Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] TEKST TICI: Plan doskonały cz. 2 (fandom Zorro)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:56, 05 Lip 2011    Temat postu: [M] TEKST TICI: Plan doskonały cz. 2 (fandom Zorro)

Kolejny tekst do kolekcji. Jak zawsze, za zgodą Tici Wink Miłego czytania!

Doskonały plan cz. II


Upał słabł, a popołudniowe słońce barwiło mury Los Angeles na złociście. Sierżant Mendoza przeciągnął się leniwie i zdjął buty z balustrady werandy otaczającej gospodę, uznając, że jest pora na niewielką popołudniową przegryzkę. Od czasu, gdy don Alejandro przywiózł list od senority Escalante, że odwołuje ona swój zakaz goszczenia żołnierzy, sierżant, tak jak i jego koledzy z garnizonu, chętniej stołowali się tutaj, niż w koszarowej garkuchni. W dodatku rządząca obecnie w gospodzie senora Antonia, obdarzona miękkim sercem wobec żołnierskiej niedoli, chętnie dolewała mu zupy do miski czy dokładała tortilli.
W oddali niewielki kłębek kurzu zapowiadał, że ktoś zbliża się do pueblo. Z daleka można było dostrzec parasolkę, jaką siedząca w powozie senorita, czy też senora osłaniała się od słońca. Mendoza poprawił więc czako, pobieżnie otrzepał się z kurzu i poprawił mundur. Ktokolwiek to był, nie wyglądał na miejscowego, więc, jak to nader często powtarzał mu alcalde, należało godnie reprezentować przed przybyłymi władze Los Angeles. Jednak gdy przybysze znaleźli się już w granicach puebla, sierżant, ku swemu zdumieniu rozpoznał powożącego. Na koźle siedział Felipe, wychowanek de la Vegów. A w powozie... Czy to możliwe?
- Don Diego! – zawołał Mendoza, rozpoznając przyjezdnego. – A to kto? Senorita Escalante? Czy to możliwe?– zapytał zdumiony.
- Witajcie, sierżancie! – senorita Victoria Escalante z wdziękiem złożyła parasolkę i podniosła się, by wysiąść z powozu. Felipe zaraz podskoczył, by pomóc jej przy wysiadaniu.
Sierżant także ruszył, jednocześnie ze zdumieniem spoglądając na don Diego, który nie drgnął nawet, by dopomóc narzeczonej. Zagadka wyjaśniła się częściowo chwilę później, gdy don Diego także wysiadł, z wyraźnym trudem i wspierając się na solidnej lasce.
- Don Diego! Co się stało?!
- Długa historia, sierżancie, naprawdę bardzo długa – uśmiechnął się młody de la Vega. – Być może będziemy mieli dość czasu, by ją opowiedzieć, ale to za chwilę. Najpierw Victoria chce sprawdzić, czy wszystko jest w porządku w gospodzie.
Radosne okrzyki, jakie właśnie dobiegły zza drzwi, świadczyły, że i goście, i obsługa gospody witali się z właścicielką. Sierżant zajrzał przez drzwi – senora Antonia, Marisa i Juanita skupiły się dookoła senority Victorii, mówiąc coś jedna przez drugą i gorączkowo pokazując na wszystkie możliwe strony.
- Sierżancie – odezwał się de la Vega.
- Tak?
- Możecie sprowadzić alcalde? Ojciec pisał nam, że pokój senority został opieczętowany. Chciałbym, by otwarto go komisyjnie i nie było żadnych... niejasności.
Mendoza nerwowo przełknął ślinę, nim ruszył do gabinetu alcalde. Pokój senority opieczętowano już po tym, jak Luis Ramone, alcalde Los Angeles, odwołał swój wyrok skazujący ją na śmierć, podobnie jak wyroki na młodszego i starszego z de la Vegów. Nikt nie sprawdzał, czy wszystko zostało pozostawione w porządku, zresztą, nikt nie wiedział nawet, czy taki porządek w nim panował, bo wpierw samą senoritę aresztowano w gospodzie, a potem uciekała ona w środku nocy. A teraz sierżant mógł się spodziewać, że jeśli cokolwiek tam zostało naruszone, wybuchnie awantura.
Ramone spotkał go w pół drogi. Musiał dostrzec z okna, że ktoś przybył do puebla i zapewne wyruszył, by przedstawić się nowoprzybyłym i zapoznać ich z miejscowymi prawami, które w zasadniczej części były wykazem podatków. Pełna samozadowolenia mina znikła jednak, gdy sierżant zameldował mu, kto przyjechał.
- A więc zdecydowali się wrócić – mruknął tylko.
- Nie rozumiem, alcalde...
- Mówię, że don Diego i jego narzeczona lepiej by zrobili, trzymając się z daleka od Los Angeles. Znów wywołają zamieszki.
- Ależ alcalde... Na pewno nic się takiego nie zdarzy!
- Zobaczymy... zobaczymy...
Początkowo wydawało się, że przewidywania alcalde będą trafne, gdyż senorita Escalante z lodowatym chłodem odpowiedziała na jego powitanie i z miejsca zażądała, by otwarto jej pokój. Sprawdziła, czy nic nie zostało naruszone i gdy okazało się, że kilka rzeczy zostało przesuniętych, fuknęła gniewnie, wytykając Luisowi Ramone przeprowadzoną tam rewizję. Nie mógł się tego wyprzeć, szczególnie gdy wskazała mu pomieszane koronki i pogniecione kosztowne tkaniny w jednym z koszy. Przez chwilę zanosiło się na to, że stara kłótnia o autorytet władzy, niesłuszne aresztowanie i kilka innych zatargów pomiędzy alcalde a właścicielką gospody rozgorzeje na nowo, ale senorita wreszcie wzruszyła ramionami i wyprosiła wszystkich ze swego pokoju.
Don Diego de la Vega przysłuchiwał się dyskusji na piętrze, siedząc wygodnie przy stoliku koło baru, gdzie zaraz dosiadł się zaciekawiony sierżant Mendoza.
- Co to za historia z waszą laską, don Diego?
- Ach, długo by opowiadać... – Diego machnął ręką – Senora Antonia, podałybyście wina? Dla mnie i dla sierżanta?
- Proszę bardzo, don Diego, ale pod warunkiem, że opowiecie, co wam się przydarzyło. Nie było wieści od was, poza tym jednym listem senority, od czasu kiedy...
- Kiedy uciekliśmy z aresztu, senora, to prawda. Ale też prawda jest taka, że nie bardzo jak mieliśmy przesłać wiadomości.
- A więc?
- A więc historia jest zarazem długa i prosta... Tamtej nocy uciekaliśmy na złamanie karku, ledwie wierząc we własne szczęście, że udało nam się wydostać i byliśmy pewni, że za chwilę dogoni nas pościg alcalde...
- Pościg był, ale zgubiliśmy was na wzgórzach – zauważył sierżant.
- Wiemy, że zgubiliście, bo Zorro...
- Właśnie! – poderwał się sierżant – Co z Zorro? Co jemu się stało?
- A co wiecie, sierżancie?
- Widziałem, jak upadł po strzale alcalde, ale potem... potem... – Mendoza zająknął się na wspomnienie tego, co wydarzyło się dwa dni później.
- Potem się zjawił, by uwolnić mojego ojca i nakłonić alcalde do odwołania naszych wyroków – odpowiedział spokojnie don Diego. – Cóż, mogę tylko powiedzieć, że alcalde naprawdę kiepsko strzela...
- Moglibyście nie kłamać tak w żywe oczy – obruszył się Ramone. Schodził właśnie z piętra po rozmowie z senoritą i usłyszał ostatnie słowa don Diego. – Strzelam wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że trafiłem Zorro. Tego jestem pewien!
- Skoro tak twierdzicie, alcalde – don Diego uniósł ręce na znak poddania. – Nie będę zatem kwestionował waszych umiejętności...
Sierżant obejrzał się na Luisa Ramone z niechęcią, a kilka osób stojących dalej od stolika parsknęło śmiechem. Alcalde dosłyszał te śmieszki i nachmurzył się, ale ciekawość przeważyła.
- Więc gdzie się ukrywaliście przez ten cały czas? – zapytał.
- W Monterey, oczywiście – odpowiedział don Diego. – Jak tylko rozstaliśmy się z Zorro, pojechaliśmy do Monterey, by dostać się do gubernatora. Chcieliśmy wyjaśnić to całe nieporozumienie, zanim stanie się ono znacznie bardziej zaognione...
Ramone zgrzytnął zębami, słysząc te słowa i widząc łagodny uśmiech don Diego. Oczywiście, że pojechali do Monterey. Mógł się tego domyśleć, że syn jednego z najbardziej szanowanych caballero w okolicy Los Angeles, pojedzie szukać pomocy i wsparcia właśnie u gubernatora.
- Chyba wiele nie wskóraliście – zauważył.
- Och, mieliśmy okropnego pecha. Możecie mi wierzyć, alcalde, nie raz żałowałem, że uciekłem z waszego suchego, komfortowego aresztu. Przed samym Monterey złapała nas potworna burza. Victorii na szczęście nic się nie stało, ale ja... No cóż, wyjątkowo nieszczęśliwie spadłem z konia. – Diego musnął dłonią włosy odsłaniając niewielką bliznę na granicy czoła, a potem wskazał na laskę. – Zamiast iść na audiencję u gubernatora, przeleżałem u znajomych ojca kilkanaście dni z rozbitą głową i złamaną nogą. A w międzyczasie przyszedł list od ojca, że odwołaliście wyroki i że możemy wracać...
- Więc nie udaliście się do gubernatora?
- Nie, alcalde. Czyżbym popełnił błąd?
- Nie, nie… - Ramone wycofał się szybko. Wiadomość, że tak bezpodstawnie aresztował rodzinę jednego z najznaczniejszych mieszkańców w Los Angeles mogła poważnie mu zaszkodzić w oczach gubernatora. Być może nawet przekreślić jego szanse na jakikolwiek awans. Miał już dostatecznie dużo kłopotów ze swoimi nieudanymi polowaniami na Zorro. Mógł jeszcze spróbować czegoś innego.
- Don Diego… - odezwał się.
- Tak?
- Możecie mi wyjaśnić jedną zagadkę?
- Jaką?
- Gdy strzeliłem do Zorro, zginął. Jestem tego pewien – Ramone nachylił się nad stolikiem, wpatrując się w oczy siedzącego tam de la Vegi. – Możecie mówić, że kiepsko strzelam, ale krew, jaka została tamtej nocy na piasku, nie kłamie. Dostałem go. Widziałem, jak wasza narzeczona wciąga jego ciało na siodło. Widziałem was, jak jej pomagacie przy wyjeździe z pueblo. Więc nie kłamcie mi teraz, że znów spudłowałem. Chcę znać prawdę.
- Trafiliście – przyznał don Diego de la Vega spokojnym, pewnym głosem, nie odrywając swego spojrzenia od Luisa Ramone. – Ale Zorro przeżył. Jak ciężko był ranny, nie wiem, bo gdy tylko odzyskał przytomność i zdołał usiąść w siodle, nie pozwolił nam zakładać opatrunków, tylko kazał uciekać jak najdalej. Wtedy ruszyliśmy do Monterey, jak mówiłem.
Alcalde zawahał się. Najchętniej by zarzucił, że de la Vega łgał mu w żywe oczy, ale nie potrafił dowieść, że ma rację. Być może tak jednak było, być może rzeczywiście zranił Zorro na tyle lekko, że ten mógł dwa dni później rozgromić żołnierzy. Wolał nie wszczynać na ten temat kłótni. Może kiedyś uda mu się to wyjaśnić.
Zajęci rozmową nie zwracali uwagi na innych gości z gospody. Jeden don Diego witał się z kolejnymi znajomymi, ale i on nie zainteresował się mężczyzną siedzącym tuż koło wejścia nad kubkiem najtańszego wina.

Victoria usiadła na łóżku z westchnieniem ulgi. Była zmęczona, ale było to przyjemny stan, nie taki jak wtedy, gdy w jaskini padała na swoje posłanie zbyt wyczerpana, by ustać na nogach, ani też potem, w Monterey, gdzie może i miała swój pokój, ale wciąż nie opuszczało jej znużenie. Nie, dziś wreszcie zmęczył ją dzień spędzony w kuchni, na gotowaniu i w sali gospody, na rozmowach z kolejnymi gośćmi. Skrzynka pod barem pęczniała od monet, gdy kolejni peoni i caballeros zaglądali do gospody, by przywitać się z jej właścicielką i wypić z okazji jej powrotu szklankę wina. Tęskniła za tym, ale teraz stwierdziła, że ma dosyć. Odwykła od gwaru i tłumu.
Wstała i otworzyła okno. Daszek za nim był pusty. Diego był jeszcze zbyt słaby, by nocami uganiać się po dachach. Prosiła go, gdy się wieczorem rozstawali, by nie składał jej nocnej wizyty i miała nadzieję, że tym razem posłuchał.

Mały dom na przedmieściach Monterey należał do starego znajomego don Alejandro. Kiedyś zbudowany dla ogrodnika, może nie był zbyt luksusowy, ale za to położony wystarczająco na uboczu, by jego mieszkańcy mogli unikać nazbyt ciekawskich spojrzeń. Zwykle służył tym gościom, którzy nie chcieli lub z jakiegoś powodu nie mogli pojawiać się w głównej rezydencji. Dlatego też don Carlos, gdy tylko przeczytał pismo starszego de la Vegi, zaproponował im tą właśnie kwaterę. Sprowadził też lekarza, gwarantując, że umie on utrzymać język za zębami, ale doktor niewiele miał do powiedzenia. Zdziwił się jedynie, że ktoś z taką raną, jak Diego, był w stanie znieść drogę do Monterey, zostawił leki na gorączkę i zalecił długi wypoczynek i oszczędzanie sił. Zielony ogród dookoła, dyskretna służba podająca posiłki, taras, z którego rozciągał się widok na okoliczne wzgórza – to wszystko zachęcało do odpoczynku. Tylko, że to właśnie było dla Diego najtrudniejsze.
Victoria pamiętała, jak obudził ją z drzemki trzask przewracanego mebla. Poderwała się wtedy z fotela, tylko po to, by zobaczyć, że stojące przy drzwiach na patio krzesło leży na ziemi, a Diego ciężko wspiera się o ościeżnicę.
- Diego!
- Nic... nic... – Nim podbiegła do niego, oderwał jedną z dłoni kurczowo zaciśniętych na drewnie i raptownym chwytem złapał za oparcie stojącego dalej fotela. Wsparł się na nim i zrobił krok do przodu. W tej samej chwili była już obok i podparła go z drugiej strony.
- Mogłeś zawołać!
- Spałaś... – sapnął Diego. – Nie chciałem... budzić.
Usiadł ciężko w fotelu. Po czole spływały mu krople potu.
- I tak mnie obudziłeś. A co by było, gdybyś się przewrócił?
- Wstałbym.
- Wiem. Ale nie pomożesz sobie, wciąż się zmuszając do wysiłku. Słyszałeś przecież – mówiła dalej, nalewając do szklanki lemoniady – co mówił lekarz. Masz odpoczywać. Miną tygodnie, zanim w pełni odzyskasz siły, a prawdopodobnie...
- Słyszałem co mówił – przerwał jej. – I powtarzasz to co najmniej raz dziennie.
- Bo codziennie próbujesz zrobić jakąś głupotę!
- Nie głupotę. Muszę się ruszać, zamiast gnuśnieć w betach!
- Może i musisz, ale na razie nie masz na to dość siły.
- Wiem! – Diego z furią trzepnął dłonią o podłokietnik. – Nie mam siły. Ale od leżenia mi tej siły nie przybędzie! A ja... – urwał.
Victoria pochyliła się nad nim.
- Co ty?
- Muszę... – Diego zająknął się, a potem poprawił. – Musimy wracać do domu.
- Wrócimy w swoim czasie, nie przyspieszysz tego.
- Muszę – burknął.
- Diego...
- Muszę! Vi, ja... Ja się boję!
- A ja się martwię o ciebie. Nic nie wskórasz, nawet jak zaczniesz rozbijać sobie głowę o ściany.
- Nie rozbijam sobie głowy specjalnie... – Diego mimowolnie dotknął dłonią opasującego głowę bandaża, gdzie skrywały się spory guz i rozcięcie, pamiątka po upadku z dnia poprzedniego. – To tylko jeden mały guz... – zaprotestował.
- Jeden mały guz, jeden mały guz – prychnęła Victoria. – Zawsze mówisz, że to tylko drobiazg... Jeden guz, jedno zadrapanie, jedna kula... – Ku swemu własnemu zaskoczeniu rozpłakała się.
- Vi... – złość Diego znikła jak za dotknięciem magii. – Vi, proszę, nie płacz... – ujął ją za rękę. – Vi, ja nie chciałem...
- Wiem, że nie chciałeś – chlipnęła. – Ale po prostu ja... ja nie potrafię...
Diego spochmurniał, ale nie cofnął ręki. Siedział koło niej, gdy płakała, próbując ją pocieszyć dotknięciem dłoni, ale miała wrażenie, że jego myśli uciekają gdzieś daleko. Od tamtego południa posłusznie wykonywał jej polecenia i, przez jakiś czas, nie próbował wstawać czy chodzić po domu. A jednocześnie widziała, że zamknął się w sobie. Uchylał się od rozmowy i zbywał jej pytania. Miała wrażenie, że rozmawia z nią już tylko ten Diego de la Vega, którego znała przez wcześniejsze lata, jakby wszystko, co dzielili wspólnie, przestało istnieć.

Otrząsnęła się ze wspomnień. Dziś będzie mogła spokojnie przespać noc, bez nadsłuchiwania oddechu śpiącego, czy złych snów. I rzeczywiście spała głęboko, a rano, gdy weszła do kuchni, powitało ją dziwne spojrzenie senory Antonii. Na jej pytanie, co się stało, kobieta wskazała stół w kuchni, na którym leżała róża. Czerwona, pachnąca róża, ze skrawkiem papieru okręconym wokół łodyżki. Nie musiała go odwijać, by wiedzieć, że jest na nim nakreślona litera „Z”.
Ujęła w palce kwiat. Zorro znał jej zwyczaje. Wiedział, że to ona będzie pierwszą osobą, która zajrzy rano do kuchni i tylko dlatego, że dziś spała dłużej niż zwykle, uprzedziła ją w tym senora Antonia. Victoria wiedziała jednak, że kwiat był nie tylko powitalnym podarkiem, ale i wiadomością. Jedną, dla mieszkańców pueblo, że Zorro wciąż jest w okolicy, i tu senora mogła ją przekazać pozostałym. Ale była też druga informacja, dla niej, Victorii. Prosty przekaz, że choć nie mogła zatrzymywać Zorro swoimi życzeniami, to on, chociaż nie mógł w pełni usłuchać jej prośby, postarał się spełnić ją na swój własny sposób, zostawiając kwiat tam, gdzie nie musiał się męczyć wspinaczką.
Victoria powąchała różę i uśmiechnęła się. Zorro zapewne nie planował, że tym podarunkiem przekaże jej jeszcze jedną wiadomość – że ich świat, rozbity tamtej nocy, znów stał się cały i normalny.

Pchniecie, zasłona, trawers, pchnięcie, uderzenie, uderzenie, związanie, pchnięcie, zasłona, zasłona…
Don Alejandro zatrzymał się w wejściu na niewielkie podwórko na tyłach hacjendy, pomiędzy głównym domem, a stajnią. Diego już drugiego dnia po powrocie ustawił tam coś w rodzaju kukły z wystającymi kijami i teraz z zapałem okładał ją palcatem. Kukła trzeszczała i obracała się pod uderzeniami, kije śmigały w powietrzu, a Diego tańczył w wypadach, wejściach i obrotach. Klekot drewna niósł się dookoła.
Wreszcie młody de la Vega się zatrzymał. Oparł się o ścianę domu, zwieszając bezwładnie ręce, jakby krańcowo wyczerpany. Felipe podał mu podniesiony z ławki ręcznik.
- Diego? Wszystko w porządku? – don Alejandro podszedł do syna.
- Nie… niezupełnie – wysapał Diego. Po twarzy ściekały mu krople potu, mokra koszula lepiła się do skóry, ze świstem łapał powietrze ustami, jakby po długim biegu.
- Nie przemęczasz się za bardzo?
- Nie! – odpowiedź Diego była jednym sapnięciem. Po dłuższej chwili, gdy już jego oddech się trochę uspokoił, odchrząknął i przemówił znowu. – Staram się zbytnio nie przemęczać, ojcze, ale muszę ćwiczyć.
- Nie widziałem cię wcześniej tak zmęczonego…
- Wciąż jest nie tak… Wciąż za szybko tracę oddech…
- Diego… - don Alejandro pokręcił głową. – Byłeś poważnie ranny. Nic dziwnego, że jeszcze nie masz siły.
- Wiem! – burknął młody de la Vega. – Ale mam tego dosyć!
- Chłopcze, spokojniej, spokojniej…
Diego popatrzył na ojca.
- Dawno nie nazywałeś mnie chłopcem – zauważył.
- Dawno – przyznał don Alejandro. Diego raz jeszcze otarł twarz mokrym ręcznikiem i ciężko usiadł na ławce, zwieszając głowę. Jego ojciec zajął miejsce obok.
- Możemy porozmawiać? – zapytał.
Diego zerknął z ukosa.
- Mam wrażenie, ojcze, że chcesz przeprowadzić ze mną jakąś od dawna odwlekaną rozmowę.
- Niezupełnie od dawna. Może tylko od paru tygodni – sprostował don Alejandro.
- Na temat?
- Twojego podejścia do bezpieczeństwa.
- Czyjego? Mojego czy innych?
- Obu.
- Ja sądzę, że nie ma tu o czym rozmawiać.
- Doprawdy?
- Ta-ak – westchnął Diego. – Jakoś mam wrażenie, że chcesz mi wygłosić kazanie na temat narażania się na kule.
- Uważasz, że na to zasłużyłeś?
- Na kazanie? Nie. I od razu cię uprzedzę, ojcze, że nie uważam, bym zasłużył też na zostanie rannym. To był wypadek.
- Wypadek! – prychnął don Alejandro. – Synu, gdyby Ramone miał w ręku normalny pistolet, a nie to szulerskie cacko, nie dożyłbyś powrotu do jaskini. Zabiłby cię sam impet kuli. Gdybyś zaś stał choćby o krok dalej, kula utkwiłaby ci w ciele i zmarłbyś parę godzin później, zarazem z wykrwawienia i uduszenia. Nie mówiąc już o tym, że rana nieco wyżej zabiłaby cię równie szybko i w ten sam sposób.
- A gdybym był o jeszcze krok bliżej, wytrąciłbym Ramone broń z ręki. Więc nie musisz mi mówić, co mogło pójść źle, bo o tym wiem. Tak samo, jak wiem, czemu teraz mam problemy z oddychaniem. I wiem, że muszę nauczyć się sobie z nimi radzić, jeśli chcę jeszcze kiedykolwiek stanąć do walki. Ale tamto… tamto to był wypadek.
- I tak to przyjmujesz?
- Być może cię to zmartwi, ojcze, ale tak. Miałem szczęście.
- Nazywasz to szczęściem?
- A nie jest?
- Można tak powiedzieć… Ale szczęście ma to do siebie, że kiedyś zawodzi.
- Wiem o tym.
- A ciebie zawiodło już dwa razy.
- Trzy.
- Co!?
- Trzy razy. I nie zawiodło, tylko właśnie dopisało mi w trudnej sytuacji. Trzy razy miałem być martwy, ale żyję i jestem bezpieczny.
- Tak to postrzegasz?
- Tak.
- Nie powiem, by mnie to zmartwiło – powiedział z namysłem don Alejandro.
- Więc skąd ta chęć wygłoszenia mi kazania?
- Może dlatego, że się bałem? Że nie wiedziałem, czy przeżyjesz i jak cię ratować?
- Założyłeś, że jeśli doktor Hernandez mnie rozpozna, wpadniemy w większe kłopoty?
- Tak. Wiem, że to zabrzmi okropnie…
- Czasem… - powiedział powoli Diego – czasem mam wrażenie, ojcze, że było błędem ujawnienie przed tobą i Vi tej całej mojej mistyfikacji.
- Że jesteś Zorro?
- Niezupełnie… ale w ogólnych zarysach to tak.
- Zapominasz, że o tym, czym się zajmujesz, ja się dowiedziałem sam. I starałem się dochować twojej tajemnicy.
- Wiem, ojcze – uśmiechnął się Diego. – I z jednej strony jest mi łatwiej. Nie muszę się przed wami maskować, wymyślać pretekstów czy wymówek. To mi pomaga, ale…
- Tak?
Diego potrząsnął głową.
- Chciałeś wygłosić mi kazanie, bo cię przestraszyłem, prawda? – nieoczekiwanie zmienił temat rozmowy.
- Właściwie… - zawahał się don Alejandro. – Właściwie tak. Przeszło mi na tyle, że nie chcę już na ciebie nakrzyczeć, jak na nieodpowiedzialnego dzieciaka.
- Zawsze umiałeś spojrzeć na wydarzenia z dystansu – zaśmiał się Diego. – Pamiętam, jak tylko ja się wykpiłem od lania, gdy z kuzynami zabraliśmy się na wyprawę z vaqueros. Tę, co nas złapała burza, pamiętasz?
- Pamiętam. Nie wiedziałem, czy ci wlać, czy uściskać, że wróciłeś cały i zdrowy. Teraz… Ach, chyba rozumiem, czemu o tym wspomniałeś… Przyznaję, może rzeczywiście jest to podobnie. Tylko co chciałeś mi powiedzieć przez to, że Victoria i ja wiemy, to ci pomaga, ale…
- Ale Victoria radzi z tym sobie gorzej niż ty, ojcze – westchnął Diego.
- Victoria? Wydawało mi się, że doskonale…
- Coś ci opowiem, ojcze…

Była ciepła, wiosenna noc. Kwitnące krzewy w ogrodzie pachniały oszałamiająco, z pobliskiego stawu niósł się rechot żab. Diego nie spał. Osłabienie spowodowało, że jego rytm dnia i nocy całkowicie się rozchwiał. Zdarzało mu się więc przesypiać większą część dnia, a potem nie zmrużyć oka przez noc. Leżał więc teraz i wsłuchiwał się w otoczenie.
Cichy dźwięk dobiegający z wnętrza domu w pierwszej chwili umknął jego uwadze, gdy jednak się powtórzył, Diego uniósł się na łokciu, nasłuchując. Wreszcie poszukał leżącej przy łóżku laski, z trudem stanął na nogi i ruszył do drzwi. Kręciło mu się w głowie tak, że chwilami musiał drugą ręką wspierać się o ścianę, by nie upaść, ale czuł, że mimo wszystko jest znacznie silniejszy niż jeszcze kilka dni temu.
Szmer, który go zaniepokoił, dochodził z drugiej strony korytarza. Pierwszy po drodze był pokój Felipe. Diego oparł się na chwilę o framugę drzwi i zajrzał ostrożnie do środka. Chłopak jednak spał, zwinięty w kłębek dookoła trzymanej w objęciach poduszki i sprawiał wrażenie uśpionego tak głęboko, że nikt i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić. W tej samej chwili dźwięk znów się rozległ i tym razem Diego nie miał kłopotów ani z jego zlokalizowaniem, ani też z rozpoznaniem, co to było.
Victoria płakała. Szlochała, rozpaczliwie łapiąc powietrze, chlipiąc i krztusząc się łzami. Gdy dotarł do jej drzwi, zobaczył, że siedzi na brzegu łóżka, skulona, obejmując się ramionami i kołysząc to w tył, to w przód. Była tak pogrążona w rozpaczy, że zorientowała się, że nie jest sama dopiero wtedy, gdy Diego usiadł obok niej na łóżku.
- D… Diego? – zająknęła się. – Co ty tu robisz? Powinieneś spać!
- Nie mogłem zasnąć… Co się stało, Vi?
- Nic!
- Chyba jednak coś… - Diego delikatnie odsunął z twarzy Victorii pasmo włosów. – Gdyby nic się nie działo, nie płakałabyś tak.
- To nie twoja sprawa, czemu płaczę!
- A jednak… - przesunął palcami po policzku kobiety.
Victoria westchnęła i zamknęła na moment oczy pod tą pieszczotą.
- Nie! – odsunęła nagle jego rękę.
- Wybacz, nie chciałem urazić…
- Właśnie, wybacz – prychnęła. – Zawsze to mówisz!
- Chyba nie…
- Właśnie, że tak! – poderwała się z łóżka. – Mówisz tak i mówisz, a ja zaczynam mieć tego dość!
- Dość? – zapytał.
- Tak, dość! Dość tego, że znikasz jak cień i gdzieś cię nosi przez pół dnia. Że nie wiem, czy wrócisz cały, czy z dziurą po kuli!
- Kiedy to indziej wracałem z dziurą po kuli? – zapytał Diego niebezpiecznie spokojnym głosem, ale Victoria nie słuchała.
- Albo czy w ogóle wrócisz! – mówiła dalej. - Dość niepokojenia się, czy tym razem też udało ci się zwiać przed żołnierzami! Dość… - zająknęła się, jakby teraz do niej dotarło, że on coś powiedział – dość tego, że teraz zamęczasz się i rozbijasz o ściany, bo myślisz tylko o tym, jak wrócić do pueblo. Mam! Tego! Dosyć! Już wolałam, jak zmykałeś do hacjendy, gdy tylko coś zaczynało iść nie tak!
- I wracałem zaraz potem, tylko o tym nie wiedziałaś! Skoro wolisz tchórza Diego, to czemu wciąż rozglądałaś się za Zorro?
- Wypominasz mi to?
- Nie! Zależało mi na tobie! Nadal zależy…
- Więc mi tego nie wytykaj!
- Nie mam zamiaru! Ty zaczęłaś ten temat!
- Ty pytałeś, czemu płaczę!
- A ty mi na to nie odpowiedziałaś!
- A czy ty mi odpowiesz, czemu się starasz rozbić o ściany?
- Mówiłem ci już, że się boję o pueblo!
- Tylko o pueblo? A ja cię nie obchodzę?!
- Obchodzisz! I to bardzo! Do licha, Vi, ja cię kocham! Chcę, byś była moją żoną!
- O, teraz będziesz mnie na ślub namawiać, co?
Diego pokręcił głową.
- Nie będę cię ponaglać – powiedział powoli. – Nie będę…
- Więc jak ci na mnie zależy? Co jest dla ciebie ważniejsze? Ja? Czy pueblo?
- TY! Zadowolona?
- Nie!
Diego mocniej uchwycił laskę, wstał z wysiłkiem i ruszył do drzwi. W progu wsparł się o framugę i obejrzał. Victoria stała przy stole. Zaciskała pięści. Zawahał się.
- Nie chcę stąd wychodzić – powiedział cicho. – Nie chcę cię zostawiać. Nie, kiedy płaczesz przeze mnie…
Nie odpowiedziała.
- Victoria…
Nadal nie było odpowiedzi, tylko kostki dłoni Victorii pobielały, tak mocno zaciskała pięści. Diego czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie zrobił krok w jej stronę, potem drugi. Przy trzecim nogi go nagle zawiodły i musiał złapać się krzesła. Victoria podtrzymała go z drugiej strony, ale nie był w stanie ustać i osiągnęła tylko tyle, że usiadł na podłodze, zamiast upaść. Uklękła przy nim.
- Diego?
- Wszystko w porządku, Vi…
Victoria nagle objęła mocno Diego i rozszlochała się znowu.

- I co było potem? – zapytał don Alejandro.
- Poszliśmy w końcu spać. Rano nie wracaliśmy do tego tematu.
- I pewnie się jeszcze nie raz pokłóciliście.
- Niezupełnie. Były pomiędzy nami sprzeczki. Prawie codziennie, o byle drobiazg. Wiesz, ojcze, oboje byliśmy wtedy, tam w Monterey, dosyć… nerwowi. Starałem się nie pokazywać, jak bardzo martwi mnie to, że zostałeś tutaj sam, a ona nie mówiła, czemu płakała, tak naprawdę. Choć wiem, że płakała w nocy jeszcze niejeden raz…
- Nie jestem zdziwiony. Po tym, co z tobą przeżyła…
- Ostatni raz starliśmy się tuż przed wyjazdem, ale to już był właściwie drobiazg… Śmialiśmy się z tego zaraz potem, ale...
- Ale?
- Ale zrozumiałem po tym wszystkim, że Victoria zastanawia się, bardzo poważnie, czy nasze małżeństwo ma sens. Czy sobie poradzimy.
- A co ty o tym sądzisz?
- Że, niezależnie od tego, co czuję, jeśli zdecyduje się zwrócić mi pierścionek, będę musiał to znieść – Diego obrócił w dłoniach ręcznik. – Myślałem, że to tylko obawa przed rolą dońi de la Vega ją powstrzymuje, ale teraz widzę, że bycie towarzyszką Zorro może być dla niej ciężarem ponad siły. Nie mogę, nie wolno mi…
- Czy nie wysnuwasz za daleko idących wniosków, synu?
- Czemu tak uważasz?
- Byłeś już w Hiszpanii, gdy zachorowała i zmarła jej matka, a senor Escalante wyjechał w interesach do Monterey i nie wrócił. Nie widziałeś więc, jak z dnia na dzień Victoria została sama w gospodzie i musiała poradzić sobie nie tylko z jej prowadzeniem, ale i z opieką nad braćmi, którzy wdawali się w awantury za każdym razem, gdy tylko słyszeli, że ich ojciec uciekł.
- I nikt im nie pomógł!?
- Pomagaliśmy, oczywiście, ale zawsze znalazły się jakieś nieprzyjazne głosy. A jednak Victoria wytrwała. Po śmierci matki zdołała zadbać o braci, utrzymała gospodę, a gdy pojawił się u nas nowy alcalde, Ramone, ona już cieszyła się szacunkiem wszystkich mieszkańców.
- Pamiętam… - Diego podniósł głowę i uśmiechnął się. – Pamiętam, jak ją zobaczyłem w gospodzie pierwszy raz po powrocie. A jednak…
- Diego, ona cię kocha. Wiesz o tym?
- Wiem.
- Więc się nie dziw, że ciężko jej znieść, gdy dzieje się z tobą coś złego.
Diego pokręcił głową.
- To, co się zdarzyło – mówił dalej don Alejandro - było dla was obojga ciężką próbą. Dla ciebie nie tylko dlatego, że zostałeś ranny, ale też z tego powodu, że nie mogłeś działać. A jej także byłoby łatwiej, gdyby mogła coś, cokolwiek zrobić. Jesteście w tym podobni do siebie, oboje musicie działać, gdy dzieje się coś złego.
- Więc myślisz… - Diego zająknął się i po chwili dokończył. – Więc myślisz, że ona wcale nie chce się wycofać? Że możemy…
- Tak, tak myślę.
Diego odetchnął z wyraźną ulgą i wstał.
- Dzięki, ojcze. Pozwolisz? Poćwiczę jeszcze trochę…

W gospodzie w Los Angeles panował ożywiony ruch. Goście wchodzili i wychodzili, zamawiali posiłki i napoje, toczyli rozmowy. Senorita Victoria Escalante była już od tygodnia w domu, ale nadal jej powrót stanowił nowość dla części mieszkańców okolic Los Angeles i wciąż była zagadywana o to, co się z nią działo po pamiętnej ucieczce. Opowiadała więc o tym, dość zdawkowo, przyjmowała zamówienia, dyrygowała pomagającymi dziewczętami i od czasu do czasu stawała przy kuchni, by tam znaleźć choć odrobinę ciszy, chociaż senora Antonia kręciła na ten widok głową. Jej zdaniem senorita Escalante powinna bardziej przyzwyczajać się do tego, że jako właścicielka gospody ma od obsługiwania gości wyćwiczony personel.
Na razie jednak Victoria cieszyła się powrotem do dobrze sobie znanych czynności, ale gości było wciąż sporo i nim nadeszło południe, nieoczekiwanie dla samej siebie zatęskniła za ciszą i spokojem, do jakich przywykła w Monterey. Wejście don Diego przywitała jak wybawienie, szczególnie że zaproponował jej przejażdżkę.
Okazało się też, że Diego zaplanował nie tylko przejażdżkę powozem. Ledwie zabudowania pueblo zniknęły za stokiem wzgórza, przy drodze pojawił się Felipe z parą osiodłanych koni.
- Chcesz jechać konno?
- Inaczej się nie dostaniemy tam, gdzie chcę – odparł Diego.
- Ale…
- Moje zdrowie? Czuję się już dość dobrze, by utrzymać się w siodle. Nie musisz się już o mnie martwić – dotknął jej dłoni. – Jestem już zdrowy…
Victoria uznała, że bardziej dyplomatycznie będzie przemilczeć to oświadczenie.
- Dokąd chcesz pojechać?
- Muszę odszukać pewnego przyjaciela – uśmiechnął się Diego. – Być może trafimy na niego na tych wzgórzach, ale za żadne skarby nie da się tam wjechać powozem. A do tego sądzę, że chciałaś odpocząć od zamieszania w gospodzie.
- Przyjaciela?
- Tornado.
- A już myślałam, że to będzie człowiek - zaśmiała się Victoria.
Pojechali zatem. Okolica była tu raczej sucha i pusta. Gdzieniegdzie tylko kępy drzew zbierały się w niewielkie laski czy na zboczy wzgórz tuliły się krzewy. Nie było hacjend ani pól uprawnych, a tutejsze łąki miały też niezbyt wartościową trawę, więc prawie nikt nie wypasał tutaj bydła. Można było tu częściej napotkać dzikie mustangi niż domowe zwierzęta.
Diego i Victoria jechali w milczeniu, częściej zerkając na siebie, niż rozglądając się w poszukiwaniu zabłąkanego gdzieś wierzchowca. To bardziej pochłaniało uwagę jadącego za nimi Felipe. Szybko też okazało się, że południowe słońce męczy i Diego zaproponował krótki postój przy strumieniu. Pod drzewami słońce nie prażyło tak bardzo, a szum wody nastrajał do odpoczynku. Okazało się też nieoczekiwanie, że torby przy siodłach zawierają pakunek z ciastem, butelkę cydru, kubki i kilka innych niezbędnych drobiazgów.
- Zaplanowałeś piknik! – stwierdziła Victoria, widząc jak Diego rozkłada serwetę.
- Oczywiście – uśmiechnął się do niej. Nie odpowiedziała mu uśmiechem, ale nie zrażony tym, kontynuował. – Pomyślałem, że przyda ci się chwila oddechu od gwaru gospody.
Na to też nie odpowiedziała, więc Diego, widząc, że nie jest w nastroju do rozmowy, wyciągnął się na trawie przymykając oczy.
Felipe zabrał kawałek ciasta i ruszył nad wodę, by tam budować jakąś konstrukcję z gałęzi. Z początku od czasu do czasu zerkał na swojego opiekuna i senoritę, ale wkrótce, uspokojony tym, że oboje najwyraźniej nie mieli zamiaru ruszyć się z miejsca, powędrował wzdłuż brzegu.
Gdy chłopak zniknął za kępą krzewów, Victoria obejrzała się na Diego. Albo spał, albo po mistrzowsku udawał śpiącego. Przesiane przez liście drzewa plamki słonecznego blasku tańczyły mu po koszuli i twarzy, nadając jej lekko złotawy kolor. Przez moment jednak Victoria miała przed oczyma twarz Diego bladą i pokrytą kropelkami potu. Szum wody zagłuszał inne dźwięki, ale wiedziała, że teraz już nie usłyszy jego oddechu, nie tak jak wtedy w jaskini, gdzie wciąż z trudem i świstem łapał powietrze. Zadrżała na wspomnienie dnia czy też nocy, nigdy nie umiała ustalić, jaka to była pora, kiedy to obudziła się z drzemki i nie usłyszała tego szmeru. Poderwała się wtedy, przerażona, ale okazało się, że Diego wciąż oddycha, tylko że na tyle lżej, że nie dosłyszała tego w pierwszej chwili. Jednak wspomnienie tamtego przestrachu wciąż do niej wracało, głównie w nocnych koszmarach w domu w Monterey, kiedy to budziła się w środku nocy nie wiedząc gdzie jest, przerażona panującą dookoła ciszą i czując z lodowatą pewnością, że zaspała, nie dopatrzyła i ranny Diego umarł. Otrząsnęła się na samo wspomnienie.
- Co się stało, Vi? – zapytał sennie Diego.
- Co się miało stać?
- Patrzyłaś na mnie… i coś ci się przypomniało.
- Skąd wiesz, że na ciebie patrzyłam?
- Wiem – uśmiechnął się nie otwierając oczu. – To się da wyczuć. Zorro to potrafi.
- Zorro? – zapytała.
Coś w jej głosie zastanowiło Diego. Otworzył oczy i obrócił się tak, by móc na nią wygodnie patrzeć.
- Vi…
- Tak?
- Czemu pytasz?
Podciągnęła kolana pod brodę. Felipe był gdzieś dalej, może nie usłyszy ich rozmowy. W Monterey miała wyrzuty sumienia, gdy po każdym starciu z Diego chłopak patrzył na nią wzrokiem pełnym niewypowiedzianych wyrzutów.
- Chciałam cię o coś zapytać… - powiedziała. – O coś, nad czym się zastanawiam od dość dawna.
- Tak?
- Kim jesteś tak naprawdę? Zorro czy Diego?
- Czy to ma dla ciebie znaczenie? Robisz pomiędzy nimi różnicę?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała. Diego usiadł, gestem i miną zachęcając ją, by rozwinęła tę myśl. – Nie wiem… Może przez jakiś czas nie myślałam o tym, ale teraz chciałabym wiedzieć.
- Dobrze – spochmurniał nagle. – Teraz jestem Diego.
- Teraz? A co z Zorro?
- A co ma być? – odpowiedział pytaniem. Zauważyła, że napina barki, jakby zbierał się do ataku. Przez ten miesiąc spędzony w Monterey nauczyła już odczytywać jego emocje, niezależnie od tego, jak próbował je ukrywać.
- Zastanawiałam się, czy mógłbyś przestać… - powiedziała powoli.
- Doprawdy?
Victoria przygryzła wargę. Zadała złe pytanie i Diego uznał to za atak. Musiała być bardzo ostrożna.
- Juan już dwa razy bardzo dobrze poradził sobie w tej roli. Mógłby działać dalej. Nie sprzeciwiłby się temu.
- On może nie, ale Flor? A senor Pereira? On widzi w Juanie swojego następcę, ona męża. W ich planach nie ma miejsca na Juana działającego jako Zorro. W jego zapewne też, choć dwa razy zgodził się go zastąpić – spokojnie stwierdził Diego. – Poza tym Juan jest daleko od Los Angeles. Pueblo potrzebowałoby kogoś tu, na miejscu.
Potrząsnęła głową. Miała już swoją odpowiedź. Tak naprawdę, to nie o to chciała go zapytać. Ale musiała się jeszcze upewnić.
- A czy w naszych planach jest takie miejsce?
Diego odwrócił głowę, jakby sprawdzając, czy Felipe nie nadchodzi znad strumienia. Wiedziała jednak, że bardziej mu zależało na tym, by się uspokoić i nie sprowokować kolejnej kłótni.
- Powiedz mi – powiedział wreszcie - czy chcesz, by Zorro zniknął? Czy jest dla niego miejsce w twoich planach?
- Nie! – zaprzeczyła, a widząc, jak Diego nieoczekiwanie się kuli, dodała szybko. – Nie chcę, by znikał! Tylko…
- Tylko?
- Chciałabym wiedzieć, tak naprawdę, z kim mam do czynienia. Kto będzie moim mężem. – Gdy wymówiła to słowo, Diego poderwał się, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma. – Możemy to ciągnąć w nieskończoność, aż los zadecyduje za nas. Już raz tak zrządził, że zdjąłeś przy mnie maskę. Bo gdyby nie tamta rana, nie zrobiłbyś tego, prawda?
Diego odwrócił wzrok. Czekała dość długo, aż wreszcie odpowiedział.
- Nie wiem… Może… Przerażała mnie myśl, że zniknie wszystko pomiędzy nami… Że możesz uznać to za niesmaczny żart, za podszywanie się pod kogoś innego… Och, nie wiem! Naprawdę nie wiem! – machnął zdenerwowany ręką.
Victoria roześmiałaby się z jego konsternacji, gdyby sytuacja nie była tak poważna.
- Więc zdecydowałeś się mówić, kiedy byłeś pewien, że umrzesz, licząc na to, że nie obejdę się zbyt ostro z konającym.
- Mówisz to tak, jakbym wtedy szykował się na śmierć – prychnął Diego urażonym tonem.
- A nie było tak? – wytknęła.
- Było – westchnął. – Ale jaki to ma związek z twoim pierwszym pytaniem?
- Taki, że nie zastanowiłam się wtedy, kim jesteś. Uznałam, że jesteś Zorro, który nosi dwie maski. Tę czarną i tę bycia Diego. Było mi łatwiej myśleć o tobie, jako o nim. Chronić ciebie jako Zorro.
- Bo tak było.
- Ale teraz zaczęłam się zastanawiać, który z was jest prawdziwy. I jak bardzo ci zależy na byciu Zorro… Bo popraw mnie, jeśli się mylę, ale od ponad miesiąca jesteś Diego i to tym Diego, którego może i lubiłam, ale który często mnie denerwował. Więc może chciałabym wiedzieć, czy znów czekasz na decyzję losu?
- Niezupełnie – Diego nieoczekiwanie się uśmiechnął.
- To znaczy?
- Czekam na decyzję kogoś innego…
- Moją?!
- A kogóż by?
Victoria popatrzyła na niego uważniej. Lekkie nachylenie się do przodu, drgający kącik ust…
- Ty mnie tu specjalnie zaprosiłeś, by o tym porozmawiać! – wybuchła.
- Miałem nadzieję, że zechcesz porozmawiać – odpowiedział.
- Ty… - zakrztusiła się – ty… lisie!
Diego nie wytrzymał na widok jej oburzenia i zaczął się śmiać. Szczerze i serdecznie, aż śmiech po chwili przerodził się w atak kaszlu, tak silnego, że padł na trawę.
- Diego? Diego? – zaniepokojona Victoria nachyliła się nad nim.
- Nic, nic. Nic mi nie jest – wysapał, gdy tylko kaszel ustał. Zerknął na nią, i nim się obejrzała, jednym ruchem podciął jej rękę, na której się wsparła. Upadła na niego, a jedyną pociechą było dla niej stłumione „uff”, jakie się wyrwało Diego.
- Diego! – pisnęła.
Poderwał się i okręcił, tak że teraz ona leżała na trawie, a on się nad nią nachylał.
- Oczywiście, że jestem lisem – powiedział, nieoczekiwanie poważnie. – Jeśli chcesz wiedzieć, który z nas jest prawdziwy, to właśnie masz odpowiedź. Jestem i będę Zorro, niezależnie od imienia, jakiego używam. To moja prawdziwa twarz i moja prawdziwa natura. I od chwili, gdy dowiedziałaś się, kim jestem, nie chciałem już niczego pozostawić losowi. Od tamtej nocy w gospodzie, gdy musiałaś do mnie strzelić, od najazdu bandy, od twojego porwania… Za każdym razem byłem przerażony, że mogę cię stracić. Że mogę stracić bycie razem z tobą. Ale nie mogłem niczego ci narzucać… - umilkł, gdy Victoria delikatnie dotknęła palcem jego ust. A potem pociągnęła jego głowę w dół.
Kamyk odbił się od pleców Diego.
- Co?! – burknął oglądając się za siebie. – Szsz… - natychmiast dotknął ust Victorii, by i ona nie zaprotestowała głośno. – Co się stało, Felipe? Obcy? – zapytał półgłosem.
Felipe już stał przy koniach, odciągając je od brzegu strumienia. Diego pomógł wstać Victorii i zabrał się za zwijanie pikniku. Chwilę później całą trójką ukryli się pomiędzy krzewami.
Obcych było dwóch. Kiepsko ubrani, z kocami zrolowanymi przy siodłach, sprawiali wrażenie wędrownych vaqueros, którym się ostatnio niezbyt powodziło. Do tego obrazu pasowały także stare, mocno pordzewiałe muszkiety i pistolety tkwiące przy siodłach. Przejechali po drugiej stronie strumienia, bez słowa, obojętnie, nie zwracając większej uwagi na otoczenie.
- Dzięki, Felipe – wyszeptał Diego. Chłopak uniósł pytająco brwi. Spodziewał się widocznie, że starszy przyjaciel będzie bardziej urażony jego wtrąceniem. – Lepiej, że nas nie zobaczyli. Jakbyś nie zauważył, nie wzięliśmy ze sobą broni.
- Jadą do Los Angeles? – szepnęła Victoria.
- Pewnie tak.
- No to przypatrzę im się w gospodzie – odpowiedziała. Po chwili zreflektowała się. – A tak właściwie, Diego, to co chcesz o nich wiedzieć?
- Nic. Po prostu nieciekawie wyglądają. Takie tylko mam przeczucie.
- Ach, przeczucie – zaśmiała się Victoria. – Dobrze, Zorro. Postaram się czegoś o nich dowiedzieć. Ale po to musimy wracać do Los Angeles, do gospody.
I znów się zaśmiała, widząc rozczarowaną minę Diego.


Ostatnio zmieniony przez Ariana dnia Wto 23:00, 05 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:57, 05 Lip 2011    Temat postu:

Victoria nie miała kłopotu z ustaleniem, kim byli przyjezdni. Tak, jak zgadywał Diego, dwóch vaqueros szukało szczęścia przy pasaniu bydła. Tyle tylko, że już nie w Kalifornii, ale bardziej na południe i przez Los Angeles przejeżdżali w drodze do portu w San Pedro, gdzie liczyli na płynący w pożądanym kierunku statek. Można było więc rzec, że tam nad strumieniem Felipe podniósł fałszywy alarm, ale Diego sądził inaczej. Uważał, że bezbronna trójka piknikująca nad strumieniem, mężczyzna, kobieta i chłopak, mogła stanowić dla tych przejezdnych zbyt wielką pokusę. Jego zdaniem ci dwaj nie trudnili się tylko spędem bydła.
Ale to było w ciągu dnia, a teraz był wieczór i Victoria wróciła do swego pokoju. Ukryła wpierw dzienny utarg, a potem wyjęła kosz, w którym przechowywała zakupione przed miesiącami materiały. Blask koronek jakby przybladł, na aksamicie i jedwabiu pojawiły się załamania po tym, jak nieporządnie je tu wcisnął alcalde, ale nadal były to najpiękniejsze tkaniny, jakie widziała w życiu. To co dziś usłyszała, dotknęło ją do żywego. Oskarżała Diego, że woli zdać się na zrządzenia losu, a on, tak naprawdę, czekał na nią. Miał dość odwagi, by pozostawić najważniejszą dla siebie kwestię w jej rękach.
Zarzuciła więc sobie na ramię połę jedwabiu i upozowała, próbując się zobaczyć w niewielkim lusterku. Było na to za małe, ale to jej nie zmartwiło. W ostatnim tygodniu pobytu w Monterey, gdy Diego czuł się już dość dobrze, by wyjechać na krótki spacer, zrobili małe zakupy. To wtedy Diego uparł się, by między innymi kupić dla niej suknię godną donny czy doni, rękawiczki i ozdobny kapelusik. Przy tej okazji naoglądała się, jakie obecnie stroje noszą najmodniejsze z dam i teraz mogła z łatwością je skopiować. Za trzy tygodnie będzie targ. Z pewnością dostanie na nim nici odpowiednie do tej tkaniny. A potem… potem złoży wizytę senorze Inez. Najlepsza krawcowa w Los Angeles z radością jej pomoże.

Zbliżający się targ w Los Angeles ściągał do puebla nie tylko wędrownych handlarzy, ale i mieszkańców okolicy, nawet z tak odległych miejscowości jak Santa Barbara. Gdy z drogi na wzgórzach ukazały się odległe zabudowania, Juan Checa poklepał z zadowoleniem swoją kasztankę po szyi. Klacz, niezbyt ładna i nieco narowista, była zarazem szybka i wytrzymała, idealny koń dla kogoś, kto większość czasu spędzał wędrując za stadami i czasem musiał ścigać inne konie. Teraz też, choć od świtu jechali raczej szybko, spiesząc się, by zdążyć na początek targu, jej sierść ledwie zwilgotniała.
Towarzyszący Juanowi inni vaqueros wymieniali się leniwymi uwagami, co zrobią czy też co sobie kupią na targu, a senorita Flor wciąż dyskutowała z ojcem o konieczności zakupu materiałów na suknie i koszule. Sam Juan niewiele się odzywał. Gdy ostatnio jechał tą drogą, była noc, a on gnał jak opętany, wiedząc, że od niego zależy ludzkie życie.

Tamtego wieczoru zobaczył człowieka na koniu dopiero wtedy, gdy jego kasztanka się nieoczekiwanie spłoszyła. Wracał już do hacjendy, gdy wierzchowiec nagle zaczął prychać i się boczyć, jakby drogę zagradzała mu niewidzialna bariera. Dopiero po chwili, gdy już go uspokoił, Juan przyjrzał się otoczeniu i zauważył przed sobą w mroku zalegającym pod drzewem jeźdźca. Zaś gdy ten wyjechał na ścieżkę, rozpoznał don Alejandro de la Vegę.
- Don Alejandro? Co się stało? - spytał zaskoczony i nim usłyszał odpowiedź, zapytał o to, co mu wtedy pierwsze przyszło na myśl. – Czy Zorro?...
- Żyje. Ale nadal nie może walczyć, a potrzebujemy jego pomocy.
- Kiedy?
- Dziś w nocy.
Juan obejrzał się na stok za swoimi plecami. Inni vaqueros przejęli nocną wartę nad stadem, on mógł już wracać do hacjendy lub też pojechać, gdzie chce.
- Przyprowadziliście Tornado? – spytał.
- Nie. Ale mam konia, który niewiele mu ustępuje.
Checa podjechał bliżej i przyjął z rąk don Alejandro niewielki pakunek. Przebierając się, słuchał jednocześnie opowieści o bandzie, która terroryzowała drobnych farmerów i peonów z okolic Los Angeles, posuwając się już nie tylko do grabieży, ale i pobić. Żołnierze, a właściwie alcalde, nie robili nic, by ich powstrzymać. Juanowi trudno było uwierzyć, ale don Alejandro zdawał się to traktować jako rzecz normalną. Dlatego też wytropił bandytów i chciał, by Zorro ich powstrzymał, nim ktoś zginie w następnym napadzie.
- Albo ktoś z bandy opłacił się alcalde – wyjaśniał Juanowi – albo Ramone uznaje to na razie za rzecz zbyt mało znaczącą i woli trzymać żołnierzy w garnizonie.
- Liczy na Zorro?
- Poniekąd tak...
Checa zastanowił się przez moment.
- Wygląda na to, że spełniamy jego życzenie.
- Owszem.
- No cóż, czasem Zorro musi pomóc i alcalde – wzruszył ramionami Checa. – Niezależnie od tego, co o nim myśli. Zobaczymy się jutro w pueblo, don Alejandro! Vamos!
Widok Zorro, wiążącego czterech opryszków do fontanny na środku pueblo, wyciągnął wczesnym rankiem na plac chyba wszystkich mieszkańców pueblo. Mendoza wybiegł z garnizonu, jeszcze w biegu dopinając pas i otrzepując mundur.
- Dzięki, Zorro! Alcalde wydał rozkaz, żebyśmy się nie ruszali z garnizonu, a oni już bardzo przeszkadzali!
- Do usług, sierżancie – Checa uniósł rękę do kapelusza, starając się naśladować ten żartobliwy gest, jakim Zorro zwykł był kwitować spotkania z żołnierzami. Chyba mu się udało, bo twarz Mendozy, już uśmiechnięta, teraz wręcz promieniała radością. Nagle podszedł bliżej. Spoważniał, obejrzał się na bramę garnizonu i zapytał.
- Zorro... czy wszystko jest w porządku?
- Czemu o to pytacie, sierżancie?
- Don Diego... i senorita Escalante... Nie wracają.
Przez moment Juan poczuł panikę i pustkę w głowie, ale nim zdążył wymyślić w odpowiedzi na to pytanie jakieś przekonujące kłamstwo, drzwi siedziby alcalde otwarły się z trzaskiem i Luis Ramone wypadł na plac.
- Do broni! – wrzasnął. – Alarm!
- Nie, alcalde! Nie trzeba! – krzyknął w odpowiedzi Mendoza. – Zorro schwytał bandytów! – I sierżant ruszył wprost na Ramone. Kilka kroków przed nim potknął się o coś zagrzebanego w piasku placu i wymachując rękoma wpadł na alcalde z takim rozpędem, że tamten aż się zatoczył. Juan uśmiechnął się mimowolnie. Kiedy jeszcze był żołnierzem, uważał Mendozę za leniwego i dobrodusznego ofermę, nie grzeszącego nadmiernie bystrym pomyślunkiem. Teraz jednak musiał zmienić zdanie.
- Mendoza, ty idioto! – warknął rozzłoszczony alcalde. Nim jednak Ramone się pozbierał, nim zaalarmowani hałasem żołnierze wybiegli zza bramy garnizonu, Checa odjeżdżał już z puebla, żegnany wiwatami mieszkańców.

Tamten wypad kosztował Juana awanturę, jaką urządziła mu senorita Flor, a potem kilka dni drwin innych vaqueros. Kpili, że skoro już wybierał się w odwiedziny do senority, mógł zadbać, by wrócić odpowiednio wcześnie, względnie wymyślić sobie dobre wytłumaczenie nieobecności, a nie spóźniać się tak głupio i ryzykować. Nie tylko utratę pracy, bo senor Pereira podszedł do tej nieobecności zaskakująco łagodnie, ale przede wszystkim nie powinien był narażać się drugiej dziewczynie. Juan zaciskał zęby, starał się pokpiwać wraz z innymi ze swej głupoty i dziękował Bogu, że Flor, mimo jawnej złości, zachowała dość rozsądku, by nie wytknąć mu głośno, czym naprawdę się tamtej nocy zajmował. Nie wątpił, że była to zasługa jej ojca, który wyjaśnił córce, jak może się skończyć zbyt otwarte mówienie o niektórych sprawach.
Teraz, wjeżdżając do Los Angeles, Juan Checa czuł się dziwnie nieswojo. Zastanawiał się, czy tak może czuć się też i prawdziwy Zorro, kręcąc się pomiędzy ludźmi, którzy znają go jedynie jako jeźdźca w masce.
- Juan? Juan Checa? – usłyszał nagle znajomy głos, gdy uwiązywał kasztankę przed gospodą.
- Rojas? – obejrzał się w stronę mówiącego.
- Tak, ja! Witaj, Juan! – kapral Rojas uśmiechnął się szeroko. – Nie sądziłem, że cię jeszcze zobaczę!
- Jak widać, wróciłem – uśmiechnął się w odpowiedzi Juan, starając się nie pamiętać o chwili, kiedy widzieli się po raz ostatni. Tamtego dnia alcalde miał ogłosić wyrok na de la Vegów, a Juan przyłożył wtedy przyjacielowi batem i wepchnął go w koryto do pojenia koni.
- Stawiam wino! – zarządził Rojas. – Zakładam, że możesz się ze mną napić?
- Oczywiście, że mogę – prychnął Juan. – Dobrą stroną pracy vaquero jest to, że jak przyjeżdżasz na targ, możesz robić co chcesz.
Gdy weszli do gospody, Juan zatrzymał się jak wryty na widok kobiety za barem. Senorita Escalante obrzuciła go pobieżnym spojrzeniem, jak każdego innego gościa, ale zaraz zatrzymała się i przyjrzała mu się uważniej.
- Senor Checa? – zapytała z namysłem w głosie. Juan nie mógł nie podziwiać jej umiejętności odegrania zastanowienia. Widzieli się przecież niecałe trzy miesiące temu, a witała go, jakby był kimś, kto przez lata tu nie zaglądał i kogo musiała sobie długo i z mozołem przypominać.
- Tak, senorita Escalante – przytaknął. – Przyjechałem z senorem Pereirą na targ.
- Witajcie zatem znów w Los Angeles, senor – uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Co wam podać?
- Wino, jeśli możecie, senorita – wtrącił się kapral. – Chcemy uczcić tę wizytę!
- Oczywiście, senores.
Wróciła po chwili, stawiając na stole butelkę wina. Rojas rozlał do kubków i wraz z Juanem podnieśli je w milczącym toaście. Checa upił łyk i się zdziwił. Wino było doskonałe, znacznie lepsze, niż to, jakiego mógł się spodziewać w targowy dzień w gospodzie. Spojrzał zaskoczony na senoritę. Uśmiechnęła się w odpowiedzi nieco tajemniczo i pokiwała głową. Oczywiście, to był jej podarunek.
- Senorita? – odwrócił się Rojas.
- Tak?
- To wino jest doskonałe!
- Na koszt firmy, kapralu. Mi także miło powitać znów senora Checę.
- Dziękuję, senorita – skłonił się Juan, a Rojas szarpnął go po chwili za rękaw.
- Widzę, że ty nadal oglądasz się za każdą co ładniejszą senoritą – stwierdził.
- E, nie... Przecież wiem, że ona jest narzeczoną de la Vegi. A jemu nie chcę wchodzić w drogę.
- No jasne, jasne... Żartowałem. Opowiadaj lepiej, co u ciebie słychać.
Pili więc wino, a Juan opowiadał przyjacielowi o swej nowej pracy vaquero, o dniach spędzanych w siodle na zboczach wzgórz, gdzie pilnował stad krów i koni, i gdzie nie raz, i nie dwa, musiał walczyć z bandytami. Mówił też o wieczorach w hacjendzie, a nawet napomknął o senoricie Flor i jej czujnym, zatroskanym spojrzeniu. To ostatnie rozbawiło kaprala.
- Widzę, że wciąż masz szczęście do senorit, Juan.
- Nie mam szczęścia...
- Masz, masz, chłopie... Inny by nie wyszedł obronną ręką ze spotkania z taką żmiją jak ta donna Dolores, wierz mi... Widziałem tu niedawno jednego takiego młodego caballero, co się zarzekał, że już na zawsze do Hiszpanii wyjedzie po tym, jak go potraktowała, żeby nikt więcej go nie widział.
- O wilku mowa... – mruknął Juan, wskazując na drzwi.
Rzeczywiście, targowy dzień zwabił do Los Angeles także panny Escobedo. Dwie córki don Hernando weszły pierwsze, a za nimi wsunęła się do gospody donna Dolores w towarzystwie nieodłącznej senory Chiary. Checa przezornie przesunął się w bok, tak, by plecy Rojasa zasłaniały go, choć częściowo, przed nowo przybyłymi. Spodziewał się też usłyszeć zaraz gniewną tyradę na brak dobrych manier i ogólny upadek obyczajów, gdyż pamiętał, jak to w nich celowała senora, ale, o dziwo, Chiara była dziś wyjątkowo cicha i spokojna. Nie odezwała się nawet słowem, gdy dziewczęta przywitały się z senoritą Escalante, tylko zajęła miejsce w kącie sali i zajęła się przeliczaniem zawartości sakiewki, widocznie planując większe zakupy.
- Odmieniło je coś? – zapytał szeptem.
- Nie mam pojęcia – odszepnął Rojas.
- Wynoszę się stąd. Lepiej, by mnie nie zauważyły.
- Daj spokój! Co ci mogą zrobić? Dziewczyny się boisz?
Możliwe, że donna Dolores złagodniała, bo w jej otoczeniu nie widać było ani jednego adoratora. Juan został więc na miejscu, a po chwili senorita Escalante postawiła znów na ich stoliku talerz, tym razem z enchiladas.
- Smacznego, senores!
- Juan, ty to masz szczęście – rozpromienił się Rojas, częstując potrawą. – Mmm... Pyszne! Dobrze, że zdecydowali się wrócić.
- Kto?
- Senorita Escalante i don Diego. Nie słyszałeś? A, pewnie jeszcze do was nie dotarła ta historia. – I tu Rojas wdał się w opowieść o kolejnym pechowym pomyśle alcalde, który poskutkował, między innymi, dłuższą nieobecnością senority i nieznacznym spadkiem jakości jedzenia w gospodzie. Juan oczywiście nie mógł się przyznać przyjacielowi, że wie, o czym on mówi, ale samo usłyszenie tej historii z ust świadka z drugiej strony, z garnizonu, było bardziej niż ciekawe. Tak ciekawe, że zasłuchany Checa nie zwrócił uwagi na to, że kapral przesunął się nieco na swoim siedzisku i teraz panny Escobedo miały doskonały widok na to, kto siedzi pod ścianą. Nie widział też, że uważnie mu się przygląda nie tylko donna Dolores, ale i senora Chiara.
- Jakiś miesiąc temu wrócili z Monterey. Don Diego złamał nogę podczas ucieczki i dlatego… – kończył Rojas, gdy za jego plecami stanęła donna Dolores. Juan na jej widok chciał się cofnąć, ale plecami natrafił na ścianę.
- Senor Checa? – zapytała łagodnym głosem dziewczyna. – Czy to wy?
- Buenos dias, donna Escobedo – Juan wstał i skłonił się lekko.
- Co robicie w pueblo? Słyszałam, że nakazano wam opuścić Los Angeles.
Juan zawahał się, ale nim zdecydował, czy coś wyjaśnić, obok niego stanęła senorita Flor.
- Senor Checa przyjechał wraz z resztą pracowników mojego ojca – oświadczyła zimno. – Jest dzień targowy i ludzie zjeżdżają się z całej okolicy.
Donna Dolores obrzuciła gniewnym spojrzeniem stojącą przed nią dziewczynę, ale senorita Flor nie pozostała jej dłużna. Przez dłuższą chwilę Juan czuł się tak, jakby stał pomiędzy dwoma gotującymi się do walki kotami, aż wreszcie panna Escobedo pierwsza się wycofała i wróciła do swojego stolika.
- Dziękuję, senorita Flor – uśmiechnął się Juan. – Proszę, czy mogę wam przedstawić Marco Rojasa? Był moim przyjacielem w czasie, kiedy służyłem w lansjerach i pozostał nim nadal. Rojas, poznaj senoritę Flor Pereira.
- Jestem zaszczycony, senorita – kapral skłonił się przed Flor.
Flor roześmiała się i wkrótce całą trójka pogrążyła się w konwersacji, której tematem były głównie wspomnienia kaprala i Juana z czasów zanim jeszcze przybyli do Los Angeles. Victoria Escalante podała jeszcze im na stół dzbanek cydru, a potem zajęła się rozmową z don Diego, który właśnie wszedł do gospody. Juan zauważył, że młody de la Vega utyka i wspiera się na lasce, ale zaraz Rojas opowiedział jakąś anegdotę, z której zaczęła się śmiać Flor i to odciągnęło jego uwagę. Zagadani, nie zwrócili uwagi na to, że senora Chiara, po krótkiej szeptanej naradzie z donną Dolores, opuściła gospodę.
Nagły hałas na werandzie był zaskoczeniem dla wszystkich chyba gości. Trzasnęły gwałtownie otwierane drzwi i do gospody wmaszerował alcalde w towarzystwie sierżanta i pięciu innych żołnierzy. Nim jednak ktokolwiek zareagował, podeszli do stolika, przy którym siedzieli Rojas, Checa i senorita Pereira.
- Juan Checa?
- To ja – zaskoczony Juan podniósł wzrok.
- Jesteście aresztowani! – oznajmił alcalde.
- Jak to?
- O ile sobie przypominam, w dniu waszej degradacji otrzymaliście nakaz opuszczenia Los Angeles. Niniejszym oznajmiam, że pogwałciliście to zarządzenie.
- Chwileczkę! – zaprotestowała Flor. – Juan przyjechał na targ, wraz z resztą pracowników mojego ojca!
- A wy jesteście kto?
- Flor Pereira, córka hacjendero Josego Pereiry, z Santa Barbara. Przyjechałam z ojcem i pracownikami na targ w Los Angeles.
- Senorita... – głos Luisa Ramone stał się nagle pełen ubolewania. – Muszę z przykrością was poinformować, że ten oto człowiek nadużył waszego zaufania. To niebezpieczny bandyta, który w swej zuchwałości poważył się nawet na podanie się za królewskiego żołnierza...
- Nigdy w życiu… – zaczął mówić Checa, gdy w tej samej chwili Rojas wybuchnął.
- Ależ to absurd, alcalde! Juan jest...
- Zamilczcie, kapralu! – zagrzmiał Ramone. – Milczcie, jeśli nie chcecie być oskarżeni o zdradę! Stawicie się do raportu, natychmiast.
- Czy możecie nie opowiadać takich bzdur, alcalde? – wtrąciła się nieoczekiwanie senorita Escalante.
- Słucham? – Ramone okręcił się niczym wąż, gotów zaatakować następną ofiarę.
- Twierdzę, że ktoś was wprowadził w błąd, alcalde.
- Nie ma mowy o pomyłce!
- Ależ jest – zaprotestował Juan. – Ja naprawdę byłem żołnierzem, senor Ramone.
- Milczeć!
- Ależ alcalde! – zaprotestował z kolei sierżant Mendoza.
- Milczcie!
- Nie mam takiego zamiaru! – odpaliła senorita Victoria.
W gospodzie rozgorzała kłótnia. Juan, uwięziony pomiędzy stolikiem a żołnierzami, słuchał w oszołomieniu, jak Rojas, Mendoza i senorita Escalante starają się przekonać alcalde do zmiany zdania. Niestety, wiedział, że to będzie bezskuteczne. W tej samej jednak chwili nad głowami tłoczących się dookoła żołnierzy Checa wypatrzył don Diego. Młody de la Vega właśnie znikał w kuchennych drzwiach, prawie nie utykając, i Juan zrozumiał, że senorita Victoria stara się osiągnąć coś innego – dać czas swojemu narzeczonemu na zawiadomienie Zorro, że potrzebna jest jego pomoc.
Przynajmniej miał nadzieję, że o to właśnie jej chodziło.
Gdy go w końcu wyprowadzali, bo Ramone zdołał wreszcie zastraszyć sierżanta i kaprala, a żołnierze na jego rozkaz odsunęli senority, Juan zobaczył coś jeszcze. Łagodnie uśmiechnięta i zadowolona z siebie donna Dolores stała obok równie usatysfakcjonowanej senory Chiary.
Trzask kraty obudził w Juanie niemiłe wspomnienia z dnia, gdy przez swoją głupotę pozwolił się pochwycić. Usiadł ciężko na pryczy. Wtedy ten metaliczny hałas był dla niego wyrokiem. Stał tamtego dnia i słuchał, jak w gabinecie alcalde Rojas i Mendoza usiłują wytłumaczyć Luisowi Ramone, że on, Juan Checa, nie jest powszechnie poszukiwanym banitą zwanym Zorro, zaś Ramone twierdzi, że owszem, jest i że zostanie skazany na śmierć. Teraz, gdy Juan znów znalazł się w celi, prawie słyszał, jak alcalde beszta jego przyjaciół za wstawiennictwo i wylicza im kary. Nie, tym razem to nie było złudzenie. Luis Ramone znów wymyślał. Wyglądało na to, że kapral Rojas zbiera burę za spotkanie się za przyjacielem. Wreszcie krzyki ucichły, trzasnęły zewnętrzne drzwi i alcalde został sam.
Checa otrząsnął się. Miał wrażenie, że Ramone zaraz wejdzie i przypomni mu, że następny dzień będzie dniem jego egzekucji. I rzeczywiście, szczęknął zamek drzwi i do aresztu wszedł alcalde.
- Widzę, że polubiłeś gościnę tutaj – zadrwił.
Juan nie odpowiedział.
- Milczysz? No cóż… Poprzednim razem miałem do odczytania twój wyrok śmierci, nieprawdaż? Cóż, dziś nie będę aż tak surowy. Wyjedziesz z Los Angeles.
- Zwolnicie mnie?
- O, to do ciebie przemówiło, Checa – roześmiał się Ramone. – Nie, nie zwolnię. Byłbym bardziej niż nierozsądny, gdybym wypuścił na wolność takiego bandytę jak ty.
- Nie jestem bandytą!
- Jesteś, jesteś… Każdy, komu może przyjść do głowy pomysł przebierania się za Zorro, nie jest nikim innym, jak tylko zwykłym bandytą. I tchórzem, który podszył się pod kogoś innego. Więc nie protestuj tak i bądź zadowolony, że jednak nie każę cię powiesić.
- Nie jestem tchórzem! – Juan poderwał się z pryczy. – Co macie zamiar ze mną zrobić?
- Odeślę cię do Monterey, do dyspozycji gubernatora. Oczywiście, z właściwym w tej sprawie raportem. Zamach na władzę, jawny sprzeciw i niewykonywanie rozkazów, fałszywa tożsamość, podawanie się za Zorro, dezercja, złamanie zakazu… Sąd będzie mógł cię właściwie ocenić.
- Wolicie nie ryzykować moją egzekucją tutaj! – prychnął Checa. – Załatwicie to rękoma gubernatora!
- Może, może… - Ramone uśmiechnął się złowieszczo. – Powinienem był to zrobić już dawno temu.
Odwrócił się i wyszedł, a Juan z powrotem usiadł na pryczy. Złe wspomnienia wróciły z nową siłą. Noc, kiedy śledził przesuwające się za oknem gwiazdy, ze świadomością, że odmierzają czas do ostatniego dnia jego życia. Bał się wtedy i starał jedynie zachować spokój na tyle, by nie splamić się tchórzostwem. Groza przyszłej egzekucji, szubienicy, śmierci na oczach tłumu, ożyła teraz w jego pamięci tak silnie, że prawie zdziwił się, że ma na sobie strój vaquero, a nie czarne ubranie Zorro.
Wtedy pojmanie było konsekwencją jego decyzji. Przybrał sobie cudze imię. Samowolnie, kierowany impulsem, chęcią przyciągnięcia uwagi dziewczyny. Uwierzył, że zdobędzie jej miłość, jeśli złamie prawo, wystąpi przeciwko samemu sobie i temu, kim wtedy był. Jeśli przyjmie na siebie zadanie bohatera. Zrobił to i przez jedną cudowną chwilę miał wszystko, czego tak pragnął. Ale decydując się na podszycie się pod Zorro, zapomniał, że będzie to miało swoje skutki. I przekonał się o tym niemal natychmiast po tej jedynej chwili triumfu. Został schwytany i skazany: Zorro musiał liczyć się z tym, że umrze w hańbie na szafocie, niczym pospolity bandyta. Zaś stojąc przed szubienicą dowiedział się następnej rzeczy: to maska Zorro przyciągała kobiecą uwagę, nie on sam. Wspomnienie złości i odrazy w oczach Dolores piekło nadal, niemal tak silnie jak wtedy jej policzek.
Ocalał tamtego dnia i myślał, że zdoła na nowo ułożyć swoje życie. Miał pracę, miejsce, które mógł już nazwać domem, towarzyszy i przyjaźń kobiety, która mogła zmienić się w coś więcej. Jednak raz podjęta decyzja wciąż wpływała na jego życie. Już nie jako uzurpator, ale wskazany zastępca, musiał przyjąć imię Zorro. Znów ryzykował, ale teraz musiał ponieść skutki dawnego szaleństwa i spłacić dług, jaki niegdyś zaciągnął.
A teraz po raz kolejny dogoniła go przeszłość. Nie wątpił, że Ramone spisze o nim taki raport, że będzie on praktycznie wyrokiem śmierci, wykonanym rękoma gubernatora w Monterey. Tam Zorro nie zdoła mu pomóc. Juan zresztą miał wątpliwości, czy i tutaj otrzyma od niego pomoc. To, że senorita Escalante i don Diego powrócili do Los Angeles, nie oznaczało przecież, że powrócił i Zorro. Senorita mogła mieć swoje powody, dla których tak uparcie broniła go przed alcalde, a młody de la Vega także z innej przyczyny wycofał się wtedy z gospody. W dodatku już raz poproszono Juana, by zastąpił Zorro, który nie był w stanie walczyć. Czy zatem Zorro zdołał do tej pory wyzdrowieć? Czy wrócił? Czy zaryzykuje dla Juana Cheki?
Z ponurych rozważań wyrwał go dźwięk. Stuknięcie, jakby coś spadło, ciche sapnięcie, szmer materiału. Podniósł wzrok i ujrzał po drugiej stronie aresztu uśmiechniętego Zorro.
- Witajcie, senor Checa – Zorro bezszelestnie przeszedł przez korytarz. Ostrożnie zdjął klucze z haka i chwilę później drzwi do celi Juana stanęły otworem.
- Przez chwilę nie wierzyłem, że przyjdziecie…
- Czemu? Czyż nie jestem waszym dłużnikiem?
- Obawiałem się…
- Że nie jestem w stanie walczyć? Niepotrzebnie. Jednak powrót do zdrowia zawdzięczam także wam i z chęcią spłacę choć część tego długu – Zorro wskazał drzwi aresztu.
Alcalde siedział przy swoim biurku, pogrążony w pracy. Juan podejrzewał, że epistoła, którą pracowicie kaligrafował, jest właśnie zapowiedzianym raportem do Monterey w jego sprawie. Cokolwiek jednak Ramone pisał, przerwał, gdy sztych szpady delikatnie dotknął papieru tuż obok pióra.
- Z… Zorro??
- Cii, alcalde – Zorro z rozbawionym uśmieszkiem położył palec na ustach. – Nie róbcie hałasu.
- Ty!... – Ramone urwał, bo ostrze szpady dotknęło teraz jego gardła.
- Żołnierze nadal patrolują targ. Tam są bardziej potrzebni niż tutaj.
- Czego chcesz? – alcalde wcisnął się w oparcie fotela.
- Drobnostki – Zorro wzruszył ramionami. – Odwołacie wszelkie oskarżenia pod adresem tu obecnego Juana Cheki.
- A jeśli tego nie zrobię? – Ramone z fascynacją śledził sztych szpady, krążący przed jego twarzą.
- Nie chcecie chyba się o tym przekonywać – powiedział Zorro z namysłem w głosie.
Alcalde konwulsyjnie przełknął ślinę.
- Od… odwołam… - powiedział.
- Świetnie! – ucieszył się Zorro. – Senor Checa, podajcie alcalde czystą kartkę.
- Co?! – poderwał się Ramone.
- Skoro spisaliście wyrok, to spiszecie też i uniewinnienie.
- Nigdy…
- Nigdy w życiu? – zapytał Zorro dotykając sztychem szyi Luisa. W łagodnym tonie pytania kryła się niewypowiedziana groźba. Alcalde już bez słowa wyszarpnął z ręki Juana kartkę i zabrał się do pisania.
Zorro przeszedł za biurko i nonszalancko oparł się o plecy fotela. Ramone czując go za sobą tylko skulił ramiona i starał się skupić na treści pisma. W pewnej chwili palec w czarnej rękawicy postukał w papier tuż koło pióra.
- Napiszcie „unieważniam” – polecił Zorro. – I „wycofuję”
- Wy nie…
- Nie macie z czego uniewinniać, bo senor Checa nie jest niczemu winny.
Ramone mruknął coś niezrozumiałego, ale sądząc po tonie niezbyt pochlebnego dla swoich gości i sięgnął po świeżą kartkę. Zorro z aprobatą pokiwał głową, podniósł plik papierów leżących na biurku i zaczął je przeglądać. Juan w tym czasie myszkował po gabinecie. W końcu odnalazł swoją szpadę i pistolety, rzucone niedbale tak, że zsunęły się za skrzynię.
Checa nie usłyszał, że ktoś nadchodzi, ale Zorro tak. W dwu szybkich krokach stanął koło wejścia, zanim drzwi się otworzyły. Do gabinetu wszedł sierżant Mendoza.
- Alcalde, senor Pereira przyszedł wraz z don Alejandro w sprawie… – zaczął mówić i urwał. Być może sprawił to widok Juana, uzbrojonego i stojącego obok biurka alcalde, ale też pewien wpływ na nagłe zamilkniecie Mendozy miał widok ostrza szpady przed twarzą.
- Senor Checa zaraz do nich wyjdzie, sierżancie – odezwał się Zorro.
- Zorro! – ucieszył się Mendoza. Za chwilę zreflektował się, zerknął na alcalde i przybrał znów poważną minę. – To znaczy chciałem powiedzieć, że się poddaję i nie podniosę alarmu.
- W porządku, sierżancie. Alcalde, skończyliście?
- Nie! – warknął Ramone.
- Zatem czekamy – Zorro nie zmartwił się tą odpowiedzią. – Senor Checa, te dokumenty należą do was – podał Juanowi plik kartek. Ten spojrzał na nie i zorientował się, że ma w rękach swój dawny wyrok i, tak jak podejrzewał, aktualny raport dla gubernatora.
- Podrzyjcie je – polecił Zorro. – Takie papiery mają skłonność do powracania, zwłaszcza w tym gabinecie. Lepiej, by przepadły.
Checa posłusznie podarł kartki. W chwili, gdy trzymał w rękach już tylko garść strzępków, Ramone odłożył pióro.
- Macie, co chcecie - burknął.
- Świetnie! Sierżancie Mendoza…
- Si, senor Zorro?
- Bądźcie uprzejmi odprowadzić senora Chekę do bramy garnizonu. Proszę też ogłosić, że alcalde wycofał i unieważnił wszystkie oskarżenia wobec niego – Zorro podał sierżantowi arkusik.
- Oczywiście! – rozpromienił się Mendoza w tej samej chwili, gdy Juan spytał.
- A wy, Zorro?
- Mam jeszcze do pogadania z alcalde. Sierżancie, proszę tu potem wrócić. Bez pośpiechu.
Gdy Mendoza odczytał zebranym przy bramie treść pisma, zabrzmiały wiwaty. Wpierw rzuciła się Juanowi na szyję ucieszona Flor, potem senor Pereira z zadowoleniem klepnął go po plecach. Także sierżant, nim zawrócił do gabinetu, został wyściskany przez dziewczynę, a don Alejandro mu pogratulował. Rozradowana grupka była już w połowie drogi do gospody, gdy zza drzwi wypadł rozwścieczony alcalde w surducie naznaczonym wielką literą „Z”, klnąc i rozcierając sobie nadgarstki.
- Alarm! Alarm!
- Ależ alcalde! – zaprotestował stojący za nim Mendoza. – Zorro już uciekł…
Na te słowa Ramone machnął ręką i wrócił do środka, trzaskając drzwiami z taką siłą, że niemal wypadły z futryny.

Victoria patrzyła, jak Zorro zręcznie zeskakuje z dachu na stryszek nad stajnią. Zobaczył ją i uśmiechnął się szeroko, a w następnej chwili przyciągnął do ciebie i pocałował.
- I co? – zapytała, gdy tylko się odsunął.
- Załatwione! - roześmiał się. – Juan Checa jest całkowicie i niepodważalnie niewinny. A alcalde…
- Tak?
- Stracił kolejny surdut. Tym razem oszczędziłem mu biurko.
Otworzył skrytkę i zaczął się pośpiesznie przebierać. W końcu Diego podniósł marynarkę i otrzepał ją ze źdźbeł, nim zamknął pokrywę schowka.
- Wszystko w porządku? – spytała Victoria.
- Tak.
- Twoja rana…
- Blizna, Vi, blizna. Jest już w porządku, naprawdę. Jestem nawet trochę wdzięczny Ramone za tę całą awanturę, bo teraz już wiem, że dam radę.
Victoria potrząsnęła głową. Diego wciąż wydawał się jej nienaturalnie ożywiony, poruszony, jakby ta wycieczka do garnizonu w jakiś sposób go odmieniła.
Kiedy schodziła za nim ze stryszku, złapał ją w pasie, gdy była już na ostatnich szczeblach drabiny, uniósł, okręcił dookoła i postawił na ziemi.
- Ty wariacie! – prychnęła.
Diego tylko się roześmiał i pocałował ją, a Victoria zrozumiała, że nadal ma przed sobą Zorro. Takiego, jakim był zawsze: pełnego życia, rozbawionego tym małym starciem. Zdała sobie sprawę, jak bardzo jej go brakowało.
- Kocham cię, ty szaleńcze – szepnęła.
- Ja ciebie też, Vi, ja też – odpowiedział. – Ale teraz wracajmy do gospody. Pewnie już tam wszyscy opijają wolność Juana.
Podniósł laskę, zakręcił nią w powietrzu, mrugnął do Victorii i ruszył ku wyjściu ze stajni, znów demonstracyjnie utykając.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles, zazwyczaj niechętnie opuszczał pueblo. Doświadczenie nauczyło go bowiem, że wyjazdy do Monterey zwykle przynoszą mu więcej kłopotów niż korzyści. Po pierwsze dlatego, że gubernator miał przykry zwyczaj wypytywania go o porządki na powierzonym mu terenie i bezlitośnie rozliczał z każdego zgłoszonego napadu, opóźnienia poczty czy wpłat podatków. Nie mówiąc już o tym nieznośnym Zorro, o którego pytał w pierwszej kolejności. I często nie zadawalał się pobieżnym stwierdzeniem, że ten zamaskowany samozwańczy obrońca ostatnio rzadziej się pokazuje. To bowiem prowokowało dalsze wypytywanie, tym razem o to, co sprawiło, że kiedyś Zorro był zmorą dla panującego w Los Angeles porządku, a teraz zjawiał się tylko od czasu do czasu. Ramone wił się wtedy jak piskorz, plątał w wyjaśnieniach i tłumaczył, ale miał nieprzyjemne uczucie, że wszystkie jego drobne machinacje, sztuczki i niezbyt zgodne z prawem zarządzenia są już gubernatorowi doskonale znane i tylko dla własnej wygody rezygnuje on ze złożenia wniosku do Madrytu o zmianę alcalde.
Drugim takim nieprzyjemnym momentem wyjazdu było składanie osobistego raportu finansowego. Tu gubernatora zastępowali jego księgowi i znów Luis musiał przeżywać męki piekielne, gdy wyjaśniał, opisywał i korygował rozliczenia. Gubernator był człowiekiem nie tylko oszczędnym, ale i opętanym, zdaniem alcalde, ideą rozkwitu kalifornijskiej kolonii. Wymagał inwestowania w jej rozwój, a dobrani przez niego księgowi ściśle realizowali te zalecenia. Niewątpliwie Luisowi Ramone byłoby łatwiej, gdyby nie zadowalał się tylko przedłożeniem papierów, ale mimo nieprzyjemnych doświadczeń, alcalde wolał dostarczać sam czysty raport. Zauważyć jednak było trzeba, że za pozorną nielogicznością tego działania kryła się starannie przemyślana taktyka. Każdą późniejszą niezgodność i każdą pomyłkę mógł wyjaśniać tym, że wprowadzono ją do raportu dopiero w Monterey, bez pełnej wiedzy o rzeczywistym stanie rzeczy, co potwierdzały pieczęcie i podpisy.
Gdy już sprawy finansowe i polityczne zostały omówione, przed Luisem Ramone pozostawał krótki, przyjemny okres odpoczynku, gdy mógł udawać przed samym sobą, że jest osobą nie tylko majętną, ale i powszechnie poważaną. Ta krótka „wycieczka do cywilizacji” nie trwała jednak zbyt długo i musiał wracać do Los Angeles. To była trzecia nieprzyjemna chwila wyjazdu, bowiem po powrocie Ramone zwykle odkrywał, że podczas jego nieobecności porządek w pueblo został wywrócony do góry nogami. Naprawienie tego stanu rzeczy zajmowało mu tygodnie, jeśli nie miesiące. W dodatku zdarzały się sprawy, których nie dawało się już zmienić, bo zainteresował się nimi Zorro, który osobiście dopilnowywał, by alcalde pogodził się z zaistniałymi faktami.
Tak więc Luis Ramone miał powody, by niechętnie opuszczać Los Angeles, jednak obowiązki alcalde nie pozostawiały mu wyboru. Tym razem jednak przy okazji wyjazdu chciał zrealizować pewien plan, który przyszedł mu do głowy ostatnimi dniami. Odcierpiał zatem przepytywania księgowych, wysłuchał, ku swojemu zdumieniu, kilku oszczędnych pochwał na temat inwestowania, szczególnie w rozwój handlu, aż wreszcie mógł wracać. Oczywiście, gdy już był w drodze powrotnej, zaczął zamartwiać się tym, co zastanie w pueblo. Co prawda niczego, poza ogólnym rozprzężeniem w garnizonie nie mógł tym razem wymyślić, ale i tak wolał przygotować się na nawet najgorsze – Zorro wydającego w imieniu alcalde kolejne dekrety, unieważniające wszelkie wcześniejsze zarządzenia i podatki. Co prawda był to raczej nierealny pomysł, bo Zorro, jak do tej pory, nigdy nie próbował osobiście rządzić, lecz Luis Ramone czuł, jak na samą myśl o tym zaciskają mu się pięści i układał już w myśli piorunującą tyradę, która przywróci mu panowanie nad pueblo. Pogrążony w takich miłych-niemiłych myślach, nie spodziewał się jednak, że prawdziwe kłopoty oczekują go po drodze i że jedno z jego małych, prywatnych spotkań, jakie odbył w Monterey, przyniesie nieoczekiwane efekty.
Wartownik w obozowisku zatoczył się i padł z głuchym charkotem, drugi z żołnierzy poderwał się tylko po to, by osunąć z powrotem na ziemię z nożem w gardle. Hałas obudził Ramone, ale nim Luis zdołał sięgnąć po broń, czyjeś twarde ręce chwyciły go za ramiona i unieruchomiły.
- Buenos noches, alcalde – usłyszał znajomy głos. Rozpoznał mówiącego i wtedy zaczął się naprawdę bać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:58, 05 Lip 2011    Temat postu:

Przekonanie alcalde, że po jego wyjeździe Los Angeles ulega ogólnemu rozprzężeniu nie było pozbawione podstaw. Już na drugi dzień, gdy było jasne, że przynajmniej przez trzy tygodnie Luis Ramone będzie nieobecny, w garnizonie zawieszano część musztr. Sierżant Mendoza twierdził, że dla utrzymania bojowej sprawności oddziału ważniejsze jest, by ludzie byli wypoczęci i najedzeni, a nie otępiali od powtarzania kolejnych, mało skutecznych ćwiczeń z marszu czy prezentowania broni. Tak samo zawieszano wszystkie warty, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które były zarządzone przez alcalde jako karne. Oczywiście, że pewne ćwiczenia były kontynuowane, ale sierżant wyznaczał na nie popołudniową porę i obejmowały one głównie strzelanie do celu, koniecznie sporego i nieruchomego, oraz serie prostych ćwiczeń z pałaszami, tak by po ich zakończeniu wszyscy mogli z zadowoleniem stwierdzić, że coś zostało zrobione, a jednocześnie nikogo to nie zmęczyło.
Większy spokój w garnizonie przekładał się też na rytm życia puebla. Żołnierze, dysponując większą ilością wolnego czasu, spędzali go głównie na pogawędkach w gospodzie. Część z nich pozawierała już tu znajomości, mniej czy bardziej osobiste i teraz, gdy mogli bez ryzyka opuścić koszary, starali się wykorzystać każdą wolną chwilę. Oznaczało to także, że pojawią się w warsztatach rzemieślników, by zamawiać różne przydatne rzeczy, od napraw butów czy mundurów, po zamawianie ozdobnych rękawiczek i innych, przydatnych na podarunki, drobiazgów. Wszystko to działo się jeszcze bardziej bez pośpiechu niż zwykle w Los Angeles, jakby każdy wiedział, że ma ten czas przeznaczyć na odpoczynek.
Jednak tym razem, choć od targu upłynął już ponad miesiąc, a alcalde wyjechał, w Los Angeles wciąż panowało pewne poruszenie. Sierżant Mendoza, na którego spadło obecnie dbanie o bezpieczeństwo pueblo, przesiadywał ze zmartwioną miną w gospodzie, gdzie przeniósł biuro pod nieobecność Ramone. Tam powracający z patrolu żołnierze składali mu meldunki o pojawieniu się obcych, uzbrojonych ludzi, którzy co prawda unikali bliższej konfrontacji z uzbrojonymi lansjerami, ale też zapewne nie wahali by się, gdyby natknęli się na kogoś mniej zdolnego do obrony.
I tak się stało. Dwa tygodnie po wyjeździe alcalde do Monterey, kurier pocztowy nie zjawił się o zwyczajnej porze. Wysłany na jego spotkanie patrol wrócił z pustymi rękoma, dopiero na drugi dzień, podczas poszukiwań, odnaleziono wpierw zabłąkanego wierzchowca z wypalonym znakiem królewskich stajni na zadzie, a zaraz potem ciało pechowego jeźdźca.
Sytuacja zaczęła być poważna. Zabity posłaniec nie wiózł niczego ważniejszego poza listami, które zresztą odnaleziono przy ciele, ale sierżant Mendoza spodziewał się, że następny kurier będzie wiózł kwartalny żołd dla garnizonu. Czas żołnierskiego lenistwa musiał się więc skończyć, a stawką były ich własne pieniądze. Sierżant podwoił patrole, które przeszukiwały okolice Los Angeles od Santa Barbara na północy, po pustynne wzgórza na południu dzielące pueblo od portu w San Pedro.
Bezskutecznie. Kimkolwiek byli napastnicy, przepadli jak kamień w wodę. A jednak wciąż dokonywali napadów. Tu ostrzelano podróżującego hacjendero, tam kilku wagabundów zaczepiało peona wiozącego do pueblo warzywa. Co prawda tych ostatnich udało się złapać następnego dnia, ale to nie poprawiło humoru sierżantowi. Miał wrażenie, że sprawa jest znacznie poważniejsza. Zresztą podtrzymywał go w tym przekonaniu don Diego, wspominając napad sprzed dwu lat, kiedy to banda Ortegi najechała pueblo.
O tamtym napadzie Diego wspomniał nie tylko wobec sierżanta. Senorita Victoria, wchodząc rano do kuchni, zastała tam Felipe z kartką w dłoni. Diego prosił o przygotowanie pewnej ilości prowiantu, tak, by starczyło na krótki wyjazd. Oczywiście, Victoria nie omieszkała zawieźć gotowej paczki osobiście do hacjendy.
Zastała Diego w jaskini. Ucieszył się z jej wizyty. Bardzo. Felipe, widząc ich powitanie, demonstracyjnie zajął się poprawianiem ogłowia Tornado.
- Zorro znów wyrusza? – zapytała, gdy już mogła mówić.
- Tak.
- Dasz radę? – delikatnie dotknęła ramienia Diego.
- Powinienem. Wrócę za dwa, najdalej trzy dni.
- Sam?
- Sam. Wiem, że Felipe chętnie by mi towarzyszył, ale jadę bardziej na rekonesans, niż by walczyć. Gdy znajdę tamtą kryjówkę, wrócę i poproszę sierżanta o pomoc.
- Diego… - powiedziała Victoria i zaraz poprawiła się. – Zorro… Wracaj szybko.
- Wrócę.
Pocałował ją jeszcze raz, z uśmiechem uniósł rękę do kapelusza i zniknął w tunelu. Victoria westchnęła. Felipe podszedł do niej i zaproponował wyjście z jaskini. Całą swoją postawą chłopak dawał do zrozumienia, że Zorro nic się nie stanie i że wkrótce wróci z wiadomościami, jak poradzić sobie z bandą.

Teren przy drodze do San Pedro zajmowały skaliste wzgórza, poprzecinane szerszymi i węższymi kanionami. Szczyty były skaliste i gołe, jedne łagodnie zaokrąglone, inne bardziej płaskie i urwiste, zaś zieleń trzymała się na co łagodniejszych zboczach i w wąwozach, gdzie strumienie przelewały się od jeziorka do jeziorka. Ludzi widywano tu zwykle wędrujących po szlaku, bo wśród głuszy łatwo było natknąć się na grzechotnika czy pumę. Teren tak nieprzyjazny dla rolników czy hodowców był jednak doskonałą kraina myśliwych czy wyjętych spod prawa.
Zorro wędrował wśród wzgórz. Szybko natrafił na ślady, które jego zdaniem mogła pozostawić banda. Popioły ogniska w jednym miejscu, gdzie wśród bylicy dopatrzył się kilkunastu legowisk, potem drugie opuszczone obozowisko – banda przemieszczała się z kanionu do kanionu, z doliny do doliny, cały czas w ruchu. To było niepokojące, bo oznaczało, że nawet jak uda mu się ich odnaleźć, będzie musiał bardzo uważać, gdy wróci tu z żołnierzami sierżanta Mendozy. Przelotnie zastanawiał się, jak powinien ich poprowadzić, czy jako Zorro poprosić sierżanta o przysługę, czy też wykorzystać Diego do przekazania informacji.
Pod koniec drugiego dnia poszukiwań, w kolejnym kanionie, Zorro natrafił na to, za czym się rozglądał. Lekki północny wiatr przyniósł mu zapach gotowanej fasoli i placków. Gdzieś w pobliżu było obozowisko. Ta dolina była jedną z największych w okolicy, początkowo wąska i o stromych ścianach, rozszerzała się później w obszerną kotlinę, z której wychodziło kilkanaście węższych kanionów. Zbocza były względnie łagodne, zarośnięte niemal po szczyty, a ściekające z nich strużki zbierały się na dnie doliny w jeziorka i kaskady.
Kępy bylicy i rozrośnięte drzewa zapewniały tu mnóstwo kryjówek, więc Zorro bez większego wysiłku przemykał w stronę, z której dochodził go zapach posiłku. Panowała cisza, ale to go nie dziwiło. Popołudnie było upalne, wręcz zapraszające, by się leniwie wyciągnąć gdzieś pod drzewem i przedrzemać w oczekiwaniu na wieczór.
I tym właśnie zajmowała się banda. Gdy dotarł na skraj polanki, szybko wypatrzył dwóch czy trzech mężczyzn śpiących pod krzewami i dwa szałasy, gdzie z pewnością spali jeszcze inni. Prychnięcie przyciągnęło uwagę Zorro do rozłożystego drzewa, gdzie uwiązano konie. Wiele koni. Z miejsca, gdzie się czaił, nie mógł ich wszystkich policzyć, ale wyglądało na to, że banda liczy sobie co najmniej dziesięć, jeśli nie więcej osób. A prócz bandytów w obozowisku byli jeszcze jeńcy. Wypatrzył ich dopiero po chwili, bo siedzieli związani w cieniu wyjątkowo okazałej kępy bylicy. Jeden był drobny, sądząc ze stroju, peon czy tropiciel. Drugi… Drugim był Luis Ramone.
Obecność jeńców zmieniała wszystko. Gdyby więźniów nie było, Zorro bez wahania wycofałby się do Los Angeles i wrócił tu następnego dnia, jako dyskretne wsparcie sierżanta Mendozy i jego żołnierzy. Teraz jednak nie mógł tego zrobić. Nie miał gwarancji, że następnego dnia zdołają odnaleźć to miejsce, a nawet jeśli im się to uda, nic nie gwarantowało, że zdołają uratować jeńców.
Zorro powoli okrążył cały obóz, starając się odkryć wszystkie miejsca, gdzie spali desperados. Naliczył dwunastu ludzi, ale podejrzewał, że jeszcze ktoś mógł spać w szałasie. Liczba koni wskazywała, że jest ich mniej więcej tylu, z naciskiem na więcej. Przy okazji przyjrzał się też lepiej obu uwięzionym. Peon nie wyglądał źle, ale Ramone przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Rozwichrzony zarost nie skrywał sińca na policzku, włosy zlepiał pot i prawdopodobnie krew, zniszczony surdut naciągnął na gołe ciało, a ślady na tkaninie ubrania wskazywały na rany na plecach. Siedział skulony, ze zwieszoną głową, jak ktoś, kto zrezygnował już z wszelkiego oporu. To przesądzało sprawę dla Zorro. Może i wolałby uniknąć starcia, ale nie mógł pozostawić jeńców w rękach kogoś, kto torturował więźniów.
Plan był prosty. Przeciąć więzy i nakłonić jeńców, by wycofali się pomiędzy krzewy. Potem podebrać pierwsze dwa konie, jakie dadzą się odwiązać. Upał i senność gwarantowały, że wszystko da się przeprowadzić bez większego zamieszania.
Na początku rzeczywiście wszystko szło zgodnie z zamierzeniami. Alcalde drgnął przestraszony, gdy Zorro dotknął jego ręki, ale czekał cierpliwie, aż jego więzy zostaną rozcięte. Potem Zorro delikatnie pociągnął go za ramię, dając znać, by poszukał schronienia wśród krzewów i Ramone, starając się nie jęczeć z wysiłku, odczołgał się w tył. Teraz przyszła kolej na peona. Jednak, ku zaskoczeniu Zorro, mężczyzna nie usłuchał polecenia, by się wycofać z obozu.
- Manuel! – krzyknął. – Manuel!
Okrzyk poderwał na nogi wszystkich w obozie. Zorro zaklął. Nie wiedział z jakiego powodu jeniec zdecydował się podnieść alarm, ale sytuacja nagle się poważnie skomplikowała i wykradanie jeńców zmieniło się w niezaplanowaną potyczkę. Popchnął jeszcze peona, by ten uciekał, ale mężczyzna złapał go za nadgarstek, próbując unieruchomić i Zorro zdał sobie sprawę, że więzień był przynętą, a obozowisko pułapką, prawdopodobnie właśnie na niego. Ale on też miał jeszcze w zanadrzu kilka sztuczek. Gwizdnął ostro, alarmująco, a potem jednym uderzeniem posłał fałszywego jeńca na ziemię, wprost pod nogi nadbiegających bandytów. Zaraz potem bicz dosięgnął najbliższego z desperados, zaplątał mu się wokół kostki i pociągnął, wprost na pozostałych. Inny, który przeskoczył padającego, napotkał na swej drodze pięść w czarnej rękawicy i potoczył się bez przytomności po trawie. Bicz świstał i trzaskał w powietrzu. Zorro uderzał nim w twarze przeciwników, łamiąc nosy i oślepiając. Sam wobec kilkunastu ludzi, na otwartej przestrzeni, nie mógł się bawić w uniki czy zmyłki, tak jak zwykle rozgrywał to z żołnierzami na rynku pueblo, kryjąc się wśród straganów. Wiedział też, że nie będzie miał na to dość siły. Musiał skończyć tę walkę jak najszybciej. Zanim kolejny bandyta wszedł w zasięg bicza, wezwany Tornado wpadł w środek obozu. Zorro gwizdnął jeszcze raz, nakazując mu atak i sam dał nura pomiędzy krzewy, pociągając za sobą oszołomionego Ramone. W tej samej chwili dzikie rżenie poinformowało okolicę, że bandyci muszą stawić czoło już nie Zorro, ale jego wierzchowcowi.
Ramone musiał tkwić już dość długo w więzach, bo potykał się i jęczał, ale strach sprawił, że biegł dość szybko. Zorro poprowadził go w górę stoku, w gęstwinę ostrokrzewów, sosen i bylicy, gdzie trzeba było przeciskać się pomiędzy gałęziami. Gdy tylko zarośla z lekka się przerzedziły, Zorro zatrzymał się i zagwizdał. Słabo, bo zaczynało brakować mu tchu, ale wystarczyło. Po chwili zatrzeszczały gałęzie i Tornado podbiegł do uciekinierów.
- Trzymaj! – Zorro wcisnął w rękę Ramone rzemień strzemienia. Sam złapał za wodze i ruszył dalej.
Wdrapali się już dość wysoko, by wrzaski w obozie bandytów przycichły. Raz i drugi huknął gdzieś w dole strzał, ale zdawało się, że zostawili pościg daleko za sobą.
Zorro zatrzymał się. Ostatnie jardy były i dla niego torturą. Pół marsz, pół bieg pod górę sprawił, że miał wrażenie, jakby powietrze przestało przepływać przez jego gardło. Srebrne i czarne iskry zatańczyły mu przed oczyma, a całe ciało ciążyło, jak nalane ołowiem. Musiał odpocząć, choć była to ostatnia rzecz, jaką chciał robić w towarzystwie Luisa Ramone.
- Co się stało, Zorro?
Zorro nie odpowiedział. Dłonią w rękawicy zasłaniał usta, starając się nie oddychać zbyt szybko i nie zakaszleć. Bezskutecznie. Suchy, drażniący kaszel na chwilę zgiął go prawie w pół.
- Co to, zmęczony?- zakpił Ramone, ale strach pozbawił jego głos zwykłego jadu. – Nie sądziłem, że zobaczę kiedyś zmęczonego Zorro...
- Zdyszanego, nie zmęczonego – sapnął Zorro, gdy wreszcie zdołał przestać kaszleć. – Jak widać, każdemu się zdarza. Ale, ale… Skąd się tu wzięliście, alcalde? Monterey jest na północy.
- Kazał mnie porwać – burknął Ramone. – Wiesz, kto dowodzi tymi desperados, Zorro?
- Nie.
- Manuel Ortega!
- Co?! – Zorro nie zdołał ukryć zdziwienia. – On?!
- On. Przeżył. I nadal szuka zemsty.
- No cóż – prychnął Zorro. – Ja też przeżyłem.
Ramone wolał nie patrzeć w jego stronę.
- Ale on jest szalony. Całkowicie i kompletnie szalony. Kazał mnie wychłostać! Jego ludzie boją się go niczym wściekłego psa.
- To niczego nie zmienia – Zorro oddychał już znacznie spokojniej. – Zdołacie iść?
- Dokąd?
- Na dół.
- CO? – Ramone tego już nie wytrzymał. Wspinali się taki kawał drogi, z takim wysiłkiem, tylko po to, by teraz schodzić na dół? Czy ten Zorro oszalał?
Ścieżka, którą szli do tej pory, przypominała bardziej przesmyk wydeptany przez zwierzęta. Ramone, w wywołanym ucieczką przypływie wisielczego humoru uznał, że jej twórcami były z pewnością dzikie kozy, bo nic innego nie mogło swobodnie wędrować po takiej stromiźnie i w takim gąszczu. Niezależnie jednak od tego, kto był autorem ścieżki, górskie kozy czy inne króliki, teraz pozwoliła im na oddalenie się od pościgu. Zorro prowadził i choć narzucił na początku ucieczki obłąkańcze tempo marszu, Ramone nie protestował z tego powodu. Po chłoście i pobiciu, jakiego doświadczył w rękach Ortegi, czuł, że słabnie z każdym krokiem, jednak strach i duma nie pozwalały mu zdradzić się z tym przed towarzyszem. Jeszcze tego brakowało, by alcalde Los Angeles skarżył się na sińce i rany przed banitą, albo przyznał się, że tylko dzięki trzymaniu się rzemienia przy siodle jest w stanie iść tak szybko.
Jednak mimo milczenia Ramone i mimo jego rewelacji co do tożsamości dowódcy bandytów, Zorro nie tylko zdawał sobie sprawę z kiepskiego stanu zdrowia alcalde, ale miał już gotowy plan, co do ucieczki.
- Na dół – powtórzył spokojnie Zorro. – Sądząc po tych wrzaskach, cała banda ściga nas po stoku. Zejdziecie więc na dół, zabierzecie swojego konia z obozowiska i pojedziecie do Los Angeles.
Na te słowa alcalde poczuł ulgę. Wrócić do Los Angeles, to było jego marzenie od czterech dni. Niepokoiła go tylko jedna rzecz.
- Co ty knujesz, Zorro?
- Ja? Nic. Chcę tylko, byście wysłali tu żołnierzy, alcalde.
Ramone popatrzył na niego z niedowierzaniem, a po chwili uśmiechnął się pod wąsem.
- Zgoda! A ty?
- Postaram się ich zająć przez jakiś czas.
- Pokonasz ich?
- Jeden na piętnastu? Macie o mnie bardzo wysokie mniemanie, alcalde – zaśmiał się Zorro. Zdołał już uspokoić oddech, na tyle, by czuć się dostatecznie pewnie, że podoła kolejnej potyczce czy ucieczce, choć na razie planował uciekać.
Ramone nie odpowiedział. W jego głowie zaczął już formować się pewien pomysł, co do realizacji którego musiał posłuchać poleceń Zorro. Ruszył więc do obozowiska i kiedy schodził na dół, prześlizgując się pod krzewami i wśród wysokiej bylicy, układał i kształtował w myśli plan, jaki miał mu przynieść zwycięstwo. Wysłać żołnierzy? Czemu nie? Może uda się złapać więcej niż jedną bandę. Być może Zorro miał jakiś sprytny pomysł, dzięki któremu miał się wymknąć, ale alcalde wiedział już z doświadczenia, że nawet najstaranniejsze plany mogą spełznąć na niczym. Czas najwyższy, by i ten roześmiany przebieraniec się o tym przekonał.
Zatrzymał się dopiero na dole stoku. Głosy Ortegi i reszty jego desperados ucichły już gdzieś wyżej, gdzie tropili Zorro. Ramone miał nadzieję, że ten lis raz jeszcze okaże się godny swego imienia i nie pozwoli złapać się zbyt szybko. Odszukał obóz i przywiązane przy nim konie. Osiodłał swojego i już miał go wyprowadzić za obozowisko, gdy przypomniał sobie wzmiankę Ortegi o złocie zrabowanym kurierom.
Gdzie ten bandyta je trzymał? W pierwszym szałasie, do którego zajrzał, nie było śladu, by cokolwiek tam przechowywano, w jukach zwalonych w bezładną kupę niedaleko od ogniska też niczego nie znalazł. Może tam dalej, w tym drugim... Były. Niewielka, ale przyjemnie ciężka torba z pieczęcią królewskiej poczty. Ramone zważył ją w dłoni u uśmiechnął się do siebie. Zapowiadało się, że mimo paskudnego początku, wydarzenia potoczą się w bardziej niż pomyślnym kierunku. Wycofał się z szałasu i zamarł.
Manuel Ortega przyglądał mu się spokojnie z nieprzyjemnym uśmieszkiem na pobliźnionej twarzy.
- Wiedziałem, że wrócisz, szczurze – powiedział. Ramone uświadomił sobie, że zamiast złota, powinien był poszukać w obozie broni. - Uciekłeś liskowi, czy to jakiś jego plan?
Alcalde nie odpowiedział. Zaczął powoli się wycofywać. Jeśli zdoła dostać się do miejsca, gdzie będzie miał za plecami konia, to sama torba posłuży mu za broń. Była wystarczająco ciężka, by cios nią zadany ogłuszył, nawet kogoś tak silnego i zaprawionego w bójkach jak Ortega. Jedna chwila, jedno celne uderzenie, i będzie mógł uciec.
- Ładnie to tak? – zakpił znów Ortega. Pomarszczona, biała połowa jego twarzy wykrzywiła się dziwnie, ale wydawało się, że nie zwraca uwagi na manewry Ramone. – Ładnie to umykać z gościny? I to jeszcze z rzeczami gospodarzy? Nazywasz nas bandytami, alcalde, a sam jesteś małym złodziejaszkiem...
- Nie wiem, o czym mówisz, Ortega – odpalił Ramone. – To złoto zrabowane królewskiemu kurierowi, w imieniu króla odzyskuję je dla niego!
Miał już za plecami osiodłanego wierzchowca. Teraz jeden szybki krok do przodu, by zamarkować atak. Wydawało się, że Ortega dał się sprowokować, bo się uchylił, by uniknąć uderzenia. Ramone zamachnął się, celując torbą w jego twarz, ale bandyta podniósł rękę i wyłapał cios. Jedno szarpnięcie i torba znalazła się w jego ręku, a alcalde stracił równowagę. Zdołał się utrzymać na nogach i rzucił się ku koniowi, ale gdy już prawie dotykał siodła, zwierzę spłoszyło się i odskoczyło. Nim zdołał je pochwycić, Ortega już go dopadł i przewrócił na ziemię.
- Głupi szczurek – powiedział, wymierzając takiego kopniaka, że Ramone zwinął się w kłębek z bólu. – Głupi, głupi szczurek – powtórzył, podkreślając to kolejnymi kopnięciami. – Trzeba było umykać z liskiem... Albo samemu...
Złapał za kołnierz i pociągnął jeńca w stronę drzewa.
- Poczekasz tu, aż wykurzymy liska. Potem zajmiemy się wami oboma – oświadczył, krępując ręce alcalde i mocując rzemień do nisko zwieszającego się konaru. Półprzytomny od uderzeń Ramone tylko jęczał.
Ortega odczekał chwilę, aż więzień dojdzie do siebie na tyle, by popatrzeć na niego przytomnie.
- To, żebyś mi więcej nie zmykał, szczurze! – oświadczył i z całej siły kopnął go w kolano, wgniatając je na wewnętrzną stronę.
Pod wpływem ciosu noga alcalde pękła z głuchym chrupnięciem. Luis Ramone wrzasnął i zawisł bezwładnie w więzach, a Ortega kopnął go ponownie, tym razem z boku, tak że okaleczona noga przesunęła się i wykręciła z upiornym chrzęstem. Na wybrudzonych, niegdyś jasnych spodniach, pojawiła się ciemna plama krwi. Manuel na ten widok pokiwał z satysfakcją głową i odwrócił się ku nadbiegającym właśnie pozostałym kompanom.
- I co?
- Zwiał!
- Nie gadaj głupot! Zwiał z koniem?
- Zwiał, mówię! Gdzieś się schował! W tym gąszczu może być wszędzie!
- Dobra – Manuel wsparł się pod boki. – Brać głownie! Wykurzymy liska ogniem!
- Co? Ortega, oszalałeś! – wyrwał się jeden z bandytów. – Tu wszystko suche, jedna iskra i cały kanion pójdzie z dymem. Chcesz nas upiec?
- Milcz!
- Nie! Zwariowałeś na punkcie tego przebierańca. Najpierw nas narażasz w napadach na pocztę, potem każesz łapać tego szczura, potem znów próbujesz poderżnąć gardło Pepe i wymyślasz jakieś sztuczki z jeńcami... Manuel, godziliśmy się na szybką i prostą robotę, nie na jakieś wydumki!
- Godziliście się na pracę dla mnie – odpowiedział Ortega spokojnie.
- Taa, ale trzeba mieć nie po kolei w głowie, by w środku lata wykurzać kogoś ogniem w kanionie!
- Dość! Brać ogień i ruszamy!
- Nie!
Huknął strzał. Nikt nie zauważył, jak Ortega wyciąga pistolet, ale teraz trzymał go w dłoni, jeszcze dymiącego.
- Wiatr nam sprzyja – powiedział beznamiętnie, jakby nie widział zszokowanych spojrzeń pozostałych i zwłok na ziemi. – Brać głownie i idziemy.
- Manuel…
- Róbcie, co mówię, a nic się wam nie stanie – Manuel Ortega znacząco uniósł drugi pistolet.
Usłuchali.

Zorro zatrzymał się na grani, gdy była już noc. Dalsza jazda stawała się ryzykowna. Teren był skalisty, zryty szczelinami i zasypany luźnymi kamieniami. Ryzykował, że Tornado może tu skręcić nogę. A jednocześnie musiał jechać. Nie wiedział, czy Ramone zdołał już dotrzeć do Los Angeles i czy wraca, jak miał to zrobić, z żołnierzami, ale tu i teraz, on, Zorro, był zdany tylko na siebie.
Pierwszy raz zobaczył dym zaraz o zmierzchu. W dole, w jednym z kanionów, wzniosła się w niebo wąska biała smuga. Pomyślał wtedy, że bandyci się zatrzymali i rozpalili ognisko przed nocnym postojem. Ale zaraz smuga urosła, pojawiła się druga, a po niej trzecia i Zorro zrozumiał, że ludzie Ortegi podkładają ogień. Zmroziło go to wtedy. Diego był młodszy od Felipe, gdy wielki pożar dotarł pod Los Angeles, ale pamiętał doskonale przerażenie i rozpacz ludzi, upiorną woń spalenizny i czarną, martwą krainę, jaka pozostała po ogniu. Nawet gdyby Ramone mu nie powiedział, że na czele bandy stoi Ortega i że oszalał po wypadkach w El Nino Viejo, Zorro podejrzewałby teraz, że herszt desperados ma nie po kolei w głowie, próbując wykurzyć go ogniem. Bo nie miał wątpliwości, że to chodziło o polowanie na niego. Ogień miał go nagonić w wygodne dla bandytów miejsce. Tak, Ortega zawsze miał skłonność do niebezpiecznych posunięć. Wystarczało przypomnieć sobie choćby wypadek w kopalni, kiedy to użył prochu, by zamienić ją w pułapkę. Ale teraz rozpętał coś znacznie większego niż jeden wybuch i znacznie trudniejszego do kontrolowania.
Była już późna noc. Ze swego miejsca na grani Zorro doskonale widział pożar za sobą. Z tej odległości wyglądało to jak ogromna plama o nieregularnych kształtach, podobna do widzianych kiedyś na wybrzeżu morskich stworzeń, morskich gwiazd czy ośmiornic, pełzających po dnie. Tu mackami były kolejne dolinki, które wypełniały się ogniem i te macki wydłużały się w miarę, jak pożar posuwał się coraz dalej i wyżej. Krawędzie były pomarańczowe i czerwone, bliżej środka szkarłat nabierał odcieni wiśni. W górze, kłęby dymu zabarwione na oranżowo zasłaniały gwiazdy.
Było to piękne i straszne widowisko. Początkowo Zorro był bezpieczny. Zdołał wydostać się na skalisty, pozbawiony roślin teren, zanim ogień się rozszerzył, a do tej pory wiatr spychał płomienie w bok od miejsca, gdzie się znajdował. Nadal pomiędzy nim, a drogą do Los Angeles była dolina, a w niej obóz bandytów, ale liczył na to, że wykorzysta wpierw światło księżyca, a potem chwilę przedświtu, by ich wyminąć. Poza tym liczył, że choć część z nich wykazała się zdrowym rozsądkiem i zaczęła uciekać, jak tylko pożar się rozrósł. Nie liczył na to, że postąpił tak i Ortega, ale przynajmniej kilku z jego podwładnych mogło przełożyć własne bezpieczeństwo nad posłuszeństwo przywódcy.
Jednak gdy wzszedł księżyc, Zorro się zaniepokoił. Banda nadal była w dolinie, bo echo przyniosło mu huk kolejnych strzałów. Na domiar złego, z czego zdał sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili, wiatr ucichł. Północny wiatr, wiejący nieprzerwanie od kilku dni, a tu i teraz spychający płomienie w ślepe, kończące się skalnymi rumowiskami dolinki, ucichł. Idąc wzdłuż skalnego grzbietu Zorro klął pod nosem. To naprawdę nie był jego szczęśliwy dzień. Wpierw ci jeńcy, których obecność zamieniła rekonesans w potyczkę, ten fałszywy więzień, który podniósł alarm i Ortega, jako przywódca bandy, a teraz ta nagła cisza w powietrzu… Gdyby wiatr powiał jeszcze przez kilka godzin, wpędziłby ogień w skały tak, że pożar sam by wygasł, a tak z każdą chwilą czerwona plama w dole rozszerzała się coraz bardziej, gdy ogień zdobywał nowe miejsca. Zorro musiał się pospieszyć. Może wróci północny wiatr, może nie, ale tak czy inaczej, powinien być już bliżej drogi do pueblo, niż był obecnie.
Grzechot kamieni pod stopami uświadomił mu, nagle i brutalnie, że mimo wszystko powinien stanąć. Księżycowe światło było zwodnicze. Mógł w jego blasku przemierzać ścieżki koło pueblo, mógł przemykać po dachach garnizonu, ale nie powinien wybierać się na skalisty, słabo znany szlak po wzgórzach. Przy obecnym pechu mogło to się skończyć wpadnięciem w jakaś ledwie widoczną dziurę i skręceniem nogi, a nie umiał powiedzieć, co byłoby gorsze: gdyby to była jego noga czy Tornado. Koń zresztą denerwował się. Czuł ogień w pobliżu i tylko wyszkoleniu Zorro zawdzięczał, że ogier nie spróbował zerwać się i uciec.
Gdy niebo pojaśniało, Zorro był już na krawędzi zarośli. Teraz mógł się szybciej poruszać i korzystał z tego, schodząc coraz niżej. Zatrzymały go dopiero odgłosy kłótni gdzieś wśród drzew. Zdecydował, że wyminie bandytów, ale wpierw spojrzał w niebo.
Zakląłby znowu, gdyby tej nocy nie stwierdził, że wykorzystał już chyba wszystkie znane sobie przekleństwa. Wiatr wrócił, ale tym razem wiał z południa i sądząc po rosnących na niebie kłębach dymu, spędzał właśnie cały pożar w dół, do głównej doliny. Stamtąd zaś była prosta droga, jeden gęsto zarośnięty kanion, na równinę, do Los Angeles i otaczających je hacjend, pól uprawnych i pastwisk. Ortega mógł właśnie zemścić się na całej okolicy. Być może to zaplanował, być może nie, ale to teraz dla Zorro nie miało znaczenia. Ważniejsze było to, że musiał się stąd wydostać, jeśli chciał ocalić pueblo.
Była tylko jeszcze jedna rzecz, którą musiał zrobić. Ludzie przed nim. Najprostsza droga na zewnątrz prowadziła przez obozowisko. Musiał przejechać i musiał ich ostrzec, by też mieli szanse uciec przed ogniem.
Bicz w lewej dłoni, wodze w prawej. Szpada wciąż przy pasie, nie powinna być mu potrzebna. I naprzód.
Tornado pognał tak jak wiatr, którego imię nosił. Koń chciał uciekać, jak najszybciej. Ściągnięty za wodze stanął dęba w środku obozu, dziko waląc kopytami.
- Wróciłeś, lisku?! – krzyknął na ich widok mężczyzna z oszpeconą twarzą.
- Uciekaj, Ortega! Wiatr się zmienił!
- To co? – zaśmiał się Manuel. – Brać go!
- Zorro! – ktoś z boku nagle zawył z przerażeniem i rozpaczą w głosie. Zorro spojrzał w jego stronę i stwierdził, że na tej wyprawie wykorzystał nie tylko swoje zasoby przekleństw, ale chyba i cały swój limit pecha, bowiem pod drzewem, uwiązany do niskiej gałęzi, wpół stał, wpół klęczał Luis Ramone.
Jeden drobny ruch szpady i Ramone runął na twarz. Zorro zatrzymał Tornado pomiędzy nim, a ludźmi Ortegi, dając alcalde chwilę na podniesienie się na nogi. Tuż obok były przywiązane pozostałe konie, gdyby Ramone dopadł któregoś…
- Ruszaj, Ramone! – krzyknął, nie wiedząc czemu alcalde zwleka z ucieczką i na poły spodziewając się, że znów wpakował się w czyjeś plany i zaraz Ramone spróbuje go zaatakować.
- Nie mogę… - usłyszał w odpowiedzi jęk.
Obejrzał się. Ramone pełzł po trawie do pnia, ciągnąc za sobą nienaturalnie wykręconą nogę. Niemal w tej samej chwili najbliższy z bandytów, który spróbował złapać za wodze Tornado, padł na ziemię po solidnym kopniaku. Inni zawahali się, któryś z dalej stojących odwrócił się i ruszył do koni. Ortega zaklął i strzelił uciekinierowi w plecy. Gdy sięgnął po drugi pistolet, Zorro biczem wytrącił mu go z ręki.
- Uciekaj! – powtórzył. Ortega jednak sięgnął po nóż. Drugie uderzenie bicza wytrąciło mu go z ręki, a za chwilę Zorro ciął go biczem w twarz, by na moment oślepić i zaraz potem najechał na niego koniem, aż mężczyzna wywrócił się na ziemię. Droga była wolna.
- Zorro! – wrzasnął Ramone. Jego głos łamał się w błaganiu. – Zorro, zabierz mnie!
Zdołał jakoś się podnieść i teraz wspierał się o pień. Noga zwisała bezwładnie, twarz alcalde, pod maską brudu i sińców, wykrzywiała się z przerażenia. Widać było, że jeśli spróbuje zrobić choć krok, runie z powrotem na ziemię.
- Łap! – Zorro wyciągnął ku niemu rękę. Ramone chwycił ją i ze skowytem bólu pozwolił się wciągnąć za siodło.
- Trzymaj się! – warknął jeszcze Zorro i pognali ku wylotowi doliny. Za nimi padło jeszcze kilka strzałów, kula świsnęła koło ucha Ramone, ale za chwilę zasłoniły ich krzewy. Tylko czarne kłęby dymu, płynące nad głowami, świadczyły, że wiatr nabiera siły i ścigają ich nie tylko ludzie, ale i ogień.

Zatrzymali się przy wjeździe do kanionu. Tornado zachrapał ciężko i spuścił łeb, a potem zadrobił w miejscu, wyraźnie denerwując się tym, co było za nimi. Ramone obejrzał się i zaklął paskudnie. Dolina, którą opuścili, znikła już całkowicie pod obłokami czarnego dymu, spod którego prześwitywał pomarańczowo poblask płomieni. Słońce nad ich głowami zabarwiło się szkarłatem, ledwie wyglądając zza czarnych obłoków.
- Wiatr się wzmaga – stwierdził Zorro. – Gna to na Los Angeles, i to coraz szybciej.
Ramone syknął. Rzeczywiście coraz gęstszy dym przepływał nad ich głowami w stronę, w którą jechali. W odległym wylocie kanionu widać było podobne do pofalowanego dywanu pastwiska, sady, drogi i strumienie, a daleko, prawie na horyzoncie, zabudowania pueblo. Do tej pory nagie, skaliste zbocza wzgórz blokowały rozprzestrzenianie się ognia, ale teraz, gdy gnany wiatrem przejdzie przez kanion, pożar pochłonie całą okolicę.
Zorro myślał o tym samym i już znał rozwiązanie, jak powstrzymać pożogę.
- Ktoś musi ostrzec pueblo. Jeśli wysadzą tamę, woda zablokuje wyjście z kanionu.
- Oszalałeś, Zorro? Niby kto ma to zrobić? Jak?
- Pojechać i ostrzec.
– Nie zdążymy przed ogniem.
- Tornado zdąży. Ale tylko z jednym człowiekiem w siodle.
Ramone zamarł. Nie wątpił w słowa Zorro, że Tornado jest w stanie przebyć drogę do pueblo dostatecznie szybko, by jego jeździec ostrzegł mieszkańców Los Angeles, ani w to, że wysadzenie tamy uratuje całą okolicę. Przeraziła go świadomość, że będzie musiał zostać, bo we dwu zbytnio obciążają wierzchowca. Nie zdoła się oddalić, nim przyjdzie tu ogień. Przez myśl przemknęło mu, że mógłby spróbować zrzucić Zorro z siodła, zaatakować go w jakiś sposób i odebrać wierzchowca, ale wiedział, że to byłaby próba z góry skazana na niepowodzenie.
Nim jednak zdołał choćby drgnąć, Zorro przerzucił nogę nad łbem wierzchowca, zeskoczył na ziemię i złapał Tornado krótko przy pysku.
- Przesuńcie się na siodło, alcalde! – polecił.
Ogłupiały Ramone wykonał polecenie. Koń chrapnął, obejrzał się na jeźdźca i alcalde poczuł, jak potężne mięśnie sprężają się do skoku.
- Spokojnie, Tornado – nakazał Zorro. – Spokojnie. Siedzicie, Ramone?
- Tak.
- Jedźcie i wysadźcie tę tamę. Tylko uważajcie, Tornado za wami nie przepada. Więc go nie zadrażnijcie, bo zrzuci.
- Zorro, ty... – Ramone obejrzał się raz jeszcze na coraz bliższe kłęby dymu. – Zginiesz! – wypalił wreszcie.
- Może tak, może nie. Tornado! – Koń poderwał łeb. – Jedź do pueblo, do Los Angeles. Słyszysz? Los Angeles.
Koń parsknął i trącił łbem pierś swego pana. Zorro szybko zmierzwił mu grzywę na czole.
- Spokojnie, przyjacielu, musisz pojechać. Wiem, że ci się to nie podoba... No! – odstąpił o krok. – Jedź!
Jedno klepnięcie w zad i Tornado wyrwał z kopyta wąską ścieżką. Ramone ledwie zdążył złapać się wysokiego przedniego łęku.

Zorro przez chwilę patrzył, jak jego wierzchowiec znika wśród porastających zbocza kanionu krzewów bylicy, a potem ruszył ledwie widoczną ścieżyną nie w głąb kanionu, ale w dół, w stronę ognia. Czarne kłęby już niemal całkowicie przesłoniły słońce, pomiędzy krzewami zaczynały się już snuć siwawe pasma, a co chwila powiew wiatru przynosił uderzenia ciepłego powietrza, zapowiadające nadchodzące się piekło ognia. Pożar zbliżał się równie prędko, co galopujący koń.
W dół i w dół. Żar narastał. Dym zaczynał dusić, gdy od biegu już i tak brakowało mu tchu. Wreszcie Zorro zobaczył pomiędzy krzewami cel swojego biegu – otoczone skałami jezioro utworzone przez spływający z kanionu strumień.
- Stój! – warknięciu towarzyszył trzask odciąganego kurka.
Zorro zatrzymał się. Zza krzewu wyłonił się kulejący mężczyzna.
- Dokąd to tak zmykasz, lisku? – zapytał Manuel Ortega. – Boisz się osmalić futerko? Niepotrzebnie... Jedno puk! I skończą się twoje zmartwienia...
Zorro powoli ruszył w stronę przeciwnika. Ortega był cały umazany sadzą, gdzieniegdzie tliło się na nim ubranie, oszpeconą twarz wykrzywiały mu na przemian szalony uśmiech i nerwowy tik.
- Bądź grzeczny, lisku... Podnieś ładnie łapki...
- Ogień jest już blisko, Ortega! Uciekaj do wody!
- Ogień? Jaki ogień? – zamruczał Ortega. Jego tik nagle zniknął, mężczyzna przechylił w bok głowę i zmrużył oczy, ale pistolet wciąż pozostawał wymierzony w pierś Zorro. – Ogień nic mi nie zrobi... Rozświetla ciemność... Prowadzi... – mamrotał. - To mój przyjaciel, wiesz? On mnie nie skrzywdzi. Chodź do mnie, lisku... Chodź, zobaczysz, jaki piękny jest ogień... Chcę się przyjrzeć twojej buzi... Czy jest tak szpetna jak moja... Zobaczysz, to nie będzie bolało...
Postąpił krok do przodu i wyciągnął rękę ku masce Zorro. Ten uchylił się i złapał szaleńca za nadgarstek. Przez chwilę szamotali się na ścieżce, wreszcie Ortega odskoczył. Jego twarz wykrzywił dziki grymas.
- Policzymy się teraz, Zorro!
Wyszarpnął zza pasa nóż. Zorro odskoczył w bok, sięgając po szpadę. Na wąskiej ścieżce, ograniczony z każdej strony gałęziami krzewów, miał z nią większe szanse niż próbując wytrącić ostrze nożownikowi, jakim był Ortega. Jednak na widok broni Manuel Ortega wyszczerzył tylko zęby w niewesołym uśmiechu i skoczył. Zbił ręką sztych i tylko swej szybkości Zorro zawdzięczał, że klinga noża ominęła jego bok. Wywinął się i odepchnął atakującego, ale sam ten kontakt uświadomił mu powagę sytuacji. Szaleństwo wcale nie umniejszyło umiejętności Manuela Ortegi. Poruszał się niczym atakujący wąż, wolał pchnięcia od cięć i celował nie w ramiona, a w tułów, gdzie najłatwiej było zadać śmiertelną ranę.
Kłąb dymu przypłynął nagle z dołu ścieżki. Zorro zakrztusił się i ledwie zdołał uchylić się przed kolejnym wypadem Manuela. Tym razem jednak zdążył chwycić go za przegub ręki. Ortega uderzył drugą ręką na odlew, ale Zorro zablokował cios i sam uderzył, łokciem, celując w szyję przeciwnika. Chwilę później musiał okręcić się wokół osi, by ochronić się przed kopnięciem, które mogło zgruchotać mu kolano. Ortega zachwiał się, gdy jego kolejny cios nie dotarł do celu i Zorro wreszcie wykręcił mu rękę. Nóż upadł na ziemię.
Trzask ognia uświadomił Zorro, że ich małe starcie kosztowało go cenny czas na ucieczkę. Dym zasłonił już ścieżkę, w dole, tam gdzie była woda, migotały płomienie. Ortega skorzystał z minimalnie rozluźnionego chwytu, wyrwał się i odskoczył.
- Po co walczysz, lisku? – zapytał. – Ogień już tu jest. Zabierze nas razem.
Nie było odpowiedzi. Zorro rąbkiem peleryny zasłonił usta i ruszył biegiem w dół zbocza. Za jego plecami Ortega zaczął się śmiać.
- Uciekaj! Uciekaj, lisku! Ogień już cię dogania!
Trzask płomieni narastał, ale wciąż nie był dość głośny, by Zorro, biegnąc pomiędzy krzewami i starając się nie potknąć o ich korzenie, nie słyszał nagłego wrzasku gdzieś w oddali. Potem zabrzmiał jeszcze jeden taki krzyk, ochrypły, przerażony skowyt, aż wreszcie za jego plecami obłąkany śmiech Ortegi załamał się w kaszlu, a potem zmienił w nieprzytomne wycie z bólu.
Zbocze zmieniło się w urwisko. W dole kłębił się dym, ale chwilami przebłyskiwała zza niego tafla wody. Zorro odbił się i skoczył na oślep, mając nadzieję, że dobiegł wystarczająco daleko, by trafić w wodę.
Trafił. Tafla objęła go nagłym chłodem. Wynurzył się i zaraz znów skrył głowę pod wodą. Na powierzchni snuł się dym, z góry sypały snopy iskier, na brzegu ogień z hukiem pożerał krzewy. Powietrze było nieznośnie gorące. Nim znów się wynurzył, wypatrzył na rozświetlonej odbiciami płomieni tafli wody swój kapelusz. Pochwycił go i na rondo naciągnął rąbek peleryny. Teraz, gdy się znów wynurzył, miał przed sobą odrobinę przestrzeni wolnej od dymu, ciut chłodniejszej niż reszta otoczenia. Pozostało mu już tylko unosić się na wodzie, starając się oddychać powoli i płytko, czekać, aż pożar popędzi dalej i mieć nadzieję, że wody w stawie będzie dosyć, by nie zawrzała od otaczającego ją żaru. I że wystarczy mu sił, by przetrwać.

Ludzie zbierali się przed zabudowaniami Los Angeles od wieczora, od chwili gdy zauważono nad wzgórzami na południe od puebla dym i łunę. Pozornie nie było powodów do niepokoju, nie mówiąc już o panice. Od kilku dni utrzymywał się północny i północno-zachodni wiatr, który spychał pożar dalej od zamieszkałych terenów, a skaliste, nagie szczyty wzgórz stanowiły naturalną granicę powstrzymującą ogień. Jednak, kiedy wiatr osłabł, sierżant Mendoza zebrał żołnierzy, by otoczyć zabudowania pueblo pasem nagiej ziemi. Do pracy szybko przyłączyli się także pozostali mieszkańcy, a nawet kilku okolicznych hacjenderów sprowadziło swoich pracowników. Szeroki na kilkanaście kroków pas pozbawionej roślinności ziemi miał stworzyć ochronny krąg, za którym, wśród zabudowań, zaczęli się już gromadzić ze swymi zwierzętami i ruchomym majątkiem peoni mieszkający w pobliżu puebla. Nie było szans, by ochronić każde pastwisko, pole czy gospodarstwo, ale przynajmniej ludzie mogli znaleźć schronienie przed ogniem.
Był jeszcze jeden sposób obrony, o którym z sierżantem Mendozą rozmawiał don Alejandro de la Vega. Wzgórza stanowiły naturalną barierę, przez którą ogień mógł przedostać się tylko kilkoma kanionami, gdzie cień i wilgoć pozwalały rozwinąć się roślinności. Do tej pory zielone szlaki i schronienie zwierzyny, teraz mogły stać się korytami, przez które wyleje się pożar. Można było tego uniknąć blokując ich wyloty. Nikt nie myślał tu o czymś takim, jak pas chroniący puebla – karczowanie zarośli trwałoby zbyt długo i zbyt wielu ludzi przy tej pracy musiałoby zbliżyć się do pożaru tak, że w razie jakiejkolwiek pomyłki byliby bez szans na ucieczkę. Nie, don Alejandro wymyślił prostszy sposób. Jezioro stworzone przez zbudowaną prawie trzy lata wcześniej tamę nie tylko gwarantowało zapas wody dla pueblo w czasie suszy, ale wysadzenie tamy spowodowałoby falę powodziową, która zalałaby pastwiska i zatrzymałaby się dopiero na podnóżu wzgórz i w wylotach kanionów. Tych właśnie, którymi mógł nadejść pożar.
Z początku sierżantowi pomysł bardzo się spodobał. Było wręcz coś poetyckiego w przeciwstawieniu żywiołu żywiołowi, ogniowi wody. Szybko jednak Mendoza, z natury ostrożny do granicy lękliwości, zaczął się zastanawiać, czy to da się zrealizować i zarówno on, jak i don Alejandro zauważyli w planie pewne wady. Jezioro, choć spore, zawierało tylko ograniczoną ilość wody, którą w dodatku można było wykorzystać tylko raz. Oczywiście, jeden raz też mógł wystarczyć, ale tylko pod warunkiem, że wszystko zostanie wykonane właściwie, to znaczy woda zaleje podnóże wzgórz i kaniony dokładnie wtedy, gdy dotrze tam pożar lub zaraz po tym. Jeśli bowiem wysadzą tamę zbyt wcześnie, wysuszona ziemia szybko pochłonie zalewającą ją wodę i nadchodzący ogień zamiast wodnej zapory napotka wyschłe drzewa i krzewy tkwiące w błocie. Spali je i przeniesie się dalej. Zaś opóźnienie w wysadzeniu oznaczało, że ogień rozejdzie się tak szeroko, iż pozostaną miejsca objęte pożogą, gdzie woda nie sięgnie i skąd pożar będzie się rozprzestrzeniał dalej.
Sprawa zatem sprowadzała się do kogoś, kto pojedzie na południe, za jezioro, by obserwować wzgórza i dać odpowiednio szybko znać wartownikom przy tamie, że ogień zajmuje kaniony i trzeba uwolnić wodę. O to właśnie spierał się Mendoza ze starszym de la Vega i kilkoma młodszymi caballeros, którzy zaoferowali się na ochotnika pojechać jako obserwatorzy. Na obronę sierżanta należy powiedzieć, że mniej obawiał się konsekwencji swojej decyzji o wydaniu prochu z zbrojowni i przygotowaniu do wysadzenia tamy, niż tego, co mogło się przydarzyć tym obserwatorom. Wizje tego, co się może z nim samym stać, jeśli ci młodzi ludzie zginą w pożarze czy utopieni, były tak sugestywne, że Mendoza pocił się i rozpaczliwie wykręcał przed podjęciem takiej odpowiedzialności. Don Alejandro był jednak nieubłagany. Mimo oporów wymusił więc na sierżancie wysłanie grupy żołnierzy, która zaminowała tamę i kilku młodych ludzi na szybkich wierzchowcach, którzy mieli obserwować kaniony i powiadomić czuwających przy tamie.
Teraz wiec, gdy słońce zbliżało się już do szczytu nieboskłonu, ludzie zebrali się przed zabudowaniami, z niepokojem obserwując jak na południowym horyzoncie rosły kłęby dymu i, o ile można było się dopatrzyć, zaczynały się przesuwać w stronę pueblo. Sierżant Mendoza kręcił się w kółko, na przemian wypytując don Alejandro, czy jest pewien, że jego plan okaże się skuteczny i zamartwiając się głośno, czy obserwatorzy zdążą w porę się wycofać. Senorita Escalante, która tak jak dziewczęta z jej gospody, krążyła pomiędzy ludźmi z dzbankiem cydru i kubkami, nie wytrzymała w końcu tego lamentowania.
- Uspokójcie się, sierżancie – powiedziała.
- Ależ senorita Victoria...
- Sierżancie, Zorro też pojechał w tamtą stronę, ścigać tych bandytów.
Mendoza nagle się uspokoił.
- Zorro? To dobrze – uśmiechnął się szeroko. – On na pewno zadba, by nikomu nic się nie stało...
Senorita Escalante podała sierżantowi kubek i wyciągnęła z koszyka butelkę z czymś mocniejszym od cydru. Na ten widok zmartwienia Mendozy rozwiały się już całkowicie. Popijając wino, usiadł w cieniu rozwalającej się komórki i wrócił do obserwacji horyzontu.
Victoria poczuła odrobinę zazdrości na widok takiej naiwnej wiary w umiejętności Zorro i że tak łatwo przyszło jej rozwiać obawy sierżanta. Ona się bała. Mendoza mógł wierzyć, że Zorro dokona wszystkiego, nawet zatrzyma pożar, ale ona aż za dobrze wiedziała, jak bardzo krucha jest ta legenda. Diego wciąż nie odzyskał pełni sił i oboje wraz z don Alejandro podejrzewali, że to już nigdy mu się nie uda. Ale, nawet będąc całkiem zdrowym, byłby przecież bezradny wobec żywiołu ognia. Don Alejandro pocieszał ją, że zapewne Diego sam by nalegał na zniszczenie tamy, więc mogła więc tylko mieć nadzieję, że dostrzeże w porę niebezpieczeństwo i wycofa się poza zagrożony teren.
Nagły huk przyciągnął uwagę wszystkich. Pióropusz kurzu w oddali oznaczał, że tama została wysadzona i woda zaczęła zalewać dolinę. Sierżant Mendoza na ten widok poderwał się na nogi i ruszył do garnizonu, zwołując żołnierzy, by przygotowali się do wyjazdu na patrol. Nim jednak wyruszyli, wśród ludzi wciąż stojących przed wjazdem do pueblo wszczął się gwar.
Okazało się, że wracali obserwatorzy. Przed zbliżającą się grupą biegł luzem wierzchowiec z pustym siodłem, a sami caballeros podtrzymywali innego jeźdźca.
- Co się stało?- zapytał Mendoza, gdy tylko podjechali wystarczająco blisko. – Madre de Dios, toż to Tornado! – jęknął, gdy rozpoznał konia.
Wspaniały Tornado, wierzchowiec Zorro. Pierwszy raz od czasu, kiedy Zorro zaczął się pojawiać w Los Angeles, jego mieszkańcy zobaczyli tego konia zmęczonego tak, że piana pokrywała mu grzbiet i boki. Na widok ludzi, Tornado zatrzymał się, zwieszając nisko łeb z wyczerpania, jednak gdy któryś z żołnierzy podbiegł i sięgnął do zakręconych o łęk siodła wodzy, zwierzę prychnęło i cofnęło się gwałtownie. Tornado mógł być wyczerpany, ale nadal nie ufał ludziom.
- Nie dajcie mu się napić, bo się ochwaci – krzyknął ktoś z tłumu.
- Trzeba go rozsiodłać... – ktoś rzucił dobrą radę, ale zaraz ktoś zastanowił się nad czymś innym.
- Gdzie jest Zorro?
Wszyscy obejrzeli się w stronę nadjeżdżających, jednak żaden z nich nie miał na sobie charakterystycznego czarnego ubrania. Dodatkowy jeździec był brudny, ale widać było, że ubierał się w jasne kolory. Dopiero jednak, gdy caballeros stanęli, można było rozpoznać kogo przywieźli ze sobą.
- Alcalde? – zapytał niepewnie sierżant Mendoza.
Luis Ramone, alcalde Los Angeles wyglądał chyba najgorzej, jak można było sobie wyobrazić. Poszarpane, pokrwawione ubranie, bez koszuli, zarośnięta, posiniaczona twarz... półprzytomny, ledwie siedział w siodle.
- Do doktora – polecił don Alejandro. – Szybko!
- Ostrożnie – ostrzegł młody Esteban, gdy Mendoza sięgnął do rannego. – Ma złamaną nogę.
- Co mu się stało? – spytał de la Vega.
- Nie wiemy. Nadjechał nagle od strony pożaru. Tornado go zrzucił, gdy tylko się do nas zbliżyli.
- Wtedy złamał nogę?
- Nie, już było z nim tak źle. Powtarzał tylko, że trzeba wysadzić tamę. Rzeczywiście tam to wyglądało znacznie gorzej, don Alejandro, dobrze, że nas posłaliście. Stąd nikt by się nie dopatrzył, że płomienie zajęły już kanion. Uciekliśmy w ostatniej chwili. Przed ogniem i przed wodą.
- Ale skąd Tornado? – drążył dalej Mendoza.
- Nie wiem, sierżancie – Esteban obejrzał się przez ramię. Z tłumu wysunął się Felipe i właśnie delikatnie oprowadzał zmęczonego konia. – On się pozwala dotykać? – zdziwił się.
- Felipe ma rękę do zwierząt – odpowiedział don Alejandro. – Może to przez jego milczenie.
Gdy ściągali Ramone z konia przed domem lekarza, ból złamanej nogi musiał być tak dotkliwy, że wytrącił alcalde z otępienia.
- Tama! – zawołał z jękiem. - Trzeba wysadzić tamę!
- Spokojnie, alcalde – odezwał się don Alejandro. – Tama została już wysadzona, woda zalewa kaniony. Pożar nie przejdzie.
- Alcalde… – wtrącił się sierżant. – Co się wam stało?
Ale Luis Ramone nie odpowiadał. Doktorowi Hernandezowi wystarczyło jedno spojrzenie na rannego, by wyprosić wszystkich za drzwi. Zażądał tylko, by sprowadzono do niego pomocnika, z którym zwykle nastawiał połamane nogi i obiecał, że wyjaśni wszystko, gdy tylko skończy opatrywanie, bowiem postara się uzyskać informacje od rannego.
- Co robimy, don Alejandro? – zapytał Mendoza, gdy już stali na ulicy.
- Pojedźcie na patrol, sierżancie, koniecznie. Musicie nie tylko sprawdzić, czy woda zatrzymała pożar, ale i dowiedzieć się, co się stało z Zorro.
- Don Alejandro, nie myślicie chyba... – odezwał się Esteban.
- Nie, nie myślę. Sądzę, że Zorro chciał ochronić rannego przed niebezpieczeństwem, ale teraz być może będzie potrzebował naszej pomocy. Sierżancie...
- Tak, don Alejandro?
- Przepatrzcie okolice tamy i brzegi jeziora. Ja zbiorę ludzi i przeszukamy granice powodzi. W razie potrzeby damy znać, czy pożar został stłumiony, czy też będą potrzebne większe siły, by go ugasić. A teraz wybaczcie mi panowie. Muszę udzielić Felipe kilku instrukcji.
- Co zamierzacie zrobić z Tornado? – zapytał jeszcze sierżant.
- Myślę, że senorita Escalante znajdzie dla niego miejsce w stajni przy gospodzie, by odpoczął. Potem go wypuścimy. Zapewne sam wróci tam, gdzie jego miejsce, do Zorro.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:59, 05 Lip 2011    Temat postu:

Gdy ogień osłabł, było ciemno. Dym zakrył niebo tak, że nie można było powiedzieć, czy jest jeszcze dzień, czy już zapadła noc. W mroku wyciągały się ku górze spalone kikuty drzew, a niesiony wiatrem popiół sypał się niczym śnieg.
Zorro wyczołgał się na brzeg. Oparł głowę na ręce i skulił się w płytkiej, ciepłej wodzie. Do tej pory już parę razy zrobiło mu się słabo, ale jakoś zdołał nie zemdleć, bo wtedy na pewno utopiłby się w tej ciepłej niczym zupa wodzie, a teraz nie wiedział już, czy tkwił w jeziorku parę godzin, dzień, noc czy kilka dni. Przez cały ten czas jego świat ograniczył się do ciemności przed oczyma, trzasku ognia i gorącego powietrza, którym coraz trudniej było mu oddychać. Początkowo pływał, potem znalazł miejsce na tyle płytkie, że mógł tam stać po szyję w wodzie, a teraz nie miał już siły, by podnieść się na nogi, zwłaszcza gdy wiedział, że od hacjendy dzieliło go kilkanaście godzin marszu. W dodatku brzeg wciąż połyskiwał w mroku rubinowymi ognikami żaru. Pod warstwą popiołu kryły się niedopalone pnie i gałęzie, w których nadal tlił się ogień. Ziemia tchnęła gorącem, a woda była przyjemnie ciepła. Krańcowo wyczerpany Zorro resztką sił przeczołgał się nieco wyżej, na zmieszany z piachem popiół zalegający na brzegu i zasnął.
Obudził go chłód. Nie wiedział, ile spał, ale sądząc po słońcu, był dopiero wczesny ranek. Niebo nad głową było jasne i błękitne, gdzieniegdzie tylko upstrzone niewielkimi obłoczkami i wolne od dymu. Ubranie wyschło przez noc, gdzieniegdzie tylko czuł jeszcze wilgoć, a lewy bok bolał go paskudnie. Najchętniej zasnąłby znowu, zwinięty w kłębek w słonecznym cieple, jakie zapewne niedługo zajrzy nad jeziorko, ale pragnienie zaczęło już być dojmujące. Gdy usiadł, zawirowało mu w głowie tak, że jęknął. Pomacał się po bolących żebrach. Blizna się nie otworzyła, ale za to niżej trafił ręką na znajomy kształt rękojeści. Jego toledańska szpada jakimś cudem nie zgubiła się podczas skoku i pławienia w wodzie, a wydostając się na brzeg po prostu się na niej położył. Zaśmiałby się z takiego zrządzenia losu, ale w gardle zaschło mu tak, że nie był w stanie się odezwać.
Spróbował stanąć na nogi. Gdy wreszcie przestały mu przed oczyma latać czarne i srebrne iskry, obmacał się starannie. Poza bolącym bokiem i kilkoma sińcami nie znalazł innych ran. Peleryna była poszarpana na brzegach, a kapelusz poznaczony wypaleniami po iskrach. Szpada przetrwała, podobnie jak nóż w bucie, bicz nasiąkł wodą i wymagał starannego suszenia.
Powierzchnię jeziorka pokrywał kożuch popiołu i nie nadawała się do picia, więc Zorro chwiejnie ruszył w stronę, która powinna prowadzić do Los Angeles. Zrobił zaledwie kilka kroków, gdy zatrzymał się i zaczął zastanawiać, w którą właściwie stronę powinien iść. Początkowo, otumaniony pragnieniem i wyczerpaniem, nie mógł zrozumieć swego zagubienia, aż wreszcie zorientował się, że nie potrafi rozpoznać, gdzie się znajduje. Dookoła czerń wypalonych zarośli pokrywała zbocza, aż do miejsc, gdzie wcześniej roślinność ustępowała nagim skałom. Przez to same zarysy wzgórz uległy zmianie i nagle Zorro nie był już pewien, czy niskie, oświetlające tylko szczyty słońce, to oznaka początku czy też końca dnia. Wreszcie wypatrzył najpierw skalne urwisko, z którego skakał do wody, a potem dwa skalne ostańce, zawsze nagie i potężne, które oznaczały wejście do kanionu. Zaczął więc iść w tamtą stronę.
Ścieżka zniknęła, zasypana niedopalonymi resztkami roślin i musiał iść kierując się ogólnym widokiem okolicy. Krzewy, tak samo jak liście, zioła i trawa zmieniły się w pył, a z grubszych gałęzi, tak samo jak z konarów drzew, pozostały niewielkie czarne ogarki, pokryte białawym nalotem popiołu. Same pnie gdzieniegdzie wznosiły się ku niebu niczym palisada, gdzie indziej leżały przewrócone i potrzaskane, też pokryte tą białą powłoką i wciąż jeszcze tchnęło od nich ciepłem. Powietrze cuchnęło spalenizną. Do zapachu spalonego drzewa dołączyła nagle nowa nuta, mdląca woń zwęglonego mięsa i Zorro skręcił, by się stamtąd oddalić. Był szczęśliwy, że nie potrafił niczego dostrzec wśród popiołów i wolał kierować się swoim węchem, by przez przypadek nie wejść na to, co ogień pozostawił po Manuelu Ortedze czy którymś z jego podwładnych.
Słoneczny blask na szczytach zsuwał się coraz niżej. Zauważył to, stwierdzając, że jego pierwsze wrażenie, iż jest poranek, było właściwe. Oznaczało to także, że nie przespał na pogorzelisku całego dnia, ale też że niebawem będzie cierpiał nie tylko z pragnienia, ale i od skwaru, bo na wypalonej przestrzeni nie będzie gdzie się schować. W miarę jak szedł, zaczynał się zastanawiać, czy zostawienie Luisa Ramone na siodle Tornado było dobrym pomysłem. Alcalde nie należał do osób taktownych czy odważnych, mógł więc zdenerwować wierzchowca tak, że ten go zrzucił, mógł skupić się na obronie samego Los Angeles… W zmęczonym, otumanionym pragnieniem umyśle Zorro rodziły się najczarniejsze scenariusze, jakie mogły wyniknąć z jego osobistej głupoty. Wciąż jednak pamiętał ten upiorny zapach spalonego ciała i wrzask, z jakim umierali ludzie Ortegi.
Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie rozstał się z Tornado. Ogień wymiótł stąd całą roślinność, tak więc nic nie przesłaniało mu widoku na dolinę i odległe Los Angeles. Zorro oparł się o zwęglony pień, gdy w głowie zakręciło mu się z nagłej ulgi. W oddali wciąż widać było zielonozłoty dywan pastwisk, sadów i upraw. Brakowało tylko połyskliwej tafli jeziora. Wiec jednak zdecydował dobrze. Ramone zdołał dotrzeć do puebla, wysadzono tamę, a Tornado był bezpieczny. Mógł spokojnie wracać do domu.

Don Alejandro zatrzymał się przy kolejnym rozlewisku. Powódź, która zalała ten teren po wysadzeniu tamy pod Los Angeles, ustępowała. W miejscach, gdzie wczoraj widział tylko wierzchołki krzewów wystające z mętnej wody, dziś natykał się na odsłonięte zarośla, jedynie ubrudzone błotem. Tylko w zagłębieniach pozostawały kałuże, ale już nie mętne, a zdumiewająco czyste. Sama powódź przyniosła zresztą zaskakujące rezultaty i cała okolica była jak odmieniona. Jadąc po terenie, gdzie przetoczyła się fala, de la Vega widział nie tylko smętne, ubłocone resztki zaskoczonych przez nią zwierząt, ale i ryby w wysychających powoli stawach czy nieoczekiwanie wymyte rozpadliny i wąwozy, którymi odpływała woda. Tam, gdzie jeszcze dwa dni temu był lasek, dziś znajdowało się jeziorko, wąski strumyk zmienił się swój bieg i meandrował teraz wśród kopców piachu i zwalonych pni, a szeroka łąka stała się pustynią pokrytą piaskiem i wysychającym, pylistym błotem. Bliżej Los Angeles zmiany były jeszcze większe. Przez trzy lata jezioro zdołało nie tylko wypełnić dolinki, ale i obrosnąć trzcinowiskami. Pozostała na jego miejscu pusta, mulista przestrzeń budziła lęk.
Jednak zmiany w ukształtowaniu terenu, czy nawet możliwe straty na pastwiskach nie zaprzątały teraz uwagi don Alejandra. Woda spełniła swoje zadanie, zatrzymała nadchodzący pożar, a jakiekolwiek szkody wyrządziła, były one mniejsze, niż mógł przynieść ogień. To nie było teraz istotne, a w każdym razie o wiele mniej istotne niż fakt, że gdzieś wśród wzgórz, na terenie objętym pożarem, dzień wcześniej znajdował się Zorro. De la Vega próbował jeszcze tego samego dnia dostać się w tą okolicę, ale wtedy szeroko rozlana woda uniemożliwiła mu przeprawę, a widoczne zza niej kłęby dymu świadczyły, że ogień wypala się u podnóża wzgórz, tam, gdzie powódź i skały stworzyły nieprzebytą dla niego zaporę. Powrócił więc następnego dnia, jeszcze raz starając się przedostać za wodę i odszukać ślady Diego.
Woda opadała zbyt powoli, jak na jego odczucie. Od chwili, gdy młodzi caballeros, wysłani jako warty i obserwatorzy wrócili do puebla wioząc ze sobą półprzytomnego alcalde, od chwili, gdy wraz z nimi przybiegł spieniony, zgoniony Tornado, starszy de la Vega nie mógł opędzić się od strachu o los Zorro. Zastanawiał się po wielokroć, co mogło zajść tam na wzgórzach i czemu jego syn, w swej posuniętej do granic głupoty szlachetności, oddał swojego wierzchowca, jedyny sposób, by się wydostać poza pożar, w ręce swego śmiertelnego wroga. W to, co podejrzewał przez chwilę sierżant Mendoza, że Ramone po prostu ukradł ogiera, nie wierzył nawet przez chwilę. Zbyt wiele razy widział, jak dziki i niezależny jest Tornado. Don Alejandro w swym długim życiu wiele rzeczy zrobił, i teraz po latach jedne z nich oceniał jako głupie, a inne jako szalone, ale nigdy nie zdarzyło mu się ratować wroga kosztem swojego życia. Po kim zatem Diego miał tę nierozsądną skłonność do brawury czy ryzykanckich gestów, pasujących bardziej do powieściowego bohatera, niż do kogoś, kto musi się liczyć z ryzykiem własnej i nie tylko własnej śmierci? Po nim? Czy po swej zmarłej matce? Po kimś to odziedziczył, tak samo jak tę umiejętność tworzenia masek, za którymi się skrywał niemal przez cały czas. A może była to kwestia jego wrażliwości? Może to jego własny ojciec, ucząc go, by nigdy nie godził się z niesprawiedliwością, by bardziej patrzył na ludzi niż na to, czym byli, wychował kogoś takiego jak Zorro. Może to wszystko co się stało było właśnie jego, jako ojca, winą…

Krok. Krok. Krok. Jeszcze jeden krok. Byle nie upaść. Byle iść dalej. Stok jest nagi, kamienisty, ścieżka to zaledwie rysa w skale. Jeśli się upadnie, można zsunąć się w dół, w wodę, w błoto, w popioły...
W miejscu, gdzie ściany kanionu rozchodziły się na boki, stała woda, choć trudno ją było dostrzec pod kożuchem pływającego na powierzchni popiołu. Zorro wdrapał się więc na urwisko, gdzie wąska półka pozwalała przejść po skalnej ścianie poza załom zbocza. Dalej stok stawał się łagodniejszy, choć nadal była to gładka, skalna płaszczyzna. Na poły pełznąc i wspierając się o skały, przesuwał się coraz dalej od kanionu i coraz bliżej do nietkniętego przez ogień i wodę terenu.
W dole, tam gdzie powódź ugasiła pożar, z wody wystawały osmalone kikuty drzew, ale im dalej wędrował, tym mniej ich było. W miejsce nagich, sczerniałych pni pojawiły się drzewa wciąż okryte liśćmi, zrudziałymi tylko i osmalonymi przez żar, a za nimi inne, już całkiem zielone. Tylko poniżej wciąż połyskiwała woda.
Musiał uważać. Wspinaczka po urwisku była niebezpieczna, ale przynajmniej mógł się podpierać rękoma. Dalej było trudniej. słońce stało już dość wysoko, by wzgórza nie chroniły przed jego blaskiem, zbocze było zbyt mało nachylone, by się o nie oprzeć, a szlak, jeśli jakkolwiek tu był, prowadził przez piargi, na których ślizgały się buty. Łatwo było poślizgnąć się i upaść, zsunąć w dół. Nie miał ochoty sprawdzać, jak głęboka jest tam woda, ani też, czy uda mu się z niej wydrapać z powrotem na górę.
Pragnienie dokuczało coraz bardziej, coraz trudniej było iść. Gdzieś przez wszechogarniające zmęczenie zaczynała się przebijać myśl, że mile dzielące wzgórza od hacjendy są już dla niego nie do przebycia. A za nią pojawiła się druga, że nie tylko nie zdoła sam dotrzeć do domu, ale i nie wyjdzie z życiem z tej wyprawy, jeśli nie natrafi na kogoś, kto mu pomoże.
Stukot kopyt w pierwszej chwili wydawał się być tylko łomotem krwi w uszach, urojeniem z wyczerpania czy gorączki. Ale nie, w oddali pojawiły się sylwetki jeźdźców. Miał ochotę się roześmiać z gorzkiego żartu losu. Potrzebował pomocy, i to bardzo, ale liczył na to, że trafi na jakiegoś przyjaciela, a jego pech po raz kolejny znać dał o sobie. Mimo wyczerpania aż stąd widział czerwono-niebieskie mundury lansjerów. Mógł przewidzieć, że na teren powodzi zostaną wysłane patrole, może nawet na rozkaz samego alcalde. Zapewne on sam nie opuszczał Los Angeles z powodu rany, ale musiał wydać stosowne rozkazy. Przywiezienie mu pojmanego Zorro z pewnością będzie powodem do radości.
Był prawie pewien, że żołnierze już go widzą. Nie było się gdzie ukryć, stok był nagi, niewielkie skały nie dawały żadnego schronienia. Spróbował wyciągnąć szpadę, ale z jakiegoś powodu palce nie chciały go słuchać, nie mógł zacisnąć dłoni na rękojeści. Był bezbronny, ale też i tak wyczerpany, że właściwie nie czuł strachu. Żołnierze mieli konie, przyjechali z Los Angeles. Myśl, że mogliby zabrać go do pueblo, że być może mają ze sobą wodę, odsuwała wszystko inne na dalszy plan. Aresztowanie, zdemaskowanie… Tu i teraz było już mu obojętne, czy go schwytają i co się z nim stanie.
Stał więc i czekał.

- Madre de Dios! – krzyknął sierżant Mendoza.
Drugi dzień żołnierze z pueblo przeszukiwali teren powodzi. Dzień wcześniej obejrzeli tylko pustkę pozostałą po jeziorze, bo dalej zatrzymała ich szeroko rozlana woda i odległe kłęby dymu, ale dziś Gomez wpadł na pomysł, by spróbować dostać się do kanionów jadąc samym podnóżem wzgórz. Tam woda była najgłębsza, ale też była szansa, że da się przedostać się po skalistych ścieżkach na zboczach, gdzie jeszcze nie sięgnął ogień. Wjechali już dość daleko, gdy jadący na szpicy Gomez, który jako pomysłodawca szlaku poczuwał się do roli przewodnika, wypatrzył przed sobą coś, czy też kogoś. Popędzili konie, na tyle, ile mogli na tym niepewnym, skalnym terenie i wkrótce się okazało, że tym kimś jest nie kto inny, jak Zorro, i to jego widok wyrwał okrzyk zdumienia z ust sierżanta.
Zorro bowiem wyglądał okropnie. Pierwszy raz, od kiedy zamaskowany jeździec zaczął pojawiać się w Los Angeles, żołnierze zobaczyli go ubranego… Nie, tak właściwie to nadal był ubrany w swoją czerń. Tyle tylko, że lśniący jedwab zszarzał pod warstwą błota i popiołu, peleryna była postrzępiona, a metalowe okucia na kapeluszu zmatowały. Nawet rękojeść szpady przy boku Zorro straciła swój srebrzysty blask. W geście, jakim podniósł na powitanie rękę do kapelusza widać było bezmierne znużenie.
- Z… Zorro? – wyjąkał sierżant.
Zorro spróbował coś powiedzieć, ale zaniósł się tylko suchym, szarpiącym kaszlem, tak silnym, że wsparł się ręką o najbliższy kamień. Mendoza zamarł. Widok Zorro tak brudnego, tak wyczerpanego, łamał serce sierżantowi. To było tak, jakby cała legenda, w którą wierzył, nagle się rozsypała w nicość.
Z oszołomienia wytrącił sierżanta Gomez. Stał na przedzie i teraz skierował lufę muszkietu w głowę Zorro.
- Poddaj się, Zorro – oświadczył.
Zorro w pierwszej chwili nie zareagował, wciąż walcząc z kaszlem i Gomez nachylił się w siodle, by sięgnąć jego głowy kolbą.
- Nie! – krzyknął Mendoza.
- Sierżancie?
- Gomez, z konia! Już!
Mendoza też zeskoczył na ziemię. Rzucił wodze drugiemu z szeregowców i podszedł do Zorro.
- Zorro – powiedział prosząco – poddaj się…
Zorro uśmiechnął się krzywo, jakby to co usłyszał, było jakimś dowcipem. Potem uniósł obie ręce w górę.
- Pod… Poddaję się - wychrypiał.
Sierżant zamrugał ze zdziwienia. Spodziewał się jakiegoś żartu, może próby walki, dzięki której Zorro zdobyłby jego konia, czy też konia Gomeza i uciekł, a nie takiej bezpośredniej kapitulacji. Ale Zorro nie żartował i Mendoza teraz musiał coś zrobić. Odetchnął głęboko.
- Szeregowy Gomez!
- Tak?
- Pomóżcie jeńcowi wsiąść na waszego konia.
Gomez posłusznie podprowadził wierzchowca i podparł Zorro, gdy ten z trudem wciągnął się na siodło.
- Sierżancie?
- Tak, Gomez?
- Związać jeńca?
Mendoza zawahał się przez moment.
- Nie! - oświadczył wreszcie. – Tylko dajcie mi wodze. Wracamy do puebla.
- A ja, sierżancie? – odważył się spytać Gomez.
- Pojedziecie z kolegą! Zorro?
- Tak?
- Wybaczcie, senor, ale… Wasza szpada…
Zorro pokiwał ze znużeniem głową i bez słowa odpiął szpadę od pasa. Nie ponaglany dołożył do niej także swój bicz. Sierżant zamrugał oczyma ze zdumienia, ale przyjął broń.
- Dziękuję, senor Zorro… Chcecie wody? – Mendoza odpiął od siodła manierkę. Zorro niemal wyrwał mu ją z ręki, odkorkował i zaczął łapczywie pić.
- Dziękuję, sierżancie – odezwał się po chwili znacznie czystszym i pewniejszym głosem.
- Proszę. Mam jeszcze suchary, chcecie?
- Jeśli można… – Zorro przechylił lekko głowę w znajomym geście. Mendoza poczuł się lepiej, widząc że jeniec, czy też nie jeniec, odzyskuje trochę dawnego animuszu.
- Sierżancie – odezwał się znów Gomez. – Czy to tak można?
Zanim Mendoza odpowiedział, wtrącił się Zorro.
- Ta woda i suchary ratują mi życie, żołnierzu. Nie jadłem od… och, nie wiem, który dziś mamy dzień.
- Poza tym mamy obowiązek zadbać, by jeniec był w dobrym stanie i zdołał dojechać do Los Angeles, szeregowy Gomez – odezwał się sierżant z naganą w głosie. Słysząc to Gomez umilkł i tylko poprawił się na swoim niewygodnym siedzisku za plecami kolegi.
Zjechali już na teren, gdzie woda tylko przepłynęła, gdy sierżant usłyszał tętent kopyt. Obejrzał się. Don Alejandro de la Vega zjeżdżał z najbliższego pagórka. Musiał wypatrzyć ich, jak nadjeżdżali i musiał widzieć, że wśród nich jest Zorro, bo gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko, osadził konia tak silnie, że ten przysiadł na zadzie.
- Sierżancie Mendoza!
- Witam, don Alejandro – sierżant pochylił głowę. – Spotkaliśmy Zorro, zaraz za terenem powodzi i…
- Jestem aresztowany – wtrącił się Zorro.
De la Vega rozejrzał się dookoła, jakby licząc żołnierzy.
- Nic się wam nie stało, Zorro? – zapytał w końcu.
- Nie, don Alejandro – odpowiedział Zorro. – Jestem tylko zmęczony. Ale, ale, czy widzieliście może Tornado?
- Tak… - don Alejandro zawahał się przez chwilę, ale zaraz mówił dalej. – Przybiegł do Los Angeles wraz z caballeros, którzy przywieźli alcalde. Jest teraz w stajni senority Escalante. Mój chłopak, Felipe, zdołał o niego zadbać.
- Dziękuję, don Alejandro – Zorro pochylił lekko głowę.
Don Alejandro zastanowił się przez moment, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale nim się odezwał, sierżant poruszył się w siodle.
- Musimy jechać, don Alejandro, chcę być o zmierzchu w pueblo…
Ruszyli. Don Alejandro de la Vega jeszcze przez chwilę patrzył, jak Zorro potulnie jedzie pomiędzy żołnierzami. Nie mógł uwierzyć, że to się stało, że nie odnalazł w porę i nie ochronił syna. Zaraz jednak ściągnął krócej wodze i dał zmęczonemu wierzchowcowi ostrogę. Musiał być w Los Angeles przed nimi, choćby po to, żeby zadbać, by Tornado oczekiwał na Zorro tam, gdzie zapowiedział, w stajni za gospodą.

Gdy o zmroku oddział sierżanta Mendozy wjechał pomiędzy zabudowania Los Angeles, widok Zorro pomiędzy żołnierzami wyciągnął na plac chyba wszystkich mieszkańców. Okrzyki zdumienia i przerażenia mieszały się z szeptami pełnymi niepokoju. Ludzie ciągnęli za żołnierzami aż pod bramę garnizonu.
Sierżant rozejrzał się bezradnie. Ostatnie mile przed pueblo cały czas oczekiwał, że Zorro zepnie konia i jednym susem wyrwie się spomiędzy żołnierzy, znikając w zapadającym mroku. Spodziewając się tego trzymał nawet wodze jego wierzchowca nie przywiązane do siodła swojego konia, ale lekko w ręku, by jak najbardziej ułatwić tę ucieczkę. Ale Zorro nie uciekł. Co więcej, im bliżej byli Los Angeles, tym bardziej Zorro chwiał się w siodle. Teraz, przed garnizonem, wydawało się, że zaraz się zsunie z konia.
- Odpro… - głos sierżanta się załamał. Odchrząknął i spróbował jeszcze raz. – Odprowadzić jeńca do aresztu!
Gomez i Munoz ściągnęli Zorro z konia. Ledwie szedł, powłóczył nogami, właściwie zwisał wsparty na ich ramionach.
Nagły krzyk odwrócił uwagę sierżanta. Senorita Escalante biegła od strony gospody. Mendoza stłumił gwałtowną chęć skrycia się za bramą garnizonu i zatrzaśnięcia jej za sobą.
- Sierżancie! Co to ma znaczyć?!
- Złapaliśmy… erm, znaleźliśmy Zorro…
- Widzę! Coście mu zrobili?!
- Nic, naprawdę nic – Mendoza wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście, by zatrzymać senoritę. Gdyby Munoz i Gomez nie byli już za bramą, z pewnością pozwoliliby jej zabrać Zorro, byleby tylko zostawiła ich w spokoju. – On jest tylko bardzo zmęczony, nic nie jadł, nie pił…
- I wyście go tak ciągnęli tu do pueblo?!
- Senorita…
- Natychmiast wyznaczycie kogoś, kto przyniesie mu z gospody solidny posiłek, rozumiecie, sierżancie?!
- Tak jest, senorita! – sierżant Mendoza rozpromienił się nagle, dostrzegając możliwe rozwiązanie problemu Zorro. – Może pójdziecie z nami, senorita Escalante, zobaczyć, gdzie go zamkniemy…
Senorita Victoria ruszyła więc za żołnierzami. Zignorowała okrzyki dobiegające z sypialni alcalde, gdzie Luis Ramone domagał się wiadomości, co się dzieje w garnizonie i skąd to wieczorne poruszenie i poszła za sierżantem aż do aresztu, gdzie Munoz i Gomez właśnie kładli jeńca na pryczy w pierwszej celi. Wyrwała koc z ręki sierżanta i troskliwie okryła nim ramiona Zorro. Ten zamruczał coś słabo i poprawił się na posłaniu, jakby nie liczyło się dla niego w tej chwili nic, poza możliwością snu. Gomez zawahał się, a potem wyciągnął rękę do maski. Stojący obok Mendoza chwycił go za nadgarstek tuż przed tym, nim żołnierz dotknął materiału.
- Ani mi się waż! – powiedział.
- Ale sierżancie, dlaczego?
- Bo to Zorro – powiedział Mendoza zaskakująco łagodnym tonem. – Zapomnieliście?
Gomez cofnął się posłusznie. Mendoza odwrócił się i zagarnął wszystkich rękoma, by skierować ten mały tłumek w stronę wyjścia.
- Wyjdźcie stąd, dajcie mu spać!
Obrócił się jeszcze i szarpnął kratą, ale zamiast zamknąć ją z łoskotem, nagle zatrzymał, jakby przypomniał sobie, że nie powinien robić przy śpiącym hałasu, przymknął i tylko dwukrotnie obrócił klucz z trzaskiem w zamku. Potem pęk kluczy wylądował na haku, a sierżant położył pod ścianą szpadę i bicz Zorro.
- Sierżancie… - odezwał się nieśmiało Gomez.
- Tak?
- Jego szpada… Alcalde chciałby pewnie meldunek…
- Potem! Słyszeliście senoritę Escalante. Teraz trzeba przynieść posiłek!
- Ale…
- Żadnych ale, Gomez! Już, już! Wychodźcie. Szeregowy Gomez, staniecie na warcie, by nikt tu nie wchodził!
- Gdzie na warcie?
- Tu, przed drzwiami aresztu!
- Tutaj?
- Oczywiście, że nie tutaj – Mendoza wypchnął Gomeza wraz z pozostałymi za drzwi gabinetu alcalde. – Tutaj! Na zewnątrz! I nie przeszkadzajcie alcalde. Doktor powiedział, że ma spać.
To, że Luis Ramone w tej chwili raczej nie zaśnie, sierżant zachował dla siebie. Senorita Victoria jakby się nieco uspokoiła.
- W porządku, sierżancie. Może pójdziecie ze mną do gospody, bym mogła przygotować pod waszym nadzorem posiłek…
- A inni? Pozostali także powinni coś zjeść…
- Oczywiście – senorita Escalante obejrzała się jeszcze na samotnego Gomeza, ale nie zaprotestowała, gdy reszta oddziału ruszyła w stronę gospody.

Gdy trzasnęły zewnętrzne drzwi, a sierżant głośno oznajmił, że szeregowy Gomez ma pełnić wartę za nimi, Zorro zsunął się z pryczy.
- Gracias, sierżancie – mruknął. Wyszli w samą porę. Nie żartował, mówiąc sierżantowi, że woda i suchar uratowały mu życie. Czuł się już znacznie lepiej niż przed spotkaniem z żołnierzami i zdrzemnął się trochę w siodle przez drogę, ale jeszcze chwila dłużej pod tym kocem, w pozycji leżącej, a Zorro obudziłby się dopiero z talerzem kolacji przed nosem. Co może i byłoby doraźną przyjemnością, ale nie aż taką, by dla niej zrezygnować z ucieczki.
Zestaw wytrychów gdzieś się zawieruszył, pewnie leżał na dnie jeziorka w kanionie, a klucze wisiały na haku, jednak gdy Zorro podszedł do drzwi, z przyjemnością odkrył, że nie będzie ich potrzebował. Wyglądało na to, że w całym zamieszaniu, z senoritą Victorią za ramieniem i wciąż zadającym pytania służbistą Gomezem, sierżant zapomniał zamknąć celę. A raczej przekręcił klucz dwukrotnie, gdy drzwi były niedomknięte i zamek nie zaskoczył. Cela stała otworem.
- No dobrze, to teraz… - stwierdził Zorro podnosząc swoją broń. Był pewien, że sierżant, w swej przemyślnej niezdarności, pozostawił ją tu po to, by on mógł po nią sięgnąć zza kraty.
Teraz sprawy się skomplikowały. Mendoza zapewne założył, że Zorro wydostanie się z celi i z aresztu sobie tylko znanymi drogami. Problem polegał jednak na tym, że tą drogą była dla Zorro klapa w dachu, a nawet będąc w pełni formy, może i tamtędy wchodził, ale starał się wychodzić drzwiami. Tym bardziej w tej chwili, zmęczony i obolały, nie był w stanie dostać się na belki stropowe.
Pozostawała więc droga przez drzwi. Mendoza na szczęście przezornie ustawił Gomeza na warcie na zewnątrz, a sypialnia alcalde miała okno wychodzące poza mury garnizonu. Ramone zachłysnął się na jego widok i poderwał na łóżku, ale zanim nabrał powietrza do krzyku, dłoń w niegdyś czarnej rękawicy zatkała mu usta.
- Wiem, że przykre przejścia nie zmienią waszego nastawienia do mnie, alcalde – szepnął Zorro. – Ale zróbcie mi tę przysługę i zdrzemnijcie się jeszcze trochę.
Ramone zemdlał. Zorro związał go, zakneblował i delikatnie podciągnął kołdrę, by lepiej okryć rannego i zakryć więzy. Ruszył do okna. Ostrożne spojrzenie na zewnątrz ujawniło, że w zaułku panuje spokój, a większość ludzi skupiła się w gospodzie, gdzie, jak znał Victorię, sierżant właśnie oczekiwał na najlepszy posiłek w życiu. Albo najgorszy, jeżeli Victoria nie domyśliła się wybiegu i pozwoliła ponieść nerwom. Nieliczni pozostali przechodnie skupili się głównie przy bramie garnizonu i nikt nie zwrócił uwagi na czarną postać, która opuściła okno gabinetu i przemykała zaułkami w stronę gospody.
W stajni nie zastał jednak Tornado, za to tuż przy tylnych drzwiach czuwał Felipe, który najpierw wyszczerzył się w uśmiechu, a zaraz potem zrobił przerażoną minę, gdy w słabym świetle nieodległej lampy zobaczył, jak wygląda Zorro.
- Wszystko w porządku, Felipe. Jestem tylko zmęczony…
Chłopak kiwnął głową i wskazał na niewielki wóz, jakim zwykle przywoził z hacjendy różne drobiazgi. Teraz też był zastawiony rozmaitymi koszykami i workami, a pomiędzy nimi leżała kusząca wiązka siana i koce.
- Miałeś dobry pomysł, Felipe. Nie dojechałbym konno do jaskini.
Felipe uśmiechnął się i gestem ponaglił Zorro, by ten zajął swoje miejsce. Za chwilę wóz powoli wytoczył się z zaułka i ruszył w stronę hacjendy de la Vegów.

W gospodzie senority Escalante panowało małe pandemonium. O ile mogła ocenić to sama senorita, zjawili się tu wszyscy żołnierze stacjonujący w garnizonie. No, prawie wszyscy. Gdy wyglądała przez główne drzwi, wciąż mogła dostrzec samotnie stojącego na warcie szeregowca Gomeza. Jedni przyszli tu po to, by się pokrzepić czymś lepszym od koszarowego wiktu po dniu spędzonym na jeżdżeniu po błocie, inni zaś, by dotrzymać im towarzystwa, a tak właściwie to by wysłuchać opowieści, jakim cudem sierżantowi Mendozie udało się pojmać nieuchwytnego Zorro. Z tego samego powodu do gospody zjawili się także mieszkańcy Los Angeles, a wszyscy obecni pili i dyskutowali. Co niezwykłe, panował raczej nastrój oczekiwania niż przygnębienia, może dlatego, że alcalde leżał w swoim łóżku, unieruchomiony gorączką i potrzaskaną nogą, zaś sierżant nie wspominał nic o dalszych losach więźnia. Mieszkańcy Los Angeles czekali więc, jak Zorro wybrnie z obecnej sytuacji.
Z punktu widzenia senority zamieszanie w sali było jednak mniej uciążliwe niż to, które panowało w kuchni, gdzie sytuację pogarszał sam sierżant. Mendoza bowiem uparł się, by to przy jego nieustannej kontroli zapakowała koszyk z kolacją dla Zorro. Jej rozdrażnienie rosło z każdą chwilą, bo chciała zrobić to jak najszybciej i pobiec do aresztu, by mieć okazję porozmawiać z Zorro i być może wymyślić jakiś plan jego ucieczki, lecz sierżant nieustannie w tym przeszkadzał. Nie tylko upierał się, że skosztuje każdej potrawy, ale i sam proponował, co jeszcze mogłaby dołożyć, tylko po to, by za chwilę zmienić zdanie i bezczelnie wypakowywać z kosza już włożone tam rzeczy. Robił to, zerkając na nią z miną na poły przepraszającą, na poły zaciętą, jakby musiał tak się zachowywać, a jednocześnie bał się tego, co nastąpi, gdy przeciągnie strunę i nerwy senority Escalante nie wytrzymają tej gry.
Dopiero jednak gdy zażądał, by w koszyku nie było noża, bo nie wolno do aresztu wnosić broni, Victorię olśniło. Do tej pory, zmartwiona i zdenerwowana sytuacją, w jakiej znalazł się Zorro, nie zwracała większej uwagi na sens poczynań sierżanta, poza tym, że jej przeszkadzały. Teraz jednak, kiedy sama widziała, że pozostawił przy śpiącym w celi Zorro jego szpadę w takim miejscu, że bez kłopotu można było jej dosięgnąć z celi, zastanowiła się przez moment. Nagle uprzytomniła sobie też, że Mendoza wychodził z aresztu jako ostatni, a choć słyszała szczęk klucza w zamku, to drzwi celi lekko się odchylały. A zresztą… przecież zamknięte drzwi nigdy nie stanowiły dla Zorro przeszkody. Sierżant musiał mieć swój cel w tym, że tak bardzo zwlekał z zaniesieniem więźniowi kolacji.
- Proszę wybaczyć, sierżancie... – powiedziała powoli. – Muszę na chwilę wyjść.
- Oczywiście, oczywiście – Mendoza z roztargnieniem pokiwał głową, zajęty ogryzaniem kurzego udka.
Senorita Escalante prawie biegiem wpadła do stajni, ale już w drzwiach wiedziała, że się spóźniła. Po wozie, który stał w zaułku i po czuwającym w kącie Felipe nie zostało nawet śladu.
Wracała do kuchni znacznie wolniej. Na jej widok sierżant Mendoza znieruchomiał z wpół ogryzionym udkiem w ręku.
- Wszystko w porządku, sierżancie – powiedziała. – Może jeszcze zjecie talerz zupy?
- Ależ oczywiście! – ucieszył się. – Potem pójdziemy? Zostawiłem Gomeza na warcie i jeszcze będę musiał sprawdzić, czy alcalde czegoś nie potrzebuje...
Kiedy szli przez plac, sierżant nieoczekiwanie zaczął się denerwować.
- Senorita Escalante... – odezwał się nagle. – Czy jesteście pewni?...
- Jestem pewna – odpowiedziała. Po chwili dorzuciła ciszej. – Tornado zniknął ze stajni.
Uśmiechnęła się widząc, jak sierżant zaczyna iść w stronę aresztu znacznie szybszym i pewniejszym krokiem, ale ona sama poczuła ukłucie niepokoju, gdy weszli do gabinetu alcalde. Zajrzała jeszcze szybko do sypialni przez uchylone drzwi, ale Ramone spał lub udawał, że śpi, zakryty kołdrą wyżej czubka głowy.
Sierżant otworzył drzwi aresztu. Zajrzała mu przez ramię i oboje odetchnęli z ulgą, starannie unikając patrzenia na siebie. Cela była pusta, a o tym, że wcześniej ktoś był w niej zamknięty, świadczył tylko porzucony na podłodze koc.
- Uciekł... – szepnął sierżant z ulgą.
- Uciekł – przytaknęła.
Oboje popatrzyli odruchowo na klapę w dachu, ledwie widoczną przez stropowe belki. Była zamknięta. Nawet jeśli Zorro wydostał się tamtędy, nie pozostawił po sobie śladów.
- Będę musiał podnieść alarm – oświadczył Mendoza. Victoria przytaknęła z roztargnieniem i jeszcze raz zajrzała do sypialni alcalde, bo zaniepokoiło ją coś w tym, jak leżał ranny.
- Sierżancie, pozwólcie tu na moment...
Odsunęła kołdrę i oboje z Mendozą spróbowali nie parsknąć śmiechem na widok wściekłej miny związanego, zakneblowanego Luisa Ramone. A przynajmniej ona próbowała, bo sierżant nagle sprawiał wrażenie przestraszonego i pełnego poczucia winy. Bądź co bądź było to trochę uzasadnione. Mógł przewidzieć, że zmęczony Zorro, mając do wyboru drogę przez dach czy okno, wybierze okno. I nie będzie się cackał z kimś, kto mógł mu w tej ucieczce przeszkodzić.
Senorita Victoria wymknęła się, zostawiając kosz z kolacją na stole, gdy uwolniony z więzów i knebla alcalde zaczął rugać sierżanta. Mogła dla Mendozy zrobić jeszcze to jedno, że po powrocie do gospody wezwała żołnierzy do powrotu do garnizonu. Przezornie odczekała jednak, aż ostatni z nich opuści salę, nim oznajmiła reszcie zgromadzonych, jaki był powód tego wezwania. Wolała nie ryzykować i jak najdłużej odwlec moment, kiedy wyruszy pogoń. Jak się jednak okazało, ryzyka nie było. Sierżant wpierw pokornie wysłuchał bury, ale zaraz potem napoił swego przełożonego herbatą z dodatkiem laudanum, jaką pozostawił dla rannego doktor Hernandez. Dopiero gdy Ramone zasnął, Mendoza przekazał informacje pozostałym żołnierzom i na koniec wysłał na patrol kaprala Rojasa z dwójką ludzi, przy czym dla każdego, kto widział, jak żołnierze opuszczają pueblo było jasne, że nie mają oni zamiaru ani się spieszyć, ani jeździć zbyt daleko.
Tym niemniej jednak pojechali i wrócili, a po powrocie skierowali się do gospody, by tam poszukać sierżanta i zdać mu raport z bezowocnych poszukiwań, któremu pilnie przysłuchiwali się wszyscy zgromadzeni. Tak więc było już późno w nocy, gdy senorita Escalante została sama w gospodzie. Większość jej gości bowiem uznała za stosowne usiąść jeszcze na dłuższą chwilę przy stole i przy kubkach wina omówić sensacyjne wydarzenia ostatnich dni. Choć więc bardzo tego chciała, jako właścicielka gospody, nie mogła jej opuścić, póki nie zamknęła drzwi za ostatnim z caballeros. Dopiero wtedy przemknęła do stajni, osiodłała swoją kasztankę i ruszyła w drogę do hacjendy de la Vegów, myśląc przy tym, że przez swój związek z Zorro stała się w pewnym stopniu podobna do niego – nie obawiała się już jeżdżenia po nocy.
Don Alejandro wyszedł jej na spotkanie.
- Co z nim? – zapytała.
- W porządku, a przynajmniej tak się wydaje. Nie dolega mu nic poważniejszego od ogólnego wyczerpania. Śpi teraz.
- Powiedział, gdzie był? Co się z nim działo?
- Niewiele. Był zbyt zmęczony.
- Pójdę do niego...
- Śpi...
- Wiem. Ale muszę przy nim być.
Starszy de la Vega więcej nie oponował, więc Victoria oddała mu wodze kasztanki i pobiegła do sypialni. Diego spał, wtulony w poduszkę. Nieogolony, na policzku bez trudu wypatrzyła niedomytą smugę sadzy. Przesunęła dłonią po jego włosach. Nieprzyjemnie się lepiły, zapewne od potu.
- Śpi jak kamień, Victorio… - odezwał się za jej plecami don Alejandro. – Nie sądzę, by obudził się przed jutrzejszym południem.
- Wiem… Chciałam tylko… Ja…
- Wiem, wiem – starszy mężczyzna delikatnie objął ją ramieniem. – Bałaś się i martwiłaś o niego. Jeśli chcesz, możesz zostać tu na noc, jeśli to cię uspokoi.
- Antonia zajmie się gospodą – odpowiedziała Victoria. – Ale.. och, Dios! Zapomniałam! Co powiemy, gdyby nas pytano, gdzie był Diego?
- Myślę, że tak jak ja sprawdzał, jakie szkody wyrządziła powódź…
- To dobra myśl… - Victoria rozejrzała się po pokoju. Fotel spod okna wydawał się być wystarczająco wygodny. Przyciągnęła go bliżej łóżka, a don Alejandro podał jej koc.
Usiadła wygodnie, okryła się i wzięła w dłonie rękę Diego. Nie zareagował na jej dotyk, ale w tej chwili nie potrzebowała tego. Wystarczało, że był tutaj, że spał i że wydawał się być cały i zdrowy. Cały lęk, jaki czuła od jego wyjazdu, odpłynął. Zasnęła.
Obudził ją krzyk. Cichy, zdławiony, pełen przerażenia. Poderwała się z fotela, zanim zdała sobie sprawę, kto krzyczał. Diego spał nadal, ale najwidoczniej śniło mu się coś złego, bo kręcił się niespokojnie i rzucał.
- Diego… Diego! – zawołała cicho, przytrzymując go za ramiona. – Diego!
Obudził się nagle. Przez chwilę patrzył na nią oszołomiony, jakby nie wiedząc gdzie jest i kogo widzi, ale zaraz odetchnął.
- Vi…
- Jesteś w domu.
- Wiem… To był koszmar… - westchnął.
Poprawił się na posłaniu i przytulił jej dłoń do policzka. Westchnął jeszcze raz, głęboko i zasnął znowu. Victoria siedziała jeszcze dłuższą chwilę przechylona do przodu, aż poczuła, jak zaczynają jej sztywnieć mięśnie w niewygodnej pozycji. Nie chciała jednak zabierać dłoni z uchwytu Diego, więc przesiadła się na brzeg łóżka.
Don Alejandro zajrzał do pokoju syna wczesnym rankiem. Victoria leżała na brzegu łóżka, okutana swoim kocem i przytrzymywana przed upadkiem na podłogę przez ramię wtulonego w nią Diego. De la Vega pokręcił głową. Widział już raz tych dwoje śpiących w podobny sposób, po tym, jak cudem ocaleli ze starej kopalni. To, że Diego znów tak szukał opieki Victorii, powiedziało jego ojcu o tym, co przeżył, więcej niż chciałby wiedzieć.
Deski podłogi zaskrzypiały, gdy postąpił krok do przodu. Victoria musiała spać bardzo czujnie, bo natychmiast podniosła głowę i zaczerwieniła się.
- Och… don Alejandro… - wyjąkała.
- Spokojnie…
- Źle spał w nocy, śniły mu się jakieś koszmary – tłumaczyła się Victoria. Don Alejandro przytrzymał koc, gdy wstawała.
– Domyśliłem się… Maria przygotowała dla ciebie pokój. Pewnie będziesz chciała się trochę odświeżyć, zanim Diego wstanie.
- Pojadę na chwilę do gospody, zobaczyć co się dzieje i wrócę zaraz po południu.

Powrót z gospody przeciągnął się trochę, bo senorita, zaraz po przyjeździe, natknęła się na werandzie na bardzo nieszczęśliwego Mendozę, który od razu zaczął się przed nią użalać na humory alcalde. Najwyraźniej Ramone nie trafiły do przekonania wyjaśnienia sierżanta, że niczego nie zaniedbał po schwytaniu Zorro i tylko swoim umiejętnościom banita zawdzięczał wydostanie się z celi i ucieczkę. Może kiedy indziej Victoria by zareagowała inaczej, ale tego dnia wpierw poczęstowała Mendozę talerzem polewki, co okazało się doskonałym lekarstwem na jego smutki, przynajmniej doraźnie, a potem sama pomaszerowała do gabinetu alcalde, by tam wyjaśnić, że była świadkiem, jak sierżant zamykał celę i że może przysiąc, że niczego nie zaniedbał. Oczywiście, Ramone jej nie uwierzył, w końcu wiedział, że była ona osobą żywotnie zainteresowaną tym, by Zorro zdołał uciec. Od słowa do słowa doszło więc do kłótni, która skończyła się wizytą doktora Hernandeza i kolejną porcją herbaty z laudanum dla alcalde, by przez swoją nerwową naturę nie pogorszył stanu zdrowia bardziej niż obecnie.
Doktor nie ukrywał przed senoritą Escalante, że marnie widzi szanse na pełne wyzdrowienie alcalde. Obrażenia po pobiciu, chłoście czy upadku z Tornado rokowały dobrze, ale Ortega swoim uderzeniem nie tyle złamał Ramone nogę, co strzaskał samo kolano. Pozrywane wiązadła, przemieszczone odłamki kości – Luis Ramone, alcalde Los Angeles już nigdy nie będzie mógł chodzić bez pomocy kuli czy laski. Miał i tak dużo szczęścia, że dotarł do lekarza wystarczająco wcześnie, nim się w ranę wdała martwica i doktor nie musiał mu odjąć nogi. Niewiadomą pozostawało jedynie to, czy pozostanie ona bezwładna, niczym ciężar doczepiony do uda, czy też poskładane ułamki kości zrosną się na tyle, by alcalde mógł na tej nodze stanąć, choć już nigdy nie zegnie jej w kolanie.
Rozmowa z doktorem zajęła Victorii tyle czasu, że gdy wróciła do gospody, dostawcy już tam na nią czekali. Zajęta nimi nawet się nie obejrzała, gdy kościelny dzwon wybił południe. Zaczęła się wtedy spieszyć, ale trzeba było jeszcze omówić z senorą Antonią potrawy przewidziane na wieczorne posiłki, sprawdzić czy wyciągnięto z piwniczki wystarczającą ilość wina, potem jeszcze pojawił się znów sierżant, tym razem po to, by podziękować jej za próbę załagodzenia sytuacji z alcalde, jeśli tak interwencję Victorii można było nazwać, dość że gdy wreszcie ruszała do hacjendy de la Vegów, sądziła, że jest bardziej niż spóźniona.
Okazało się jednak, że przyjechała w porę. Jak ją poinformował don Alejandro, Diego już wstał, zdołał się doprowadzić do jako takiego wyglądu, a teraz zaszył się w jaskini, zapewne sprawdzając, w jakim stanie jest Tornado i zajmując się ekwipunkiem Zorro. Dodatkowo jaskinia była idealnym miejscem, by porozmawiać tam z Zorro o tym, co się wydarzyło bez obawy, że ktoś postronny usłyszy więcej, niż powinien.
Rzeczywiście, oboje ze starszym de la Vegą zastali Diego przy czyszczeniu kopyt Tornado. Oglądał starannie każdą pęcinę, szukając na nich zadrapań czy skaleczeń, jakie mogły powstać po szaleńczym galopie ze wzgórz do Los Angeles.
- Diego?
- Wszystko w porządku – Diego wyprostował się. – Martwiłem się, czy po tej jeździe nie dostał ochwatu, ale wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Cieszę się, że przyjechałaś, Victorio.
- Diego? - Victoria przechyliła głowę, jakby oceniając młodego de la Vegę. Szukała oznak zmęczenia, bólu, jakiś uszkodzeń, które maskowałby przed nimi i nie podobało się jej to, co zobaczyła. Był zmęczony, mocno obolały, ale, co najgorsze, znów założył maskę niefrasobliwego Diego. A ona chciała porozmawiać z Zorro. Podobne odczucia musiał mieć i don Alejandro i to on zaczął rozmowę.
- Co się stało, Zorro? To miała być tylko zwiadowcza wyprawa, a ty wracasz z niej jako więzień. Wiesz co czułem, jak cię zobaczyłem pomiędzy żołnierzami?
Victoria zobaczyła, jak Diego nagle się kuli, otrząsa, a potem spina ramiona. Spokojna, uśmiechnięta mina znikła z jego twarzy jak za dotknięciem magii. Teraz przed nimi stał Zorro, nadal zmęczony, obolały i bardzo nieszczęśliwy z powodu tego, co się wydarzyło.
- Domyślam się…
- Jakim cudem pozwoliłeś się aresztować!
- Nie pozwoliłem… Ja się im poddałem…
- Zorro! Diego…
- Zaskoczyli mnie na zboczu, na otwartym terenie – Zorro wyjaśnił ze wzruszeniem ramion. – Jeden pieszy przeciw sześciu konnym? Nie miałbym szans, ojcze, gdybym spróbował walczyć. Poza tym… Wtedy już wiedziałem, że nie dojdę do hacjendy. Z głodu, pragnienia, zmęczenia…
- Szukałem cię! – zaprotestował don Alejandro.
- Wiem… - uśmiechnął się w odpowiedzi Zorro. - Ale to Mendoza miał szczęście, choć uwierz mi, ojcze, że nie był tym zachwycony. A ja nie byłem już w stanie podnieść szpady. Gdy go zobaczyłem, mogłem tylko zaryzykować, że mi jakoś pomoże. Owszem, aresztował mnie. Owszem, oddałem mu szpadę. Ale nie próbował nawet nalegać, bym zdjął maskę. Dostałem też od niego wody i suchara, a tego potrzebowałem najbardziej.
- Ale gdy przyjechałeś do pueblo - wtrąciła się Victoria – musieli cię nieść.
- To była gra. Sierżant bardzo liczył, że ucieknę im gdzieś po drodze, naprawdę, zrobił wszystko, by mi to umożliwić. Brak więzów, wodze trzymane tak, bym mógł się wyrwać w każdej chwili…
- Więc czemu tego nie zrobiłeś?
- Na nieznanym koniu? Gdy ledwie siedziałem w siodle? Spadłbym w połowie drogi do hacjendy! Wolałem wydać się słabszym, niż w istocie byłem, zwłaszcza gdy mnie uprzedziłeś, że w stajni gospody czeka Tornado. Nie wiem tylko komu dziękować, że zamiast niego był tam Felipe z wozem.
- Felipe – uśmiechnął się don Alejandro. - Gdy mu powiedziałem, jak słabo wyglądasz, stwierdził, że lepiej będzie, gdy to on ciebie przywiezie niż byś miał się ścigać z żołnierzami.
- Miał rację, choć podejrzewam, że pościgu nie było. Nie po tym, jak nasz zacny sierżant nie zamknął drzwi do celi. Choć mógł nie stawiać warty, bo wychodziłem przez pokój Ramone…
- A właśnie, Ramone! – przypomniał sobie don Alejandro. – Skąd on się tam wziął? Kto go tak pobił? I najważniejsze: skąd się wziął ten pożar?
Victoria zobaczyła, że uśmiech znika z twarzy Zorro.
- Manuel Ortega – prawie wypluł te dwa słowa.
- Co?! – Victoria niemal krzyknęła. Pamiętała tego człowieka i to doskonale. Napadł na Los Angeles, a potem uwięził ją w opuszczonej kopalni. Przez jeden straszny moment myślała wtedy, że straciła Zorro.
- Ortega przeżył pożar w El Nino Viejo – westchnął Zorro. – Wrócił tu i spróbował się znów na nas zemścić, wypróbowaną metodą zebrania większej bandy na pustkowiach.
- Ale tej bandy już nie ma? – upewnił się don Alejandro.
- Myślę, że nie ma. Mam tylko nadzieję, że większość z nich miała dość rozumu, by zacząć uciekać, gdy pożar się zaczął rozprzestrzeniać.
- Zorro… - siedzący przy stole don Alejandro nachylił się w stronę syna. – Opowiedz może wszystko od początku.
Zatem Zorro opowiedział. O poszukiwaniu, pułapce, ucieczce, podpaleniu kanionów przez Ortegę… Gdy powiedział, jak zdecydował się odesłać Ramone do Los Angeles w siodle Tornado, don Alejandro nie wytrzymał.
- To było szaleństwo!
- Nie – Zorro zaprzeczył spokojnie. Wstał, sięgnął po szczotkę i zaczął wycierać grzbiet Tornado, spokojnymi równymi pociągnięciami. Koń prychnął i skubnął go za rękaw.
- Szaleństwo. Dlaczego w ogóle...
- Dlaczego w ogóle pozwoliłem właśnie Ramone pojechać na Tornado, czy dlaczego w ogóle tam zostałem? – sprecyzował pytanie.
Don Alejandro westchnął tylko, Victoria prychnęła jak kotka. Diego miał denerwujący zwyczaj, że gdy rozmowa stawała się zbyt gwałtowna, domagał się precyzyjnych pytań, na które starał się udzielać tak samo dokładnych odpowiedzi. Jak się okazywało, Zorro postępował podobnie.
- Jedno i drugie, Zorro – powiedział w końcu de la Vega. – Ciężko mi uwierzyć w to, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, mając wybór, zdecydowałeś się ratować właśnie Luisa Ramone. I to godząc się na to, że sam możesz zginąć.
- Bo jesteśmy starymi wrogami? Po pierwsze... – Zorro zawahał się przez moment, a potem kontynuował. – W średniowieczu była tradycja czegoś, co nazywano sądem bożym. Zdawano się na wynik pojedynku, osąd wody czy ognia...
- To najgłupsza rzecz, jaką od ciebie słyszałem – zdenerwował się don Alejandro. – Próba ognia? Dla kogo? Dla ciebie? Jeśli tak, to z jakiego powodu?
- Nie dla mnie. Dla Ramone. Czy będzie w stanie tu dotrzeć. Czy będzie miał dość rozumu, by utrzymać się w siodle Tornado. Okazało się, że miał.
- Jak to: utrzymać w siodle?
- Wiesz, co Tornado sądzi o obcych jeźdźcach. Jeden nieostrożny ruch, jedno ponaglenie i Ramone zostałby gdzieś po drodze. Na terenie pożaru, czy zalanym przez wodę. Po drugie... – Zorro pogładził po pysku wierzchowca i odwrócił się w stronę bliskich. – Chciałem ratować Tornado. A także pueblo i okolice, ale przede wszystkim chodziło mi o Tornado.
Don Alejandro i Victoria spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Zorro musiał zauważyć ich miny, bo spokojnie wyjaśniał dalej.
- Nie ukryłbym go tam, gdzie sam znalazłem schronienie. Nie tym razem. To mądry koń, ale nie wygrałby ze swoim strachem. Nawet gdyby mi się nie wyrwał i nie pobiegł w ogień, utonąłby w jeziorku.
- Jeziorku?
- Tak. Widzicie, nie było aż takiego ryzyka. Wiedziałem, że w dole znajdę staw, w którym będę mógł przeczekać pożar. Ale ja mogłem użyć mokrego płaszcza, by mnie nie poparzyło samo powietrze. Tornado by tego nie przetrzymał.
- Więc nie było innego sposobu...
- Nie. Byłem pewien, że tutaj będzie ktoś, stawiałem na ciebie, ojcze, kto się domyśli, że można wysadzić tamę i zalać dolinę, by zatrzymać ogień. Nie mogłem, bałem się zgadywać, czy domyślisz się tego wystarczająco szybko, zwłaszcza, że nie wiedziałem, czy tu już dotarła zmiana wiatru, czy się zorientowaliście w niebezpieczeństwie. Tornado był w stanie dobiec tutaj wystarczająco szybko, ale musiał biec z jednym tylko jeźdźcem, a Ramone jest lżejszy ode mnie. To był wyścig z wiatrem i ogniem.
- I dlatego zdecydowałeś się pozwolić mu odjechać...
- Tak... – Zorro skończył porządkować ogłowie wierzchowca. Odłożył je na hak i podszedł do stołu. Don Alejandro i Victoria nadal go obserwowali. – Rozumiem, że was nie przekonałem? – spytał po chwili.
- Nie! – wypaliła Victoria. - W żadnym wypadku! Wybacz, Diego, Zorro – mówiła już spokojniej – ale nadal tego nie rozumiem. To przecież Luis Ramone, alcalde. Przyczyna wszystkich naszych kłopotów. Rozumiem, że dajesz mu nauczkę, że spuszczasz lanie, że czasem zarzekasz się, że któregoś dnia go zabijesz... Zrozumiałabym nawet, gdybyś go w końcu zabił! Ale że go ratujesz oddając mu swojego konia, i to właśnie Tornado, i jedyną szansę na wydostanie się poza pożar... – pokręciła głową. – Tego nie potrafię zrozumieć.
Zorro spuścił głowę. Przez chwilę obracał w dłoniach jakąś część od stojącej na stole maszynerii, potem podniósł i przesunął w palcach swoją maskę. Wreszcie westchnął i odwrócił się.
- Widzisz, Vi... Był jeszcze jeden powód – odezwał w końcu. – Chyba dla mnie najważniejszy. Widzieliście, że Ramone ma strzaskaną nogę?
- Tak. Doktor Hernandez twierdzi, że już nigdy nie będzie chodzić normalnie i że będzie cudem, jeśli nie straci tej nogi.
- Nie mogłem go zostawić. Nie potrafiłem... Uwierzcie mi! – Zorro zacisnął dłoń na czarnym jedwabiu maski. - Pamiętam wszystko, co Ramone zrobił, ale nie mogłem go tam zostawić. Nie w tamtym obozowisku, związanego, ze złamaną nogą i kiedy zbliżał się ogień. Cała reszta... To były już tylko skutki.
- Gdyby został?... – zapytał don Alejandro.
- Spłonąłby żywcem. Ortega i kilku jego ludzi tak zginęło. Słyszałem ich.
- Madre de Dios – jęknęła Victoria. Don Alejandro pobladł.
- Diego…
- Słyszałem – Zorro opuścił głowę. – Ja biegłem do bezpiecznego schronienia, a oni ginęli w ogniu… Krzyczeli…
Victoria bez słowa objęła Zorro i przyciągnęła do siebie. Ukrył twarz w jej włosach.
– Nie mogłeś ich ocalić – powiedziała, gdy w końcu się lekko odsunął. – Nikt nie mógł… Nie wiń się za to…
Don Alejandro także podszedł i oparł dłoń na ramieniu syna.
- Próbowałeś ich uratować?
- Tak! Ostrzegałem! A Ramone…
- Był kaleką już wtedy, prawda?
- Tak!
- Powiedz mi, Zorro… – don Alejandro starannie dobierał słowa – Czy ty… Wstydzisz się tego? Że go ratowałeś?
- Nie! – Zorro gwałtownie poderwał głowę, a po chwili dorzucił. - Tak…
- Przecież… Nie byłbyś sobą, gdybyś tego nie zrobił. Wiesz… Byłem zły na ciebie, że oddałeś mu Tornado, a nie powinienem. Jednak tego cię uczyłem. To szlachetna rzecz, pomóc rannemu wrogowi…
- Tak! – prychnął Zorro – A gdybym zginął, byłbym szlachetnym głupcem, zostawiając was z alcalde. Bo nie spodziewam się wdzięczności z jego strony i nie łudzę się, że to, co się stało, odmieniło jego charakter.
- Jeśli Ramone się zmieni… - powiedziała z namysłem Victoria – to chyba tylko na gorsze.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles miał dość. Nienawidził z całego serca. Głupawego niedorajdy sierżanta Mendozy, który może i wysłuchiwał poleceń, ale nie potrafił ich właściwie wykonać i który właśnie zaprzepaścił szanse na pojmanie Zorro. Żołnierzy ćwiczących za oknem, którzy, jak słyszał, nie przykładali się do musztry. Doktora Hernandeza, za to co ten mu powiedział o kalectwie i za jego pełen dumy optymizm, że trzeba się cieszyć tym co jest, bo mogło być gorzej. Manuela Ortegi, za to, co ten szaleniec i banita mu zrobił. Wszystkich mieszkańców tej zapadłej dziury na krańcu świata, noszącej dumne miano puebla Los Angeles, gdzie jakiś niezrozumiały kaprys losu uczynił go alcalde i każdego z nich z osobna. Nie pomijał w swej nienawiści także tych, którzy zdecydowali, że ma się znaleźć na tym stanowisku, ze szczególnym uwzględnieniem gubernatora, który przez lata nie dostrzegł jego zalet i nie przeniósł go w lepsze miejsce.
Wieczorami, w ciszy gabinetu, czasem przyznawał się, że nienawidzi także samego siebie. Za to, że nie potrafił wydostać się stąd, z tego puebla, zanim został okaleczony. Za samo kalectwo. Nienawidził swej własnej nogi, która wedle słów lekarza już na zawsze będzie sztywna, tak, jakby była to odrębna osoba, która właśnie uczyniła wszystko, by go zawieść. Do furii na samego siebie doprowadzała go myśl, że plan, jaki ułożył, spalił się na panewce, a to co miało być niemal idealną pułapką, obróciło się przeciwko niemu samemu. Że dał się wyprowadzić w pole komuś, czyje pragnienie zemsty było jeszcze większe od jego. I niewiele łagodził to fakt, że Ortega zginął straszną śmiercią, bo jego zemsta obróciła się także przeciwko niemu.
Ale nad tym wszystkim górowała nienawiść do Zorro. Tego roześmianego przebierańca, który od lat mieszał w jego planach. Który od czasu do czasu wtrącał się i pomagał mu, po raz kolejny udowadniając, że Luis Ramone jest do niczego, także jako alcalde. Który nie potrafił ani zabić Ortegi, ani samemu zginąć. Który uratował mu życie.
Gdy doktor odebrał mu laudanum, Ramone sięgnął po butelkę. Kolejne szklaneczki whisky koiły i ból nogi, i złość, a nie otępiały tak, jak lekarstwo. Odsuwały wszystko w niepamięć. Jednak myśl o Zorro pozostawała, drażniła, nie pozwalała się uspokoić. Luis Ramone stwierdził, że może tym razem uda mu się zaplanować wszystko tak, by dopaść swego wroga.
Musiał tylko być cierpliwy…


Koniec części drugiej.

W-w, 04.07.2011
Powrót do góry
Zobacz profil autora
an ka



Dołączył: 02 Cze 2011
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:40, 26 Lip 2011    Temat postu:

Szczerze mówiąc, na początku Twojego opowiadania poczułam zawód. Ty się zwyczajnie z tej rany Zorro wykpiłaś, przeskoczywszy sporo czasu naprzód. Owszem, obroniłaś się w sensie utrzymania wiarygodności fabuły, ale spodziewałam się czego innego. I nie udało Ci się mnie oszukać, zauważyłam brak dokładnego wyjaśnienia jak udało się Diego wyzdrowieć, ba! Jeszcze w takim stanie dotrzeć do odległej hacjendy don Carlosa.

Ten zarzut jednak wyblakł w świetle mojej ukochanej psychologii bohaterów. Bardzo, ale to bardzo podobał mi się opis zachowania Diego i Victorii w domku don Carlosa i opis wzajemnych tarć i napięć. Uczłowieczyłaś bohaterów serialu, odheroizowałaś ich, co bardzo cenię, nie tylko w fanfickach, bo – jak pewnie zauważyłaś – nie lubię upraszczania, schematyzowania i cukrowania rzeczywistości. Zwłaszcza zainteresował mnie opis „egoizmu” Vi – tzn. tych fragmentów, które sugerują, że ona chyba wolałaby, żeby Diego zaprzestał swojej krucjaty, jedynie nie umie się do tego przyznać, być może nawet przed samą sobą. I te psychologiczne perełki:
Cytat:

- Teraz? A co z Zorro?
- A co ma być? – odpowiedział pytaniem. Zauważyła, że napina barki, jakby zbierał się do ataku. Przez ten miesiąc spędzony w Monterey nauczyła już odczytywać jego emocje, niezależnie od tego, jak próbował je ukrywać.


Takie fragmenty świadczą również o Twojej spostrzegawczości. Drobny detal w postaci napięcia barków mówi nieraz więcej, niż wydumane opisy. Pomysł z uczeniem się siebie i konfliktami na tym tle uważam za najlepszy w całym opowiadaniu.

Cytat:

- Diego? - Victoria przechyliła głowę, jakby oceniając młodego de la Vegę. Szukała oznak zmęczenia, bólu, jakiś uszkodzeń, które maskowałby przed nimi i nie podobało się jej to, co zobaczyła. Był zmęczony, mocno obolały, ale, co najgorsze, znów założył maskę niefrasobliwego Diego.


Ten fragment również podoba mi się z punktu widzenia konstrukcji postaci, chociaż – jak chyba kiedyś Ci pisałam – polemizowałabym z Twoim postrzeganiem prawdziwej natury Diego-Zorro. U Ciebie Diego to Zorro po nałożeniu maski, co wielokrotnie podkreślasz. Dla mnie obie jego odsłony to role, a prawda leży pośrodku. Być może kiedyś napiszę na ten temat ficka, bo ostatnie coś chodzi mi po głowie, tylko ten czas nie pozwala ;/

Kawałek akcji dalej czytelnik napotyka kolejny minus w tym opowiadaniu. Duży minus dla owych „obcych”, którzy przeszkodzili naszej parze w TAKIM momencie! Smile

Najzabawniejsze fragmenty opowiadania to te, w którym opisujesz Mendozę. Rozczuliły mnie zwłaszcza:
Cytat:

I sierżant ruszył wprost na Ramone. Kilka kroków przed nim potknął się o coś zagrzebanego w piasku placu i wymachując rękoma wpadł na alcalde z takim rozpędem, że tamten aż się zatoczył. Juan uśmiechnął się mimowolnie. Kiedy jeszcze był żołnierzem, uważał Mendozę za leniwego i dobrodusznego ofermę, nie grzeszącego nadmiernie bystrym pomyślunkiem. Teraz jednak musiał zmienić zdanie.

Cytat:

Sierżant bardzo liczył, że ucieknę im gdzieś po drodze, naprawdę, zrobił wszystko, by mi to umożliwić. Brak więzów, wodze trzymane tak, bym mógł się wyrwać w każdej chwili…


Część sensacyjna fabuły w postaci ponownego pojawienia się znanego już czarnego charakteru oraz pomysł z podpaleniem kanionu są również ciekawe, ale to już nie jest to, co tygryski lubią najbardziej, więc nad tym nie będę się rozwodzić Smile

Natomiast bardzo podobała mi się scena podda się zorro (chociaż może nie tyle opis, co sam pomysł) oraz jego ucieczką, ułatwiona przez Mendozę (który po raz kolejny mnie rozczulił).

No, i tak dochodzimy do jednej z ostatnich scen tej części, w której don Alejandro i Viktoria rozmawiają z Diego na temat ratowania alcalde. Szczerze mówiąc ja byłam również zdenerwowana całym tym wątkiem ratowania Ramone po raz kolejny. Przenosząc trochę całą historię na grunt potterowski, Diego okazał się po puchońsku głupi. Wiem, że to natura takich bohaterów, ale ja tam pozwoliłabym mu umrzeć, i mówię to z pełną powagą i odpowiedzialnością. No cóż, nie nadaje się najwyraźniej na bohaterkę seriali Smile
Cytat:

Tak! – prychnął Zorro – A gdybym zginął, byłbym szlachetnym głupcem,

Co racja, to racja, matole! Smile

Jeżeli chodzi o stylistykę i technikę, to jest naprawdę bez zarzutu. Musisz ładnie podziękować Arianie, bo jako beta jest niezawodna. Ale jeden wyjątek potwierdzający regułę znalazłam:
Cytat:

Alcalde zawahał się. Najchętniej by zarzucił, że de la Vega łgał mu w żywe oczy, ale nie potrafił dowieść, że ma rację.

Tym mającym rację z ostatniej części zdania ma być zapewne alcalde, ale z konstrukcji tegoż zdania wynika niezbicie, że chodzi o de la Vegę. Proponowałabym napisać na końcu: „że nie ma racji” i wtedy logicznie i stylistycznie wszystko się będzie zgadzać (tzn. alcalde będzie chodziło o udowodnienie, że de la Vega nie ma racji).

Rozpisałam się, ale to dlatego, że wklejona część jest również długa. Pozostaje mi tylko ukłonić się na pożegnanie, więc -

kłaniam,
a.


Ostatnio zmieniony przez an ka dnia Wto 22:42, 26 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin