił go co prawda po kilku godzinach, ale całe pueblo już wrzało, zaniepokojone taką demonstracją siły.
Plotki i oburzenie mieszkańców skrupiły się między innymi na kapralu Checa. Gdy zjawił się w gospodzie, by swoim zwyczajem wypić kubeczek wina i pośledzić będące właśnie z wizytą panny Escobedo, zamiast swojego cichego siedziska w kącie gospody stanął oko w oko z donną Dolores, która nie przebierając zbytnio w słowach powiedziała mu, co sądzi o takim traktowaniu ludzi, jakie zaprezentował tego dnia alcalde. Checa nie miał zbyt wiele na swoją obronę, zwłaszcza że to on dowodził tym nieszczęsnym patrolem, który zabrał caballero do aresztu, ale też nie próbował się zbytnio bronić. Raczej czerwienił się i bladł na przemian, starając się patrzeć wszędzie, tylko nie na rozzłoszczoną panienkę. A ta, gdy już skończyła wykrzykiwać swoje oburzenie, nagle zmieniła front. Słodkim niczym ulepek głosem zaprosiła kaprala, by usiadł nie na swoim zwyczajowym miejscu, a przy stole, razem z resztą jej towarzyszy. Postronnym obserwatorom trudno było powiedzieć, co było cięższą próbą dla kaprala, czy gniew donny, czy też raczej jej nieoczekiwana łaska. Tak czy inaczej, gdy donna Escobedo zdecydowała, że pora już wracać do domu, kapral Juan Checa był już poważnie spóźniony na odprawę w garnizonie i, ku swemu ogromnemu zdziwieniu, nie dbał o to.
Od tamtej pory kapral Checa stał się stałym towarzyszem donny Escobedo. Oczywiście, nigdy nie przebywała z nim sama, ale gdy zjawiała się w gospodzie, wraz z towarzystwem, nie wahała się go zaprosić, by zasiadł przy ich stole i włączał się do rozmowy. To, że kapral był dość utalentowany w szpadzie, oraz to, że w swej służbie przemierzył już spory szmat meksykańskich kolonii, sprawiało, że coraz częściej to on miał coś ciekawego do powiedzenia. Zwykle jednak donna Dolores nie pozwalała mu na zbyt obszerne opowiadanie i szybko sprowadzała rozmowę na właściwsze, jej zdaniem, tory.
Przypadek z błockiem i pechowym caballero był pierwszym sygnałem, że Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zaczyna znów snuć swoje marzenia o znaczeniu i potędze. Wkrótce potem, zapewne zainspirowany wspomnieniem pretensji don Escobedo, jakie ten miał do niego po wypadku dyliżansu, Ramone umyślił sobie budowę mostów nad jarami, którymi po nawałnicach spływała woda. Sam pomysł nie był niczym złym, spora część mieszkańców puebla ucieszyła się, gdy im to oznajmił. Ostatnimi czasy alcalde nabrał bowiem zwyczaju wygłaszania mów na środku puebla. Nikt z tego powodu nie protestował, bo choć co prawda przypominało to wszystkim o jego co bardziej szalonych pomysłach, jak nałożenie opłat na jedyną sprawną studnię, to zarazem było przypomnieniem, jak się takie pomysły kończyły. Trudno było zachować pełną powagę, gdy wspominało się, jak alcalde umykał przez plac, z wielką literą „Z” wyciętą na odzieży tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Tak więc oznajmienie przez alcalde nowiny, że zostaną wybudowane przeprawy na drodze do Monterey i Santa Barbara, zostały przywitane oklaskami. Brawa jednak zamarły, gdy w dalszej części mowy Luis Ramone oświadczył, że do budowy ich skierowani zostaną ci, którzy zalegają ze spłacaniem podatków. Ludzie zaczęli się gorączkowo zastanawiać, kiedy i jakie podatki płacili, by mieć pewność, czy to ich dotyczy najnowsze zarządzenie alcalde.
Niestety, okazało się, że alcalde nie ma na myśli realnych podatków. Już w dwa dni później kilkanaście gospodarstw w okolicach Los Angeles zostało odwiedzonych przez konny patrol, którego dowódca oznajmiał zaskoczonym i przestraszonym mieszkańcom, że według rejestrów są oni winni znaczne kwoty i ich obowiązkiem jest zgłoszenie się do pracy przy budowie. W ciągu jednego dnia niewielka szopa w garnizonie zapełniła się zmartwionymi, zaniepokojonymi ludźmi.
Jak jednak spodziewała się większość mieszkańców, taka sytuacja nie mogła potrwać długo. Ledwie zapadł wieczór, a żołnierze garnizonu zaciągnęli warty, na plac wjechał Zorro. Tym razem otwarcie wezwał alcalde do uwolnienia ludzi, zatrzymanych w ciągu dnia. Jak można się było spodziewać, Ramone odpowiedział na to otwarciem ognia. Zorro jedynie obrócił się w miejscu i pogalopował w noc. Ta ucieczka była tak niespodziewana, że Ramone, niewiele myśląc, wysłał w pogoń za nim patrol żołnierzy. Ci jednak wrócili szybko, aż za szybko. Zorro po prostu zniknął.
Drugi raz pojawił się, gdy zapadła już ciemność, tylko mur garnizonu był jasno oświetlony pochodniami. Ramone uczył się na swoich wcześniejszych błędach. Mógł się spodziewać, że Zorro pojawi się, by uwolnić zatrzymanych, zatem postawił pod bronią całą obsadę garnizonu. Oświetlił także mur i budynki, by nie dać jeźdźcowi w czarnej masce sposobności do prześlizgnięcia się pod osłoną mroku, gdyż było jasne, że Zorro spróbuje albo wyprowadzić więźniów, albo też zaatakuje samego alcalde, by wymusić na nim ich zwolnienie. W jednym i w drugim przypadku alarm w garnizonie i oświetlenie miały mu w tym przeszkodzić.
A jednak Zorro nie próbował podjechać do muru. Tym razem znów ustawił się przed bramą i znów wezwał Ramone, by ten uwolnił więźniów. Reakcja żołnierzy była do przewidzenia. Kolejna salwa wstrząsnęła pueblo.
I tym razem salwa odniosła skutek. Zorro zachwiał się nagle i pochylił w siodle. Obserwujący to ludzie jęknęli. Tornado postąpił niepewnie kilka kroków, jakby zaskoczony tym, że jego pan zachowuje się tak dziwnie, a Zorro osunął się jeszcze bardziej do przodu, wręcz kładąc się na szyi konia. Teraz trzymało go tylko wysokie siodło. Widać było, że jedna ręka kołysze się mu bezwładnie.
Na taki widok alcalde nie mógł zareagować. Za murem garnizonu rozległy się krzyki i za chwilę zaskrzypiała otwierana brama. Wtedy jednak Tornado zastrzygł niepewnie uszami i potruchtał w stronę wyjazdu z pueblo, z jeźdźcem wciąż wiszącym bezwładnie w siodle. Chwilę później za nim pognała pogoń – praktycznie wszyscy żołnierze z garnizonu, z samym alcalde na czele. Przy bramie pozostało jedynie dwu żołnierzy, pełniących bardziej symboliczną niż faktyczną wartę.
Tętent koni oddziału ucichł już w nocy. Obaj wartownicy nie ruszali się ze swoich miejsc, nasłuchując, czy nie usłyszą jakiś odgłosów świadczących o tym, że pościg został zakończony sukcesem. Całą ich uwaga była na tym skupiona, toteż uczucie chłodu na karku jednego z nich potrzebowało kilku chwil, by się przebić do świadomości.
– Wybaczcie, senores – usłyszeli za sobą i pierwszy, który się odwrócił, zetknął się z pięścią w czarnej rękawicy. Drugi, widząc tuż przy swojej twarzy ostrze szpady, wolał sam usiąść grzecznie za skrzydłem bramy i dać się spętać i zakneblować.
Zaniepokojeni losem Zorro mieszkańcy pueblo, zgromadzeni dookoła fontanny, ku swemu niepomiernemu zdumieniu ujrzeli aresztantów wymykających się zza bramy garnizonu. Gdy wyszedł już ostatni z nich, ktoś pociągnął skrzydło bramy do środka, a łoskot, jaki temu towarzyszył, świadczył, że zostały założone także sztaby. Kto to zrobił, okazało się za chwilę, gdy na murze pojawiła się doskonale wszystkim znana czarno odziana sylwetka.
Zorro zręcznie zeskoczył na ziemię i zagwizdał donośnie. Odpowiedziało mu rżenie i Tornado, wciąż obarczony sylwetką w pelerynie, wpadł na rynek. Jego pan czule pogłaskał konia po nozdrzach, odpiął z siodła lalkę i usadził ją na cembrowinie fontanny, czemu towarzyszyły coraz głośniejsze śmieszki widzów. Sam Zorro wskoczył na siodło i powoli odjechał w cień zalegający pobliską uliczkę, podczas gdy narastający hałas świadczył o tym, że pogoń powraca.
Alcalde wpadł na plac jako pierwszy i spiął konia prawie w miejscu, gdy zobaczył czarno odzianą postać siedzącą przy fontannie tak, jakby na niego oczekiwała.
– Poddaj się, Zorro! – oznajmił, podjeżdżając. Nieruchomość przeciwnika chyba jednak go zaniepokoiła, bo zamiast dalej się zbliżać, machnął ręką na Checę i Rojasa, którzy nadjechali zaraz za nim. – Obstawić plac! Nie pozwolić, by uciekł!
Zorro jednak nie uciekał. Siedział dalej, jakby zrezygnowany.
– Poddajesz się, Zorro? – spytał Ramone.
Nadal nie było odpowiedzi.
– Może on już nie żyje, alcalde… – odezwał się nieśmiało Mendoza. On jeden zauważył tłumek ludzi stojących dookoła placu i przypatrujących się w napięciu rozwojowi wydarzeń. Ramone na to stwierdzenie wzruszył ramionami i zeskoczył z siodła.
– Jesteś aresztowany, Zorro – oznajmił i złapał czarną postać za ramię. Ta osunęła się nagle na ziemię. Mendoza jęknął, a Ramone odruchowo podtrzymał padającego, tylko po to, by spojrzeć na wypleciony z łyka koszyk, będący głową manekina.
Dookoła zerwał się huraganowy ryk śmiechu. Rozwścieczony alcalde poderwał się na równe nogi i kopnął lalkę, a potem ruszył szybkim krokiem w stronę bramy garnizonu. Ta jednak okazała się zamknięta.
– Otwierać! – krzyknął Ramone. Odpowiedziała mu cisza.
– Munoz, Gomez! Otwierajcie! – zawtórował mu Mendoza. Tym razem odpowiedziały mu kolejne wybuchy śmiechu mieszkańców. Teraz już alcalde zorientował się, że coś jest z bramą nie tak.
– Sierżancie Mendoza – rozkazał. – Otwórzcie bramę.
– Ależ alcalde…
– To rozkaz!
Gdy wyznaczeni przez sierżanta żołnierze z trudem wdrapywali się na mur, towarzyszyły im coraz głośniejsze śmiechy i komentarze mieszkańców. Przypominały one już prawie huragan, gdy jeden z żołnierzy stracił równowagę, oparł się na pobliskim daszku i w deszczu dachówek zjechał z powrotem na ziemię. Drugi miał więcej szczęścia. Udało mu się przeskoczyć na drugą stronę muru i już po chwili brama zaczęła się powoli otwierać.
Większość żołnierzy była już w środku, gdy Zorro po raz trzeci wjechał na plac. Mendoza akurat się obejrzał.
– Zorro! – ogłosił.
Alcalde wypadł zza bramy w samą porę, by zobaczyć, jak Zorro otrzepuje z piasku swoją pelerynę i kapelusz.
– Nie obeszliście się z nimi najlepiej – zauważył Zorro.
– Ty…
– Alcalde, raz już próbowaliście zabrać ludzi do prac przymusowych – Zorro wycelował w pierś Ramone ostrze szpady. – Nie próbujcie tego ponownie!
Nim żołnierze wypadli z powrotem z garnizonu, pierś alcalde ozdobiło piękne „Z”, a sam Zorro po raz trzeci odjechał w ciemność.

Wydawać się mogło, że uwolnienie robotników podziałało na alcalde otrzeźwiająco. Przez kilka następnych dni, ani nie wysłał kolejnego patrolu, by sprowadził nowych pracowników, ani też nie pokazywał się za bardzo wśród mieszkańców, tylko Mendoza zjawiał się w gospodzie z prośbą o kolejne posiłki. Powściągliwość Luisa Ramone w spotkaniach z ludźmi była jednak bardziej niż zrozumiała, bo główny temat dyskusji toczonych nad kubkami wina czy cydru stanowiła kolejna sztuczka Zorro. Gdyby się zjawił, mógłby usłyszeć sporo mało pochlebnych opinii na swój temat, nikt się wiec zatem nie dziwił, że alcalde, tak wrażliwy na punkcie własnej osoby, woli unikać słuchania tego, co nie sprawia mu przyjemności.
Jednak bywalcy gospody toczyli nie tylko takie rozmowy. Piękną donnę Dolores zmęczyła, czy też znudziła pełna uwielbienia adoracja ze strony kaprala Juana Cheki, albo też to, że miał czasem więcej do powiedzenia niż co poniektórzy jej adoratorzy, i panna w kilku krótkich wręcz żołnierskich słowach, zażyczyła sobie, by od tej pory się do niej nie zbliżał. Więcej, by nawet nie próbował przebywać w gospodzie w tym samym czasie co ona. Tak ostre postawienie sprawy spotkało się z ponurą, lecz i posłuszną zgodą samego kaprala oraz z pełnymi niedowierzania spojrzeniami ze strony innych obecnych w tamtej chwili gości gospody, a to w szybkim czasie nakręciło miejscowe ploteczki.
Żal było patrzeć na kaprala. Posłusznie wybywał z gospody, gdy wkraczało tam wesołe towarzystwo panien Escobedo, ale też w każdej innej, wolnej od służby chwili, starał się tam pocieszyć kubkiem wina, stawianym mu przez kolegów. Czasem nawet senorita Escalante podsuwała mu coś smaczniejszego na talerzu czy lepszego do picia, w nadziei, że tak poprawi jego paskudny nastrój.
Gdy kolejny raz starał się utopić swoje smutki w winie, siadł koło niego sierżant Mendoza.
– Nie wolno tak desperować, kapralu Checa – zauważył.
Nie było odpowiedzi. Ale też Mendoza jej nie oczekiwał. Usiadł wygodniej i zaczął długą, powikłaną opowieść o swoich własnych przypadkach, gdy kobiety obeszły się z nim podobnie okrutnie. W pewnej chwili przerwał.
– Macie na to ochotę, kapralu? – zapytał wskazując na talerz burritos, jaki nieco wcześniej postawiła przed Juanem Juanita.
Juan tylko potrząsnął głową.
– Nie wstyd wam, sierżancie? – rzuciła przechodząca akurat obok stołu senorita Escalante.
– Ale, ale…
– Nie dość, że zawracacie koledze głowę, to jeszcze zjadacie jego kolację. Trzeba było przyjść do mnie, dałabym wam osobną porcję…
– Nie bardzo mam pieniądze, senorita… Żołd mi się kończy, a alcalde nic nie mówi, kiedy będzie następny…
– Coś takiego!? – zdziwiła się senorita Escalante. – Znów zapomina, że ma wam wypłacić? Okropność! Zamiast wymyślać kolejne szalone plany powinien bardziej skupić się na obowiązkach. Ale, ale, sierżancie, nie martwcie się. Dostaniecie kolację na kredyt.
Mendoza rozpromienił się i ruszył w stronę baru. Po dłuższej chwili wrócił z talerzem kopiasto nałożonym naleśników. Victoria podeszła zaraz za nim.
– Kapralu… – nachyliła się nad stołem.
– Tak?
– Nie popadajcie w rozpacz. Pannie Dolores znudziło się tylko wasze towarzystwo. Być może za jakiś czas znów zacznie go szukać.
– Myślicie serio? – Juan wyprostował się gwałtownie.
– Myślę, kapralu, że powinniście wybić sobie z głowy tę dziewczynę – powiedziała spokojnie senorita Escalante. – Nie sądzę, by ona widziała w was coś więcej niż towarzystwo i rozrywkę. Nie oczekujcie od niej niczego więcej.
– Senorita Victoria! – zaprotestował sierżant. – Jak możecie tak mówić o donnie Dolores.
– Mogę – prychnęła Victoria. – I mówię.
Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w stronę kuchni.
– A jednak ona chyba ma trochę racji… – zauważył Munoz, który całą tę dyskusję przesiedział milcząco w rogu stołu.
– Ech, one dwie sobie nie przypadły do gustu już od początku… – zbagatelizował sierżant.
– Ale jednak senorita Victoria może mieć rację… – upierał się Munoz. – Checa, chyba nie uwierzyłeś, że kapral może mieć jakieś szanse na względy bratanicy hacjendera?
– Uwierzyłem – Juan Checa mruknął to nad kubkiem.
– Toś oszalał.
– Może… Ale jeszcze dokonam czegoś, by zwróciła na mnie uwagę.
– Czego na ten przykład?
– Złapię Zorro – Juan uniósł dumnie głowę. Munoz zakrztusił się swoim winem, a Mendoza zamarł z kolejnym burrito w połowie drogi do ust.
– Złapiesz… złapiesz… Zorro? – wycharczał Munoz pomiędzy jednym atakiem kaszlu, a drugim. – Oszalałeś, człowieku?
– Nie.
– No to powodzenia, kapralu Checa – Munoz przestał się krztusić i otarł łzy z oczu. – Uprzedź nas tylko, kiedy zaczniesz, byśmy nie wchodzili ci w drogę.

Na pierwszą próbę schwytania Zorro kapral Juan Checa nie musiał czekać zbyt długo.
Don Esteban Oliveira był jednym z najmłodszych hacjendero w okolicach Los Angeles. Niedawno przejął majątek po swoim ojcu, bardzo niewielki majątek. Powszechnie mówiono, że don Ernesto stracił większość swojej posiadłości wskutek pecha, jakiego miał przy kolejnych transakcjach i pomysłach na rozwinięcie swojej hacjendy, a tylko niektórzy dorzucali, całkiem cicho ze względu na szacunek zmarłego, że ten pech prześladował nie tyle przy zawieraniu transakcji, co potem, gdy przychodziło do wspólnych wieczorów przy winie i kartach. Jak by jednak nie było, don Ernesto umarł i pozostawił jedynemu synowi niewielki skrawek urodzajnej ziemi, kilkunastu dzierżawców, i spory teren nieużytków. Oraz, oczywiście, samą hacjendę, niewiele różniącą się od ruiny, po pożarze, jaki tam miał miejsce.
Jednak don Esteban nie załamywał rąk, ani nie czyniła też tego jego żona. Była córką jednego z dzierżawców i co bardziej nieżyczliwi mówili, że ten właśnie ślub załamał starego don Ernesto, jako ostateczny dowód, że ród Oliveira popadł w całkowitą ruinę. Ale, zrujnowany czy nie, don Oliveira ciężko pracował. Razem z żoną zabrali się do powolnego przywracania do użytku samego budynku hacjendy. Niewielkie stado bydła zamienił na owce, które znacznie lepiej radziły sobie na tym ugorze, który mu pozostał. Prócz owiec zaczął też prowadzić hodowlę koni, osobiście trenując źrebaki pod siodło i szybko się okazało, że konie z ręki don Estebana cieszą się w okolicy zasłużonym powodzeniem.
Jednak i konie, i owce muszą pić, a jedyne źródło, z którego mógł korzystać, znajdowało się na terenach oficjalnie podległych miastu.
Alcalde, zapewne zniechęcony uwolnieniem robotników przez Zorro, po dłuższym namyśle poszukał innego sposobu, by budowa mostów nie była obciążeniem dla kasy pueblo, a właściwie to jego własnej kiesy. Skoro zatem nie można było zmusić ludzi do pracy, należało znaleźć kogoś, kto im zapłaci.
I tak, któregoś pięknego dnia, przed ruinami hacjendy don Oliveira, pojawił się patrol pół tuzina żołnierzy, dowodzony przez sierżanta Mendozę, w skład którego wchodził także i kapral Checa.
– Z rozkazu Luisa Ramone, alcalde Los Angeles – odczytywał Mendoza – nakłada się na don Estebana Oliveira kontrybucję z przyczyny nieopłacania prawa użytkowania źródła miejskiego, zagradzania drogi do tegoż źródła, zakłócania porządku na drodze, złamania prawa budowlanego oraz pozostawiania zagrożenia budowlanego.
– Chwileczkę – odezwał się don Esteban. – Jakie zagrożenie, jakie prawo budowlane, jakie zagradzanie drogi? A prawo do korzystania ze źródła opłaciłem, jak co roku…
– Wybaczcie, senor, ale nie ma tego w rejestrach. Alcalde stwierdził, że przepędzając owce w pobliżu źródła tarasujecie i tarasowaliście dojazd do tego miejsca. A budowlą jest wasza hacjenda… Ona jest niebezpieczna…
Don Oliveira obejrzał się za siebie. Większość zabudowań hacjendy była pozbawiona dachu, na części ścian było też znać ślady pozostałe po pożarze, który kilka lat temu zmienił ją w okopcone mury. Tylko jedno skrzydło zostało, jak na razie, przykryte dachem. Owce i konie zaczęły już przynosić zyski, ale na razie tak niewielkie, że mało mógł zainwestować w odbudowę rodzinnego domu, zaś duma nie pozwalała mu się zapożyczać u innych hacjenderos. Obawiał się zresztą, że prośba o pożyczkę nie spotkałaby się z ich strony ze zrozumieniem – w końcu popełnił mezalians, poślubiając Margaritę.
– Mój dom nie zagraża nikomu – stwierdził wreszcie.
– Wybaczcie, senor – powtórzył Mendoza – ale mam rozkaz od alcalde, by pobrać od was zaległe należności i kary.
– Te kary są bezprawne!
– Te kary są nałożone przez alcalde, senor, i muszę was ostrzec, żebyście nie stawiali oporu. Alcalde sprecyzował, że mam przyjąć od was gotówkę, a także, jeśli nie spłacicie całości kwoty, mam zająć część waszej stajni.
– To szaleństwo! – dona Margarita wybiegła przed budynek. – Czy alcalde całkowicie oszalał?
– Takie mam rozkazy – powtórzył sztywno Mendoza, ale widać było po jego nieszczęśliwej minie, że najchętniej by zrezygnował z ich wykonania. – Prowadźcie mnie do domu – polecił.
Trzeba było jednak kaprala i dwu żołnierzy z gotową do użycia bronią, by don Oliveira w końcu uległ i poprowadził ich do tych pomieszczeń, które nazywał domem. Kiedy Mendoza przeliczał skromne zasoby z szkatuły don Estebana i wystawiał pokwitowanie, a żołnierze pilnowali, by rozwścieczona dona Margerita nie wydrapała mu oczu, na zewnątrz niosły się niespokojne rżenia, gdy pozostali wypędzali konie ze stajni.
W pewnym momencie jednak w rżenie i kwiki przestraszonych koni wmieszały się okrzyki żołnierzy. Mendoza przechylił głowę, nasłuchując i nagle poderwał się zza stołu.
– Zorro! – sapnął, biegnąc do drzwi.
Rzeczywiście, był to Zorro. Gdy sierżant z kapralem i dwaj żołnierze przepchnęli się wreszcie przez niskie drzwi, ich towarzysze właśnie rezygnowali ze stawiania oporu. Trudno im się zresztą walczyło, gdy z jednej strony mieli przeciw sobie bicz Zorro, a z drugiej przestraszone konie. Panika, jaka ogarnęła stado don Oliveiry, udzieliła się najwidoczniej wierzchowcom żołnierzy, bo już trzy z nich pozbyły się swoich jeźdźców i biegały luzem, razem z tymi don Estebana i tymi, które pozostawili sierżant i kapral.
Sierżant Mendoza nie miał wątpliwości, co należy zrobić najpierw.
– Łapać konie! – krzyknął. – Łapcie konie i Zorro!
– Zdecydujcie się, sierżancie – Zorro z uśmiechem uniósł dłoń do kapelusza – co jest dla was ważniejsze.
– Zorro!
– Rozumiem, że ja. A więc? Spróbujecie mnie złapać?
Schwytanie Zorro jednak nie było priorytetem żołnierzy, gdyż, by go złapać, musieli najpierw mieć wierzchowce, a te biegały po podwórzu. Tylko temu, że ruiny hacjendy były ogrodzone, zawdzięczali, że wszystkie konie nie rozpierzchły się na cztery wiatry. Wejście pomiędzy spłoszone, kręcące się nerwowo zwierzęta było ponad siły żołnierzy. Jeden Juan Checa, najwyraźniej zdeterminowany w swoim postanowieniu pochwycenia Zorro, zaryzykował, prześlizgnął się pomiędzy belkami i po chwili walczył o utrzymanie się w siodle. Zanim jednak kapral zdołał opanować wystraszonego wierzchowca, Zorro zręcznie wyłuskał z ręki sierżanta rozkazy i pokwitowania, a potem niespiesznie oddalił się ku najbliższemu wzgórzu. Przyspieszył dopiero, gdy już wszyscy żołnierze połapali swoje konie i, z Mendozą na czele, rzucili się w pościg. Bezskuteczny, jak zwykle.

Alcalde nie przyjął najlepiej niepowodzenia żołnierzy z wymuszeniem kontrybucji od don Oliveiry, a jeszcze bardziej rozwścieczyła go wiadomość, kto im przeszkodził i kto zabrał rozkazy. Kapral Checa, tak jak i inni uczestnicy tego pechowego patrolu, musieli długo wysłuchiwać opinii na temat swojej nieudolności. Gdy wreszcie Ramone skończył swą tyradę, nałożył na nich areszt – zakaz opuszczania terenu garnizonu.
Do siedzącego pod ścianą koszar Juana podszedł Rojas.
– No i co? – spytał. – Przekonałeś się już, jak to jest z łapaniem Zorro?
– On się nami wcale nie przejmował – burknął Checa. – Po prostu zabrał sierżantowi rozkazy i czekał, aż zaczniemy go gonić.
– Bo zjawił się tam, byście nie mogli zabrać tych koni. Na tym mu tylko zależało.
– Słuchaj… – Checa odwrócił się do przyjaciela. – Czy alcalde często chce byśmy ściągali takie podatki?
– Co jakiś czas coś mu się przypomina – Rojas w skupieniu dłubał kawałkiem patyka w pyle. – Ale tak, tak to zwykle wygląda. Co, masz wątpliwości?
– Nie, nie… – zaprzeczył Checa. – Jednak…
– Tak?
– Jednak ta hacjenda przypominała mi nasz dom… Wiesz, byłem najmłodszy. Jak tacie zaczęło być naprawdę ciężko, to musieli kogoś oddać i tak padło na mnie…
– To tak, jak moi… – zadumał się Rojas, a po chwili ocknął się. – To jak? Nadal chcesz złapać Zorro?
– Muszę – odparł ponuro Juan. – Nie widzę innego sposobu.

Mogło się wydawać, że po kolejnej porażce Luis Ramone zrezygnuje ze swych planów zbudowania mostów bez najmniejszego wysiłku czy nakładów ze swej strony. Tak przynajmniej sądzili bywalcy gospody senority Escalante, którzy przy kubkach wina komentowali ostatnie wydarzenia. To, że Ramone w ostatnich dniach zrezygnował z wygłaszania mów czy nawet przychodzenia na posiłki, świadczyło, ich zdaniem, że wreszcie poszedł po rozum do głowy i zacznie uczciwie zajmować się swoimi zadaniami.
Nie wiedzieli jeszcze, jak bardzo się mylili.

To był piękny, słoneczny poranek, zapowiadający równie słoneczny, a wręcz upalny dzień. W hacjendzie de la Vegów siadano właśnie do śniadania, don Alejandro, Diego i Victoria, która przyjechała tam poprzedniego popołudnia i na zaproszenie don Alejandro zdecydowała się spędzić u nich noc. Nim jednak wszyscy zasiedli do stołu, na zewnątrz rozległ się tętent kopyt, a za chwilę przed drzwiami usłyszeli żołnierzy.
Sierżant Mendoza wszedł do salonu z mocno niepewną miną.
– Senor de la Vega… – zaczął, a jego ton już zwiastował, że ma do powiedzenia coś bardzo niemiłego, co najchętniej by albo przemilczał, albo się z tym nie zgadza.
– Tak sierżancie? – odparł don Alejandro.
– Z rozkazu alcalde mam postawić straże w hacjendzie, byście ani wy, ani don Diego, ani senorita Victoria jej nie opuszczali.
– A to dlaczego? – zainteresował się don Alejandro. – Czemu alcalde chce nas zamknąć w areszcie domowym?
– Oj, senor de la Vega… – jęknął sierżant. Najwidoczniej znał powód i nie bardzo miał ochotę go ujawniać.
– Ojcze, nie nalegajmy – Diego wyszedł zza stołu i przyjaźnie otoczył barki sierżanta ramieniem. – Sierżancie, rozumiem, że dostaliście taki rozkaz od alcalde, prawda?
– Tak, don Diego – jęknął Mendoza. Wyglądało na to, że sierżant czuje się paskudnie. – Alcalde rozkazał, byście przez dwa najbliższe dni nie opuszczali hacjendy, a ja mam tego dopilnować.
– Ale czemu? – nalegał don Alejandro. – Co chce przez to osiągnąć?
– Chwileczkę, ojcze. Może najpierw pozwolimy sierżantowi rozstawić posterunki i porozmawiamy o tym później, przy kieliszku wina…
Perspektywa wina okazała się bardzo stymulująca dla sierżanta. Minęło ledwie kilka minut, a już się zjawił, tym razem sam, z czako w dłoni. Ku zdumieniu zarówno don Alejandro, jak i Diego i Victorii, Mendoza odmówił jednak poczęstunku.
– Jest niedobrze, don Diego – powiedział ściszonym głosem. – Jest bardzo niedobrze.
– Jak to?
– Wczoraj wieczorem alcalde uznał, że ludzie spotykający się w gospodzie senority Escalante łamią prawo i spiskują tam, by go obalić.
– Co?! – krzyknęła Victoria niemal w tej samej chwili, gdy Diego się żachnął.
– To jakiś absurd!
– Wiem, don Diego – westchnął sierżant. – Ale przez ten absurd alcalde chce powiesić dziesięć osób… w tym don Estebana. Egzekucja ma być dziś w południe. Szafot już stawiają…
– To obłęd. On oszalał – stwierdził sucho don Alejandro. – Ale czemu kazał nas uwięzić? Chce czegoś od Victorii?
– Nie… – Mendoza rozejrzał się pospiesznie na boki, jakby obawiając, że któryś z żołnierzy za oknem go usłyszy i wyszeptał. – On nie chce, by któreś z was powiadomiło Zorro…
– Mogłem się tego spodziewać – mruknął Diego. – Trzeba przyznać, że w swym szaleństwie alcalde wciąż myśli logicznie. Mimo wszystko, dziękuję za wyjaśnienie, sierżancie.
– Don Diego… – Mendoza prawie płakał. – Ja nie mogłem nie postawić posterunku w stajni…
– W porządku, sierżancie – Diego spokojnie przyjął tą nowinę do wiadomości. – Sądzę, że będzie lepiej, jeśli obejrzy pan teraz posterunki. Skoro alcalde jest tak przeczulony na punkcie dyscypliny, lepiej nie dawać mu pretekstów do podejrzeń.
– To całkowite szaleństwo – odezwał się don Alejandro, gdy Mendoza wyszedł. – Skazać na śmierć ludzi tylko dlatego, że przebywali w gospodzie? Ramone całkowicie postradał zmysły! Diego… – zwrócił się do syna, ale zobaczył, że Diego odwrócił się do stojącego spokojnie w kącie Felipe. Przez chwilę młodszy de la Vega nachylał się nad chłopakiem i coś szeptał, aż ponura twarz Felipe rozjaśniła się w psotnym uśmiechu. Wybiegł z pokoju.
– Co planujesz, Diego? – zapytała Victoria. – Bo widzę, że masz jakiś plan.
– No cóż… – Diego wzruszył ramionami. – O czym mówiłeś, ojcze?
– Nieważne. Widzę, że ty już zacząłeś działać.
– Muszę.
– Mogą spostrzec, że cię nie ma, mimo że nie wychodziłeś z domu – zauważył don Alejandro uchylając firanki. – Z tego co widzę, stoją tak, że nie można wymknąć się przez okno.
– Dlatego muszę ich stamtąd usunąć, możliwie szybko. O, jest już Felipe.
Chłopak wbiegł do salonu i wcisnął coś w dłoń Diego. Ten uśmiechnął się szeroko.
– Dobrze, że nie siedliśmy jeszcze do śniadania – powiedział. – Będę musiał cię o coś prosić, Vi…
– Tak, Diego?
– Porozmawiaj z Marią, by podała całą naszą śniadaniową polewkę żołnierzom. I dopilnuj, by w ich garnku znalazła się zawartość tego – pokazał, co podał mu Felipe: niewielką fiolkę z mętnego szkła. – A ja zaproszę sierżanta Mendozę, by zjadł z nami późne śniadanie.
– Diego, coś ty wymyślił?
Uśmiech Diego stał się jeszcze bardziej psotny.
– Żołnierze po tym śniadaniu będą bardzo, naprawdę bardzo zainteresowani pilnowaniem nie nas, ale kolejności do wygódki – powiedział. – Nie sądzę, by do wieczora zainteresowało ich coś innego.
Victoria uśmiechnęła się równie szeroko i z szumem spódnicy wybiegła z pokoju. Don Alejandro pozostał jednak zamyślony.
– To oznacza, że alcalde będzie wiedzieć, kto powiadomił Zorro – stwierdził.
– Wiem, ale musimy podjąć to ryzyko. Inaczej…
– Tak, don Esteban i inni…
– Nie martwiłbym się tym jednak tak bardzo, ojcze – mówił dalej w zamyśleniu Diego. – Sądząc z tego, co powiedział sierżant Mendoza, to fakt, kto powiadomił Zorro nie ma już większego znaczenia. Alcalde kieruje się teraz tylko swoimi urojeniami…
Diego umilkł i zapatrzył się w okno. Don Alejandro znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że myśl, jaka właśnie przyszła jego synowi do głowy nie należała do przyjemnych.
– Zastanawiam się… – powiedział powoli Diego. – Zastanawiam się, czy będę w stanie go zabić.

Południowe słońce prażyło rynek w Los Angeles. W jego blasku deski świeżo wybudowanej szubienicy przybierały złowrogą barwę starych kości. Niebo było barwy dymu, ściany domów jarzyły się bielą, piach pod stopami parzył i oślepiał. W spłowiałym świecie jedynymi plamami barw były czerwone i niebieskie mundury żołnierzy, rozstawionych w bocznych uliczkach, bo wygnani na plac mieszkańcy pueblo, jakby w proteście, ubrali się na czarno.
Luis Ramone wszedł na skrzynię ustawioną koło fontanny.
– Mieszkańcy Los Angeles! – zaczął. – Mieszkańcy naszego pueblo! Z ogromnym smutkiem muszę was powiadomić, że zaraza rewolucji znalazła swe gniazdo w naszym mieście! Oto zaczęto spiskować, by obalić nadaną przez króla władzę, ostoję porządku i sprawiedliwości, jedyną siłę, jaka chroni was przed chaosem i barbarzyństwem. Ale oto ci ludzie nie docenili starań! Oto zapragnęli pogrążyć nasze spokojne, szczęśliwe pueblo w rozlewie krwi i pożodze! Oto stali się… Spiskowcami! – ostatnie słowa wykrzyczał na całe gardło.
Na ten sygnał otwarto bramę garnizonu i więźniowie zostali wyprowadzeni w długim szeregu. Pierwszy szedł don Esteban Oliveira. Gdy zobaczył rusztowanie szafotu, stanął jak wryty i dopiero popchnięty przez żołnierza ruszył dalej. Wyglądało na to, że do ostatniej chwili nie wierzył, że alcalde posunie się aż do tego.
Tłum zaszemrał. Ludzie poruszyli się niespokojnie, jakby chcieli ruszyć na plac i przeszkodzić w egzekucji.
– Stać! – krzyknął Ramone. – Oddział, gotuj broń!
Żołnierze bez słowa ściągnęli muszkiety z ramion. Tłum zamarł.
– Nie brońcie buntowników, jeśli nie chcecie zostać uznani sami za przynależnych buntowi! – wykrzyczał Ramone. Zeskoczył ze skrzyni i pomaszerował na szafot. Wdrapał się tam pierwszy, z szyderczym gestem zapraszając więźniów, by podążyli jego śladami. Nim jednak weszli na pierwszy stopień, z tłumu wyrwała się kobieta, dona Margerita.
– Senor alcalde! – krzyknęła. – Mój mąż jest niewinny! Okażcie mu łaskę!
– Nie można okazywać ni współczucia, ni łaski tym, którzy dla swej niskiej korzyści chcą pogrążać w zamęcie i niedoli innych! – odparł pompatycznie Ramone.
– Jak wy, alcalde? – zapytał Zorro.
Wszczął się szum. Zorro zjawił się jak zwykle, niepostrzeżenie dla wszystkich. Teraz stał spokojnie, z pewną niedbałością, w bramie garnizonu. Szpadę miał ukrytą, bicz w lewej ręce poruszał się leniwie, wzbijając końcówką niewielkie obłoczki pyłu.
– Zorro! – wrzasnął alcalde. – Nareszcie! Ta szubienica pomieści i ciebie, arcyzdrajco! Brać go!
Na placu zakłębiło się od ludzi i żołnierzy. Ci drudzy pognali, zgodnie z rozkazem Ramone, by pochwycić Zorro, ci pierwsi, korzystając z okazji, zajęli się skazańcami. Pierwsza dona Margerita wyciągnęła niewielki nóż z rękawa i zabrała się za rozcinanie więzów mężowi. Nim jeszcze skończyła, dwaj peoni ciągnęli już ich oboje w stronę bezpiecznego schronienia w zaułku. Jakkolwiek miało się zakończyć starcie Zorro z żołnierzami, wiadomym już było, że egzekucji nie będzie.
Tymczasem stało się już jasne, że żołnierze są po przegrywającej stronie. Pierwsi, którzy pobiegli w stronę Zorro, spotkali się wpierw z bolesnymi razami bicza, a zaraz potem z oślepiającym oczy pyłem, jaki uniósł się z puszki rozbitej przez Zorro pod ich nogami. Nim skończyli wycierać oczy i kaszleć, Zorro był już za nimi, gwiżdżąc przenikliwie. Na ten sygnał na plac wpadł Tornado i planowane pochwycenie Zorro zamieniło się w szaloną pogoń dookoła placu, fontanny i szubienicy. Mieszkańcy Los Angeles odskakiwali na boki i schodzili z drogi, a Zorro cofał się, uskakiwał, wpychał pod nogi goniących kolejne przeszkody, pozwalając, by zbliżali się do niego tylko po to, by kolejno posyłać ich w bok, z czako wbitymi na nosy czy pociętymi mundurami. A żołnierze gonili za nim, coraz mniej chętnie i coraz bardziej oglądali się do tyłu, bo całą pogoń zamykał właśnie Tornado i szybko się okazało, że mają skromny wybór – albo dać się pobić przez Zorro, albo zrezygnować z pościgu i zostać stratowanym przez rozzłoszczonego ogiera. Jeden czy dwu odważniejszych spróbowało swego szczęścia z koniem, ale prawie natychmiast zrozumieli, że to był zły wybór. Tornado jednak kopał mocniej, niż Zorro bił.
Wreszcie na placu boju pozostali tylko alcalde, wciąż stojący z pełną niedowierzania miną na szafocie, i kapral Juan Checa, który zwinnie uskoczył przed kolejną szarżą Tornado i stanął z wyciągniętą szpadą naprzeciw Zorro. Starli się raz, krótko, i to Zorro pierwszy zerwał kontakt i odskoczył. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. Zasalutował kapralowi. Checa obejrzał się w stronę werandy, gdzie schronienie znalazł don Escobedo z córkami i donna Dolores. Dziewczęta stały przy barierce, wpatrując się w widowisko na placu szeroko otwartymi oczyma.
– A więc, kapralu? – odezwał się Zorro.
Zaczął się pojedynek. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to po dłuższej chwili obserwacji musiał się ich pozbyć – Checa umiał posługiwać się szpadą. Zorro nie rozbroił go w pierwszej chwili, ani za minutę, ani też po tym, jak już okrążyli rynek. To jeden się cofał, to drugi, ale umiejętności obu wydawały się być wyrównane. Checa był silniejszy, uderzał mocno i pewnie, chętniej nacierał, a Zorro bronił się unikami i fintami, przeciwstawiając mu swoją zwinność i szybkość. Ludzie dookoła przycichli, nawet alcalde stał w milczeniu, trzymając się barierki przy schodkach.
Jednak w końcu Checa stał się chyba zbyt pewny siebie. Nacisnął na Zorro i podszedł bliżej, jakby chcąc go schwycić i unieruchomić. W tej samej chwili jednak Zorro złapał go mocno za ramię i jednym ciosem rękojeści szpady obalił na ziemię. Nim kapral się podniósł, Zorro poderwał go i popchnął tak, że Juan przeleciał kilka metrów desperacko wymachując rękoma i wylądował w korycie z wodą do pojenia koni.
Teraz Zorro zwrócił się w stronę alcalde, znów salutując w wymownym geście zaproszenia do walki. Luis Ramone zbiegł po schodkach, szarpiąc się ze szpadą. Wyciągnął ją w końcu i ruszył do ataku, jednak nie w pozycji szermierza, a po prostu pognał w stronę Zorro, wrzeszcząc cos niezrozumiałego. Zorro zatem jedynie zszedł mu z drogi, pozwalając, by alcalde zatrzymał się na cembrowinie fontanny. Obrócił się tam i znów ruszył do ataku, z wykrzywioną twarzą, nadal coś bełkocząc. Nie dobiegł jednak, tylko opuścił szpadę i zaczął się kręcić w kółko, jakby otoczony. Wreszcie osunął się na ziemię, a tam zaczął skręcać się w konwulsjach.
Zorro ukląkł przy Ramone. Jednym szarpnięciem oderwał rękaw jego eleganckiego surduta i korzystając z głośniejszego wrzasku wcisnął mu zwitek materiału w usta. Uczynił to w samą porę, bo chwilę później alcalde wstrząsnęły kolejne konwulsje i tym razem zacisnął on zęby tak mocno, że gdyby nie sukno, zostałyby one połamane.
– Wezwijcie doktora! – krzyknął Zorro, gdy Ramone znów zaczął się miotać.

– I co, doktorze? – zapytał don Alejandro.
Stali w gabinecie Ramone. Don Alejandro, senorita Victoria, sierżant Mendoza i kilku innych caballeros, którzy przyszli zobaczyć, co się dzieje z alcalde.
– Nie jest dobrze – westchnął doktor Hernandez. Wyszedł właśnie z sypialni Luisa Ramone i teraz zmywał starannie z dłoni krew, sączącą się z posiniałej rany u nadgarstka. Przez moment nie zachował ostrożności przy badaniu chorego i to wystarczyło, by zęby alcalde zacisnęły się na jego ręce dość silnie, by zranić.
– Co mu dolega?
– Trudno powiedzieć. Właściwie to nie umiem nawet powiedzieć, co może mu dolegać. – Lekarz przez chwilę z niesmakiem oglądał swoje skaleczenie. – Przyznaję, że nie znam choroby, która dawałaby takie objawy. No, może poza obłędem, ale ten pojawia się z wcześniejszymi sygnałami.
– A czy zarządzenie egzekucji dziesięciu ludzi, których jedyną winą było to, że byli w gospodzie, nie jest przejawem obłędu? – zapytał z goryczą don Alejandro.
– Nie, jeśli to część większego planu, don Alejandro – wtrącił się Zorro. Do tej pory siedział w kącie gabinetu, obserwując całe zamieszanie.
– Planu?
– Na przykład, by mnie pojmać – Zorro uśmiechnął się lekko i dotknął kapelusza w ukłonie. – Przypomnijcie sobie, proszę, choćby sprawę tamtego niby morderstwa, gdzie ofiarą był dobry znajomy naszego alcalde i kogo wtedy skazano na szubienicę.
Don Alejandro zagryzł wargi, a Victoria aż sapnęła. Pamiętała to, doskonale pamiętała, bo to ona była skazaną na śmierć za zbrodnię, której nie popełniła i której, tak naprawdę, nie było. Cała sprawa była pułapką na Zorro, jedną z wielu, jakie zakładał alcalde.
– Obawiam się jednak, że tym razem to nie wy byliście celem, senor Zorro – zauważył ostrożnie sierżant Mendoza. – On kazał mi dopilnować, by nikt was o tym nie powiadomił…
– Wiem. Nie możemy tylko odrzucić takiej możliwości.
– Nie, Zorro ma rację – powiedział doktor Hernandez. – Ostatnimi czasy alcalde zachowywał się dziwnie, to prawda, ale to kwestia ostatnich miesięcy, może nawet tygodni. Gdyby popadał w obłęd, dostrzeglibyśmy to już znacznie wcześniej. Nie przeżył też ostatnio niczego, co mogłoby ten obłęd tłumaczyć.
– A kopalnia? – zapytała Victoria.
– Oszalałby zaraz po tym, jak się z niej wydostał, albo jeszcze w niej – lekarz nie miał wątpliwości.
Głośny jęk dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia przerwał im rozmowę. Alcalde miał kolejny atak konwulsji, tym razem tak silny, że więzy, jaki mu nałożono, trzeszczały. Zorro delikatnie zamknął drzwi za lekarzem.
– Przeszukajmy gabinet – zaproponował. – Może znajdziemy coś, co pozwoli nam wyjaśnić tę zagadkę.
Nim doktor Hernandez doprowadził chorego do pewnej stabilizacji i nim wyszedł z sypialni, gabinet został dogłębnie przeszukany. W asyście zmartwionego sierżanta Mendozy, don Alejandro, Victoria i Zorro przeszperali każdy zakamarek. Wyniki poszukiwań okazały się być ciekawe, ale nie takie, jakich się spodziewano. W kasie miejskiej były pustki. Opasłe tomisko, w którym były zwykle zapisywane dochody z podatków zebranych i przesłanych do kasy gubernatora w Monterey oraz wydatki na drobne sprawy miejskie, także świeciło pustymi kartkami, przynajmniej tam, gdzie powinny być zapisane wydane pieniądze. Wpisy były jedynie tam, gdzie Mendoza rejestrował zebrane kwoty. Prywatna skrytka alcalde była przemyślnie umieszczona za skrzynią, ale jak się okazało, nie dość przemyślnie, by ją ukryć przed Zorro, który bezceremonialnie ją wypatroszył, ku wielkiej konsternacji sierżanta. Ku zdumieniu wszystkich okazała się kompletnie pusta. Wyglądało na to, że Luis Ramone zdefraudował miejską kasę oraz pozbył się wszystkich swoich oszczędności. I nawet jeśli tego pierwszego się spodziewali, to drugie zaskoczyło wszystkich, zwłaszcza że nie znaleźli niczego, na co mógł wydać pieniądze.
Gdy skończyli szukać, stanęli przy biurku patrząc na siebie dość bezradnie.
– Wygląda na to, że nasz drogi alcalde miał spore wydatki – podsumował poszukiwania Zorro. – Tylko pozostaje zagadką, co zakupił.
– Może powierzył komuś te pieniądze? – zastanowił się Mendoza. Sierżant martwił się wyraźnie całą sytuacją. Tym bardziej, że usłyszał od don Alejandro, że teraz będzie musiał pełnić obowiązki alcalde.
– Co z chorym, doktorze? – zapytała Victoria właśnie wychodzącego lekarza.
– Śpi. Za jakiś czas prawdopodobnie się obudzi i, też prawdopodobnie, będzie na tyle przytomny, by można z nim było porozmawiać. Jak bardzo będzie rozumiał, co się do niego mówi, to niestety pozostaje tajemnicą.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles spał do późnego wieczora, aż to, że się obudził, oznajmił krzykiem całemu garnizonowi. Mendoza, który zaglądał do niego kilkakrotnie, ale uspokojony zapewnieniami doktora, zajął się bardziej pilnymi sprawami, jak rozebranie szafotu, czy sprowadzenie z hacjendy de la Vegów tych żołnierzy, którzy mieli tam pełnić wartę, przybiegł teraz przerażony i natychmiast posłał po lekarza. Nim doktor Hernandez się zjawił, alcalde zdołał już zachrypnąć od wykrzykiwanych żądań i wymysłów, toteż na zadawane pytania odpowiadał słabym, wysilonym szeptem.
– I co, doktorze? – zainteresował się don Diego. Młody de la Vega przyjechał z hacjendy razem z żołnierzami, tak jak oni nieco przybladły od bolącego żołądka, i z zainteresowaniem wysłuchał opowieści sierżanta o nagłym ataku alcalde i bezskutecznych poszukiwaniach, jakie przeprowadzono w gabinecie. Zasugerował, że alcalde mógł zjeść czy wypić coś, co spowodowało u niego atak szału, ale nie miał najmniejszego pojęcia, co to mogło być. Liczył jednak na to, że sam Ramone o tym powie.
Niestety, alcalde nie był rozmowny.
– Nie ma pojęcia, o czym mówimy – stwierdził doktor. – Uważa się za zdrowego, na ciele i umyśle; i sądzi, że to co go spotkało jest wynikiem naszego spisku.
– To, czyli fakt, że jest związany?
– Tak. Nie pamięta, o ile się mogłem zorientować z jego wypowiedzi, niczego co się wydarzyło od wczorajszego wieczoru. Nie chciał też słuchać, gdy mu wyjaśniałem. Złości się tylko i domaga uwolnienia.
– Być może powinniśmy go uwolnić...
– Madre de Dios, nie! – zaprotestował Mendoza. – On zaraz będzie chciał się mścić za zniewagi!
Słowa sierżanta zwróciły uwagę wszystkich. Mendoza, z racji swej rangi, pełnił funkcję nie tylko dowodzącego garnizonem, ale i ordynansa alcalde, co oznaczało, że znosił wszystkie jego humory, ale też najlepiej wiedział, co się z nim dzieje. Wytrzymywał wymysły, niesprawiedliwe rozkazy i polecenia najlepiej, jak potrafił, starając się, w miarę swych niewielkich możliwości, je łagodzić, jednak teraz był wyraźnie przestraszony perspektywą dania alcalde wolnej ręki.
– Sierżancie... – odezwał się niespodziewanie łagodnym głosem don Diego. – Czy z nim nie było źle już wcześniej?
– Oj, don Diego... – zaczął Mendoza.
Wszyscy zebrani w gabinecie ze skupieniem wysłuchali długiej i żałosnej opowieści o tym, jak to alcalde ostatnimi czasy upokarzał i dręczył sierżanta Mendozę. Jeden motyw stale się powtarzał – przez ostatnie tygodnie Ramone wieczorami wygłaszał szalone monologi o tym, jak zdobędzie szacunek i poważanie wszystkich, włącznie z gubernatorem, i jaką pozycję osiągnie na dworze królewskim w Hiszpanii.
– Do tej pory alcalde czasem wspominał coś o tym, że chce cieszyć się szacunkiem i bogactwem – zauważyła w pewnej chwili senorita Escalante – ale nigdy nie planował tego na taką skalę. Raczej koncentrował się na Los Angeles i jego mieszkańcach.
– To, że zaczynał się tak zachowywać wieczorami, sugeruje, że don Diego miał rację i coś spowodowało takie zachowanie alcalde.
– Oby tak było – zauważył doktor.
– A jeśli nie?
– Jeśli nie, to będę zmuszony wysłać posłańca do Monterey. Niestety, wbrew temu, co mówiłem z początku, są choroby umysłu, które rozwijają się powoli i podstępnie, aż chory traci kontakt z rzeczywistością. To, że ataki następowały do tej pory wieczorami, może to potwierdzać. Także to, że nie jest to dolegliwość umysłu sensu stricto, ale raczej rodzaj zaburzenia.
– To znaczy?
– Alcalde być może nie popadł w obłęd i może cierpieć na guz mózgu, który wpierw powodował u niego urojenia, a teraz dodatkowo konwulsje. Tak czy inaczej, powinien zostać zamknięty w domu obłąkanych.
– Chyba, że ma to jakąś inną przyczynę...
– Jakakolwiek ona jest, alcalde nam o tym nie powie – stwierdził lekarz.
– Jak to?
– Próbowałem go wypytać w tej materii. Stanowczo odmawia odpowiedzi i nie widzę sposobu nakłonienia go do zwierzeń.
– Zorro... – zamyślił się don Diego. – On może bez większego ryzyka zmusić alcalde do mówienia.

Luis Ramone leżał w swojej sypialni. Nie spał. Doktor Hernandez, wychodząc, okrył go starannie kocem, lecz i tak ręce i nogi mu drętwiały od nałożonych więzów. Ale gorzej niż więzy dręczyła go przyczyna, dla której zostały nałożone. Bunt? Rewolucja? Napad? Spisek? Nie potrafił się zdecydować, który powód takiego poniżenia był dla niego gorszy. Na domiar złego spiskowcy czy zamachowcy, czy też kim tam oni byli, pozostawili mu w sypialni tylko jedną, jedyną, maleńką świeczkę, która już za parę chwil miała się rozpłynąć. A gdy jej wątły płomyk utonie w jeziorku wosku i zgaśnie, z zakamarków sypialni wypełzną potwory, duszące obłoki czerni, które siądą na nim i wyduszą z niego życie. Ramone podejrzewał, że taki jest plan jego wrogów, by skonał we własnym łóżku, pozornie nietknięty ludzką ręką, bo i więzy nałożono mu takie, by nie pozostawiły żadnych śladów, choć jak sprawdził, trzymały mocno.
Świeczka zapełgała i alcalde jęknął. Oto cienie już się zbierały, już widział jeden z nich, powoli przesuwający się dookoła stołu w jego kierunku. Jeszcze chwila i dotknie go ta wysoka smuga czerni... Nagle w czarnej plamie pojawił się srebrzysty błysk, odbicie światła na metalu i Ramone zdał sobie sprawę, że cień nie jest cieniem, ale czarno odzianym mężczyzną. I choć rozpoznał swojego śmiertelnego wroga, jęknął z ulgi.
Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że jest sam i unieruchomiony, na jego łasce.
– Mendoza! – wrzasnął, czy raczej usiłował wrzasnąć, bo zdarte krzykami gardło wciąż odmawiało mu posłuszeństwa.
– Cii... sierżant śpi – odpowiedział Zorro. – Reszta garnizonu też. Mieli ciężki dzień, alcalde.
– A ty co tu robisz?
– Przyszedłem popatrzeć.
Zorro przez dłuższą chwilę stał przy łóżku Ramone, obserwując go w milczeniu.
– Masz dosyć? – burknął Ramone, gdy Zorro wreszcie się odwrócił.
– Nie – padła krótka odpowiedź. Przybysz w masce przez dłuższą chwilę czegoś szukał w szafie, wreszcie odwrócił się do stołu i od ogarka zapalił nową świecę. W pokoju pojaśniało.
Ramone odetchnął z ulgą.
–Zauważyłem, że nie przepadasz za ciemnością – stwierdził Zorro łagodnym tonem.
–Nie przechodziliśmy na ty!
–Nie, ale mam taką ochotę.
–I na co jeszcze masz ochotę?!
–Na popatrzenie. W końcu znamy się już sporo lat i sporo razem przeżyliśmy – Zorro rozsiadł się wygodnie w nogach łoża. Oparł buty o stołek i wyciągnął z zanadrza niewielki sztylet. Zaczął powoli obracać go w palcach, a blask świecy migotał na ostrzu. Ramone zapatrzył się na te błyski.
Ogarek świecy na stole zasyczał i zgasł. Alcalde ocknął się z zauroczenia.
– A teraz masz dosyć? – zapytał ze złością.
– Nie.
– To kiedy będziesz miał?
– Nie wiem – Zorro wzruszył ramionami. – Jak na nasze ostatnie spotkanie, jesteś bardzo nieuprzejmy, alcalde.
– Ostatnie? O czym ty mówisz?
Zorro nie odpowiedział. Wstał i przeszedł się leniwym krokiem po pokoju, zaglądając w różne zakamarki. Wrócił i oparł się nonszalancko o łóżko.
– Gdyby tu był mój znajomy, młody de la Vega – zaczął – ułożyłby pewnie filozoficzną rozprawkę o tym, jak przemija gloria świata i zamieścił w tej swojej gazetce.
– O czym ty mówisz?
– A o czym ty śniłeś, alcalde? O czym marzyłeś? – Zorro przechylił z zainteresowaniem głowę. – O sławie? Bogactwie? Pozycji? Cóż, wszystko przepadło.
– O czym ty mówisz?
– O tobie, alcalde. Dziś straciłeś wszystko. Mieszkańcy Los Angeles zobaczyli, jak tarzasz się po ziemi, niczym kurczak z obciętym łbem. Jak więc możesz mówić o jakimkolwiek szacunku? A jeśli więc będziesz sławny, to tylko w bajkach starych babć. Szalony alcalde, który dręczył ludzi, aż uwidziało mu się, że stadko kur to spiskujący królobójcy…
– Nie…
– A, i jeszcze twoja kasa jest pusta. Gdzie więc przepadło twoje bogactwo?
– Nie, to niemożliwe… Nie!!! – Ramone wysilił się do krzyku. Zorro wzruszył ramionami i usiadł z powrotem na łóżku.
– Mówiłem, nie krzycz. Garnizon śpi. A nawet jakby któryś z nich coś słyszał, to twoje zdarte gardło nie wzięło się z niczego. Wrzeszczałeś całe popołudnie. Teraz twoje krzyki ich już nie obchodzą.
– Nie pamiętam…
– Pewnie nie możesz. Ale dziś byłeś całkiem szalony. Doktor twierdzi – Zorro wygodniej oparł się plecami o tył łóżka – doktor twierdzi, że popadasz w obłęd.
– Nie jestem szalony!
– Jak powiedziałem, w ostatnie południe byłeś bardziej niż szalony. Byłeś obłąkany. I tam też doktor chce cię wysłać. Do domu dla obłąkanych.
Ramone poczuł, jak ogarnia go zimno. Zorro mówił z taką pewnością siebie, że nie można było mu nie uwierzyć. Jeśli uznano go za obłąkanego, to tłumaczyło to nałożone mu więzy. A także to, że nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy mu je nałożono.
Dom obłąkanych… Łańcuchy, zimno, bicie, nędzna strawa, poniżenie… Piekło na ziemi, gorsze niż jakiekolwiek więzienie…
– Nie jestem szalony – wyszeptał wreszcie z rozpaczą alcalde.
Zorro zerknął na niego spod ronda swojego kapelusza.
– Wszyscy wariaci tak twierdzą. Ale też twierdzą, że ludzie siedzący w gospodzie spiskują przeciw nim, kury są królobójcami, a oni sami, zaufanymi sługami jego wysokości. A więc, alcalde?
– Nie…
– Doktor już posłał do Monterey. Jutro, pojutrze przyjadą cię zabrać. W łańcuchach oczywiście, jako niebezpiecznego furiata.
– Nie! – Ramone szarpnął się w więzach. – Nie mogą! Ja nie jestem szalony!
Zorro przyglądał mu się spokojnie. Gdy alcalde wreszcie legł wyczerpany, Zorro pochylił się ku niemu.
– Młody de la Vega nie wierzy, że oszalałeś – powiedział cicho.
– Co?
– Jestem tu, bo don Diego mnie o to poprosił – oświadczył Zorro. Oparł się z powrotem o tył łóżka. – Nie powiem, chciałbym cię zobaczyć w łańcuchach, odesłanego gdzieś daleko stąd. Ale dom wariatów… To okrutna, za okrutna kara. Nawet dla ciebie – uśmiechnął się bez wesołości. – Szybciej oddam ci przysługę.
– Jaką?
Zorro w odpowiedzi wycelował w Ramone palcem, imitując strzał z pistoletu.
– Zapomniałeś? – zapytał. – Przysługa za przysługę.
– To było co innego!
– O nie… – Zorro znów się przechylił w stronę alcalde. Teraz się nie uśmiechał. – To nie było co innego. Chciałeś mi oszczędzić powolnego utonięcia, zapamiętałem to. Takie rzeczy się pamięta… Jak się w zimnie i w ciemności dławisz wodą i starasz złapać jeszcze choć jeden oddech, i wiesz już, że to koniec, że umierasz, że nie zobaczysz… Kula wtedy jest łaską, której pragniesz. I żałujesz, że cię ominęła.
– Myślałem… don Diego mówił…
– Młody de la Vega ma miękkie serduszko – Zorro wzruszył ramionami. – Chce, by wszyscy żyli razem długo i szczęśliwie, bez kłótni i zwad. Czasem więc podkoloryzuje trochę swoje relacje, a czasem przemilczy. Nie powiedział ci, ile go to kosztowało, wyciągnięcie mnie z tamtego rumowiska. Ile wtedy ryzykował. A ja rzeczywiście chciałem się z tobą policzyć, ale za to, że nie spróbowałeś mi pomóc inaczej niż kulą. I że spudłowałeś. Kiepski z ciebie strzelec, alcalde, gorszy niż z Diego szermierz. Tylko, że on ma wytłumaczenie. Za bardzo się martwi, że kogoś zrani. Ale kiedyś – Zorro ściszył głos – kiedyś ktoś go zrani tak, że przestanie się martwić o innych. Lepiej, by to nie była twoja sprawka, alcalde. Bo Diego wtedy zabije tego kogoś. Zapamiętaj to na przyszłość. Jeśli masz jakaś przyszłość.
Alcalde bezradnie pokręcił głową. Był w pułapce. Mógł przeklinać, grozić śmiercią, wołać o pomoc – wszystko nadaremno. Wiedział już, że Zorro go zabije. Ale ta śmierć miała być łaską. Luisa Ramone ogarniała groza na myśl o uwięzieniu w domu dla obłąkanych i o tym, co go tam czekało.
– Jak to zrobisz? – zapytał w końcu.
– Co jak zrobię?
– Jak mnie zabijesz?
– Nie wiem jeszcze, czy cię zabiję – wzruszył ramionami Zorro. – Diego twierdzi, że się czymś upijałeś, i że to dlatego wygłaszałeś te mowy. Jak to znajdę, może przekonamy doktora, że byłeś spity, nie szalony.
– Nie upijałem się…
– Nie? Naprawdę? – Zorro znów zerknął z ukosa. – Niczego dziwnego nie piłeś? Nie jadłeś? Więc będę musiał się zastanowić, jak to zrobić, by cię nie bolało. Obiecałem to Diego.
– Poczekaj! – Gdyby Ramone miał wolne ręce, zasłoniłby się nimi w geście błagania. – Piłem lekarstwo… Zioła… Miały być na jasność umysłu…
– O, to brzmi ciekawie. Gdzie one są?
– Na kredensie, gliniany słój. Ten po lewej, zaraz na półce…
Zorro wstał i poszukał wskazanego naczynia. Po chwili stanął z nim przy świecy, wytrząsnął nieco ziół na dłoń i powąchał.
– Mięta, sazafran, lukrecja… O, chyba widzę okrawki peyotlu – Maska nie pozwalała dostrzec całej mimiki, ale Zorro chyba uniósł brwi ze zdumieniem. – A tych liści nie znam… No tak, teraz rozumiem. Indianie palą i jedzą peyotl, by mieć wizje, wiedziałeś o tym, alcalde? Wygląda na to, że śniłeś na jawie. Tylko ten jeden słój masz, alcalde?
– Tylko jeden. Miałem jechać niedługo po następny…
– Gdzie?
– Za dwa dni, może trzy. Na wzgórzach przy drodze do Santa Barbara… Człowiek w czerwonym wozie. Spotykaliśmy się tam już kilkakrotnie… Miałem mu zapłacić…
– Czym?
– Sakwa z pieniędzmi jest tu, pod łóżkiem…
Zorro zajrzał we wskazane miejsce. Sakwa była bardziej niż ciężka.
– Wygląda na to, że odnalazły się i wasze oszczędności, alcalde, i kasa miejska – uśmiechnął się lekko i skierował ku drzwiom.
– Zorro! – próbował krzyknąć Ramone.
– Tak?
– A co ze mną?
– Z wami, alcalde? – Zorro zawrócił do łoża. – Nic z wami nie będzie. Odchorujecie trochę te ziółka, przez jakiś czas będziecie słabsi niż zwykle, ale potem… Potem pewnie znów zaczniecie na mnie polować. Zwłaszcza po tej rozmowie. A ja będę psuł wam piękne plany na przyszłość, kiedy znów spróbujecie być niesprawiedliwi wobec mieszkańców pueblo…
– Co?!
– Dobrych snów, alcalde – Zorro ze zręcznością magika wyciągnął zza pleców niewielką szmatkę i podsunął pod nos Ramone. Ten próbował jeszcze coś krzyknąć, ale osunął się bezwładnie. Spał. Zorro podniósł sakwę i słój i ruszył ku drzwiom.
Ludzie zebrani w gabinecie poderwali się z miejsc, gdy wyszedł.
– Udało się? – zapytał sierżant. – Słyszeliśmy, że próbuje krzyczeć.
– Udało się – potwierdził ze zmęczeniem Zorro. Postawił słój na stole. – Część ziół rozpoznałem, ale tylko część. Alcalde raczył się herbatką z peyotlem, doktorze. Musiał chyba wczoraj przedawkować. Sam peyotl by wystarczył, ale może i te inne miały taki wpływ na niego.
– Zorro? – wtrąciła się Victoria. – Czy wszystko w porządku?
– Tak, w porządku… – odpowiedział Zorro ze znużeniem. – To nie była łatwa rozmowa, senorita Escalante. Ale wiem też, kto mu dostarczył tej trucizny. Muszę jechać.


Ostatnio zmieniony przez Ariana dnia Wto 22:35, 24 Maj 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:35, 24 Maj 2011    Temat postu:

Obozowisko znajdowało się w jednej z niewielkich dolinek wśród wzgórz przy drodze do Santa Barbara. Było puste, tylko dwa silne, niewysokie konie pasły się spokojnie w prowizorycznej zagrodzie z lin. Stojący obok wóz wyróżniał się intensywną czerwienią desek burt i płótna pokrycia. W kociołku zawieszonym nad popiołami niedużego ogniska ciemniały resztki fasoli.
Zorro rozsznurował zamknięcie i zręcznie wślizgnął się na wóz. W czerwonawym półmroku widział zajmujące jedną stronę rusztowanie, obwieszone pęczkami ziół. Poniżej, na desce pełniącej rolę stołu, stały stłoczone koszyczki, pudełka i słoje. Drugą stronę wozu zajmowało prowizoryczne posłanie, umoszczone na czymś, co niewątpliwie było skrzynią.
– Rozmaryn, mięta, estragon, melisa… – mruczał Zorro przegarniając kolejne wiązki. W półmroku trudno było rozpoznać poszczególne zioła, a ich zapachy mieszały się ze sobą w odurzającą kakofonię.
Hałas na zewnątrz przeszkodził Zorro w dalszych poszukiwaniach. Ktoś właśnie wrócił do obozu, pogwizdując niezbornie. Kociołek brzęknął, coś upadło zaraz przy kole, a chwile potem przybysz ostrożnie odchylił połę płótna i zaklął, widząc, że wóz jest pusty. Schował nóż z powrotem za pas i cofnął się, by podnieść porzucone ryby.
Gdy się podnosił, coś zimnego dotknęło jego policzka.
– Pozwolicie, że to zabiorę? – Zorro zręcznie wyłuskał mu broń.
– Zorro! – sapnął handlarz przestraszony. – Czego ode mnie chcecie?
– Porozmawiać.
– O czym? A może chcecie coś z moich leków? Na dobre sny, na wspomożenie sił, na jasność rozumu… – zaczął wyliczać.
– Tak, na jasność rozumu – zaśmiał się Zorro. – Pokażcie mi taki lek.
Handlarz rzucił się do wnętrza wozu. Odsunął posłanie, podniósł wieko skrzyni i odwrócił się… z pistoletem w dłoni.
Sztych szpady znalazł się o cal przed jego twarzą.
– To było nierozsądne – uśmiechnął się Zorro. – Przecież poprosiłem tylko o lek.
Handlarz nie odpowiedział. Zorro postąpił jeszcze krok w głąb wozu.
– Trochę tu ciemno, czyż nie? – zauważył i jednym ruchem rozciął płótno pokrycia. – Teraz wyjaśnij mi, czemu sięgnąłeś po broń.
– Senor Zorro, zaskoczyliście mnie…
– Wy mnie też zaskoczyliście – Zorro sięgnął do pierwszego z brzegu pojemnika. – Widzę, że macie tu białą magnezję. I sól… – otworzył drugie naczynie. – A to co? Skąd te liście?
– Nie muszę wam zdradzać sekretów moich leków. Wiedzcie, że są skuteczne!
– Nie wątpię w to, że są – Zorro otworzył kolejny pojemnik. – Zwłaszcza, gdy dajecie do nich królewską szałwię czy peyotl.
Handlarz odetchnął ciężko.
– Skąd to wiecie? – zapytał. – O co mnie oskarżacie?
– Oskarżam? Stwierdzam fakty – Zorro przesypał między palcami drobne kuleczki jagód, jakie wypełniały kolejne naczynie. – Zanim zaczęliście przygotowywać swoje mieszanki, powinniście byli się czegoś dowiedzieć o tym, co do nich wkładacie.
– Czyżbyście się martwili, że mój lek wam zaszkodzi? Nie musicie go kupować!
– Mi nie zaszkodzi, ale wam może.
– Jak to?
Zorro opuścił szpadę i podszedł bliżej handlarza.
– Człowiek, który miał się dziś z wami spotkać i zapłacić za kolejny lek, to alcalde Los Angeles. Wiedzieliście o tym?
– I co z tego?
– Wczoraj alcalde Los Angeles skazał na śmierć dziesięciu przypadkowych ludzi. Dzień wcześniej napił się jednego z waszych leków… Pił go zresztą już wcześniej.
– Nie macie dowodów!
– Ja nie muszę ich mieć. Ani alcalde, jeśli o to idzie. – Zorro wzruszył ramionami.
Handlarz cofnął się aż do końca wozu. Zorro podszedł jeszcze bliżej.
– Chcę wiedzieć – powiedział spokojnie – czy specjalnie daliście mu peyotl.
Nie było odpowiedzi w słowach. Ręka handlarza zatoczyła łuk, celując w głowę Zorro solidną butelką. Zorro uchylił się, ale w ciasnym pomieszczeniu niewiele miał miejsca na unik i wpadł na stojak z ziołami. Słoiki, pęczki i plecionki rozsypały się dookoła. Handlarz skoczył na niego, ale zaraz poleciał w tył, gdy pięść Zorro zetknęła się z jego szczęką.
Wóz trząsł się i skrzypiał, gdy dwóch mężczyzn walczyło ze sobą w ciasnym wnętrzu, wśród tłukących się i rozsypujących naczyń i w duszącym zapachu ziół. Wreszcie handlarz poderwał się i szarpnął w dół krótki kij zawieszony pod dachem wozu. Teraz miał przewagę, bo Zorro, uwięziony pomiędzy stołem a kuframi posłania nie mógł go odepchnąć, a trzymana przez mężczyznę pałka wgniatała mu się w pierś i szyję, blokując dłonie.
– Alcalde – wysapał handlarz – alcalde zrobi, o co poproszę… Jak mu dam… twojego trupa… nie będzie… myślał nad lekami…
Dłoń Zorro wyślizgnęła się spod pałki.
– Nie… tak… szybko… – odpowiedział
Garść zgniecionych ziół i proszków z rozbitych słoi wylądowała na twarzy handlarza, a Zorro szarpnął się w bok. Mężczyzna wrzasnął – wśród tego, co trafiło w jego oczy, była także sól. Zorro złapał go za kark i przyciągnął do podłogi. Jeszcze chwila szamotaniny i handlarz leżał, jęcząc i szlochając z bólu, na deskach wozu, z rękoma związanymi na plecach.
– Chciałem cię ostrzec, byś nie pokazywał się w Los Angeles – powiedział Zorro ciężko oddychając i otrzepując ze śmieci swój kapelusz. – Ale widzę, że doskonale wiedziałeś, o co toczy się gra.

Sierżant Mendoza nie zamartwiał się obowiązkami alcalde zbyt długo. Luis Ramone w rekordowo szybkim czasie wrócił do zdrowia, choć na swój pierwszy posiłek do gospody szedł wyjątkowo sztywnym krokiem, starannie udając, że nie widzi licznych ciekawych spojrzeń. Jednak nie odbiegały one za daleko od tego, do czego przywykł, zbierając kolejne cięgi od Zorro i wkrótce mogło się wydawać, że życie w Los Angeles wróciło do normy.
Kapral Rojas zastał swego przyjaciela Juana Checę w gospodzie, siedzącego z ponurą miną nad kubkiem wina. Piękna i kapryśna donna Dolores Escobedo, choć już nie żądała, by Juan opuszczał gospodę, gdy ona tam przybywa, nadal nie miała zamiaru zwrócić uwagi na swego wielbiciela. Teraz właśnie plotkowała z przyjaciółkami na werandzie.
– I co? – spytał Rojas. – Wyschłeś już?
– Daj spokój…
– To ty daj spokój. Łapanie Zorro zawsze tak się kończy. Ciesz się, że to była woda dla koni, a nie błocko, zagroda dla świń czy kurnik. I że tylko się zmoczyłeś, a nie masz roboty z cerowaniem munduru.
Juan nie odpowiedział.
– Ale wiesz co? – ciągnął Rojas. – Byłeś chyba najbliżej ze wszystkich, jacy próbowali. Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś tak długo wytrzymał w pojedynku z Zorro. Jeśli ci to poprawi humor, to wiedz, że jesteś w szpadzie prawie tak dobry jak on. A może i równie dobry, tylko miałeś mniej szczęścia. Co ty na to?
– Nie wiem… – Juan nadal nie odrywał wzroku od swego kubka.
Z werandy nagle dało się słyszeć radosny śmiech dziewcząt. Któraś z nich, zapewne donna Dolores, głośno zachwycała się sprawnością Zorro we władaniu szpadą. Checa odstawił kubek.
– Muszę nad tym pomyśleć, Rojas – powiedział. – Muszę nad tym pomyśleć…

Wieczorem, w swoim pokoiku na piętrze gospody, senorita Victoria Escalante usiadła przed lustrem. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, patrząc na stojący przed nią gliniany słój. Handlarz, który jej go sprzedał, został już odesłany do Monterey, z zarzutami próby okradzenia kasy miejskiej, alcalde i sprzedaży trucizn. Nie będzie więc miała drugiego, a teraz obawiała się tego, co już kupiła. Jednak do tej pory nie zdarzyło jej się nic złego. Nie miała snów na jawie, czy jakichś omamów, a jej twarz i ręce zdążyły nabrać, tak jak mówił handlarz, wyjątkowej gładkości. Wydawało jej się nawet, gdy tak patrzyła w lustro, że jej skóra też już pojaśniała odrobinę. Być może maść rzeczywiście działała, a trucizny były tylko w ziołowych miksturach. No bo też co to za lek, na rozjaśnienie umysłu. Kto mógł wymyśleć coś takiego?
Zdecydowała się. Delikatnie, oszczędnie, posmarowała twarz i szyję maścią i położyła się spać. Dzień był długi, była zmęczona, a pod wieczór rozbolała ją głowa…



Koniec części pierwszej
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin