Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] TEKST TICI: "Doskonały plan" (fandom Zorro)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 23:59, 05 Cze 2011    Temat postu: [M] TEKST TICI: "Doskonały plan" (fandom Zorro)

Kolejna część przygód Zorro. Jak zawsze, za zgodą Tici Wink


Doskonały plan

Luis Ramonie nie był durniem. Dowodził tego, jego zdaniem, sam fakt, że mianowano go alcalde, choć był nim w pueblo tak małym jak Los Angeles. Zresztą, zdaniem Ramone, Los Angeles nie było aż tak małe, częściej określał je słowem „zaciszne”. No bo w końcu ile puebli na terenie Kalifornii mogło się pochwalić własnym jeziorem? Zaś gazety nie posiadały nawet znacznie większe Monterey czy port w San Pedro. Ramone dyskretnie pomijał przy tym, kto był pomysłodawcą pierwszej z tych nowinek i utrzymywał drugą, podkreślając, że wszystko to pojawiło się w Los Angeles za jego rządów.
O dziwo, mieszkańcy Los Angeles podzielali w tej kwestii jego zdanie. Mieli sporo do powiedzenia na temat pomysłów swojego alcalde, szczególnie tych dotyczących nowych opłat czy podatków i równie dużo na temat samej osobowości Luisa Ramone, ale nikt nie twierdził, że jest on durniem. Raczej uważano, że to sprytny człowiek, który przez posiadaną w swoich rękach władzę i samolubne podejście do świata jest dosyć niebezpieczny. A w każdym razie dość groźny, by unikać otwartego z nim konfliktu. Co oczywiście nie oznaczało, że pewnych problemów nie można było załatwić po cichu, w czym szczególnie celowali żołnierze. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że sam Ramone wiedział, iż jego polecenia czy zarządzenia są traktowane, powiedzmy, że dość oględnie, a w każdym razie nie przestrzegane co do joty, co stanowiło dla niego źródło ciągłej frustracji. Bo, mimo wszystko, mimo rozkwitu powierzonego mu pueblo, mimo powoli, ale stale pęczniejącej prywatnej kasy (kasa miejska była odrębną sprawą i z zasady świeciła pustkami), nie mógł zdobyć wymarzonego poważania i szacunku. Nie mówiąc już o opinii gubernatora, która mogła mu przynieść przeniesienie do innego, zamożniejszego i łatwiejszego w zarządzaniu pueblo.
Ramone doskonale wiedział, kto jest winien zaistniałej sytuacji. W chwilach frustracji wyliczał sobie kolejne osoby: pyskatą do granic bezczelności senoritę Victorię Escalante, prowadzącą jedyną w Los Angeles gospodę, z jadłodajnią i noclegami, gdzie zatrzymywali się wszyscy przejezdni i gdzie toczyło się życie towarzyskie pueblo, która nigdy nie okazywała stosownego dla władzy respektu, protestując przy każdej okazji; don Alejandro de la Vegę, najbogatszego i najbardziej poważanego caballero w Los Angeles i okolicach, który zawsze pamiętał, jakie są przywileje osiadłej tu hiszpańskiej szlachty i nigdy nie omieszkał wytknąć ich naruszenia; don Diego de la Vegę, syna don Alejandro, dziwaka i niezgrabiasza, który jednak nie omijał żadnej okazji, by się wtrącić swoje trzy grosze do każdego zarządzenia alcalde. No i przy żadnej takiej wyliczance Luis Ramone nie pomijał Zorro, tego roześmianego przebierańca, który był w najoczywistszy sposób odpowiedzialny za to, że alcalde cieszył się w Los Angeles tak małym szacunkiem. Bo jeśli nawet, groźbą aresztu czy wręcz egzekucji, udawało mu się zamknąć usta senoricie Victorii czy de la Vegom, tak Zorro nie mógł uciszyć nigdy. Wręcz przeciwnie, im bardziej się starał, tym bardziej spektakularne ponosił klęski. Zorro wyśmiewał go, krzyżował mu plany, obracał je przeciwko niemu, a gdy już-już wydawało się, że tym razem się uda, zmuszał go do porzucenia czy odwołania zarządzeń.
Ramone był na tyle bystry, by przyznać się przed samym sobą, że spora ilość jego niepowodzeń wypływała czy to z jego własnej zachłanności, czy też z tchórzostwa. Gdyby bowiem pewne rzeczy zaplanował bardziej ostrożnie, gdyby nie próbował skorzystać z pewnych okazji, Zorro nie miałby pretekstu do wystąpienia przeciwko niemu. A gdyby nie był tchórzem... Mógł powtarzać sobie, że odwołanie podatku pod groźbą przyłożonej do gardła szpady było przejawem nie tyle tchórzostwa co rozsądku, ale rozgoryczenie, poczucie bycia tchórzem i niesmak do samego siebie pozostawały.
By się od nich uwolnić, by odzyskać poważanie, musiał coś zrobić. Pozbycie się Zorro wydawało się być pierwszym i najlepszym rozwiązaniem. Nie było to jednak takie proste. Ramone, przy okazji wspominania, kto mu jak zawinił, przywoływał też w pamięci wszystkie swoje wcześniejsze próby pozbycia się jeźdźca w masce i efekty, jakie one odnosiły. Musiał przyznać, że najbardziej zbliżył się do swego celu dwukrotnie: gdy Palomarez rządził pueblo i gdy był uwięziony w starej kopalni. Pierwszego nie był w stanie powtórzyć. Pomijając fakt, że metoda Palomareza przyprawiała go o dreszcze, nawet we wspomnieniach, i to, że nie miał dosyć żołnierzy, by ją powtórzyć, to sposób ten okazał się bardzo nieskuteczny. Zorro uciekł z celi w ciągu kilkunastu minut, najwidoczniej mając przygotowaną drogę wyjścia jeszcze zanim pozwolił się tam zamknąć. Drugi sposób był raczej wykorzystaniem okazji, bardzo obiecującym, ale jedynym jego skutkiem był to, że Zorro nie pokazywał się przez kilka tygodni i przesłał mu przez swego kolegę po szpadzie, don Diego, kilka słów ostrzeżenia. No i to, że uznał to za pretekst, by przy innej okazji zaproponować Luisowi Ramone rewanż w przysługach.
Jednak jakiś sposób znaleźć się musiał…

Tego dnia maszyna drukarska miała swój dzień buntu. Wystarczył jeden mało ostrożny ruch i wszystkie czcionki z kaszty rozsypały się po podłodze. Don Diego de la Vega westchnął jedynie i zabrał się za zbieranie ich z powrotem do przegródek. Tyle tylko było w tym dobrego, że pierwsza strona Guardiana została odbita i będzie mógł sprawdzić, ile porobił literówek, gdy już skończy porządkowanie. Praca była brudna i mozolna, toteż pojawienie się sierżanta Mendozy zostało przyjęte z prawdziwą ulgą.
- Buenos dias, sierżancie – Diego starał się zachować dobry humor niezależnie od poplamionych farbą rąk i jeszcze nie posortowanego stosu czcionek na podłodze. – Co was sprowadza?
- Alcalde chce was widzieć w swoim gabinecie, don Diego…
- Alcalde? Nie będę miał dla niego jeszcze nowego numeru, powiedzcie mu, że mam przestoje techniczne – Diego podniósł kolejną czcionkę, obejrzał i wrzucił na właściwe miejsce.
- Ale on nie chce mówić z wami o gazecie…
- Nie? A o czym w takim razie?
- Nie powiedział mi, don Diego…
Diego z westchnieniem wytarł ręce w szmatę. Zbieranie czcionek mogło poczekać. Niedługo pojawi się Felipe i we dwójkę znacznie sprawniej posprzątają cały ten bałagan. Chłopak miał prawdziwy talent do odczytywania liter, nawet tych odwróconych w pojedynczych czcionkach. Ale zanim przyjdzie, on, Diego, może przejść się do Ramone i dowiedzieć, czego od niego chce alcalde.
Alcalde nie bawił się w subtelności.
- De la Vega, jak komunikujecie się z Zorro? – rzucił zamiast powitania.
Don Diego uniósł brwi w zdziwieniu.
- Alcalde, po co wam ta wiedza?
- To dla was nieistotne. Odpowiedzcie!
- Nie, alcalde – Diego uśmiechał się lekko, udzielając tej odpowiedzi ale to nie złagodziło ostateczności tej odmowy.
- To rozkaz!
- Wybaczcie, alcalde, ale nie jestem żołnierzem.
Luis Ramone sapnął gniewnie, słysząc tę odpowiedź. Oczywiście, że młody de la Vega nie był żołnierzem. Mógł jednak wykonać rozkaz swojego alcalde.
- Zastanawiam się – powiedział – czy wizyta w celi nie będzie dla was dobrą okazją, byście się zastanowili nad waszym oporem wobec władzy.
- Czyżbyście chcieli mnie aresztować? Za co?
- Za pomaganie znanemu banicie, za opór wobec władzy i… - Ramone zawahał się na moment – za rozpowszechnianie tajemnic państwowych. – Wskazał na smugi farby drukarskiej na rękawie don Diego.
De la Vega wzruszył ramionami.
- Rozumiem, że moje zwolnienie z aresztu będzie zależało od odpowiedzi na wasze wcześniejsze pytanie?
- Lub od tego, czy Zorro uzna za stosowne spróbować was uwolnić – uśmiechnął się w odpowiedzi Ramone. – Mendoza! Zamknijcie don Diego w celi!
- Ale alcalde…
- To rozkaz!
- Si, alcalde…
Don Diego spokojnie ruszył w stronę wejścia do aresztu. Gdy Mendoza zamknął za nim kratę, Diego wyciągnął z kieszeni kilka monet.
- Sierżancie, bądźcie tak dobrzy i powiadomcie senoritę Escalante, że nie zjem dziś z nią obiadu. Gdyby była tak uprzejma i przysłała mi tu posiłek… Sami też się poczęstujcie, proszę. A, i jeszcze jedno. Będę potrzebował paru drobiazgów…
- Si, don Diego – wyjąkał sierżant, najwyraźniej oszołomiony beztroskim podejściem aresztanta i zniknął za drzwiami. Diego usiadł na pryczy, wypróbowując, czy jest dość wygodna. Już kiedyś spędził tu kilka godzin, więc teraz… Teraz był bardzo ciekawy, jak rozwinie się dalej sytuacja.
Senorita Victoria Escalante, narzeczona don Diego de la Vegi, nie przysłała mu obiadu. O nie, najpierw wpadła do gabinetu alcalde niczym antyczna furia. Siedząc na swojej pryczy Diego z uśmiechem przysłuchiwał się awanturze szalejącej w sąsiednim pomieszczeniu. Musiał przyznać, że początkowo Ramone wykazał się sporą odwagą, stawiając czoła rozwścieczonej senoricie Escalante, jednak szybko sytuacja przestała być zabawna. Luis Ramone zagroził bowiem Victorii, że uwięzi także i ją. To trochę ostudziło senoritę, na tyle, by przeszła od żądań natychmiastowego uwolnienia Diego do domagania się widzenia z uwięzionym. Na to już alcalde przyzwolił.
- Wszystko w porządku, Diego? – zapytała, ściskając mu dłonie przez kraty.
- Wszystko w porządku – odpowiedział. Ucałował wnętrze jej dłoni. – Przepraszam, ale nie mogę ci obiecać, że szybko zjemy wspólny obiad. Mam tu być, póki nie powiem, jak kontaktuję się z Zorro. Albo póki Zorro nie okaże się na tyle nieostrożny, że przyjdzie mnie uwolnić.
- Co on… - Victoria ściszyła głos, zerkając w stronę drzwi prowadzących do gabinetu. Widok Diego za kratami denerwował ją do szaleństwa. I dlatego, że przypominała sobie, jak ona sama była uwięziona w tym areszcie, i dlatego, że sama myśl o tym, że Diego może się tu znaleźć, była dla niej koszmarem już od miesięcy.
- Ciii… kochanie… - Diego raz jeszcze ucałował jej dłoń. – Nic się o mnie nie martw… Nic mi się nie będzie.
- Diego…
- Nic się nie martw – powtórzył Diego i dorzucił szeptem. – Ramone pożałuje, że mnie zamknął, ale to trochę potrwa. Pomożesz mi?
Victoria spojrzała na niego ze zdumieniem pomieszanym z niedowierzaniem. Wyglądało na to, że Diego ma plan, który zrealizuje jako Diego, nie jako Zorro.
- Co mam robić?
- Uprzedź ojca, by nie robił zbytniej awantury, to pierwsze. Przeproś go, że jakiś czas będę… zajęty – Diego zaczął mówić głośniej. – Gdyby pojawił się Felipe, to ma posprzątać w drukarni, rozsypałem niechcący kasztę. Potrzebuję trochę papieru na notatki, pióra i atramentu i jakby przyszły moje książki z Monterey, to też mi je przyślij. A, i jeszcze będę potrzebował świeżego ubrania, Felipe może mi je przynieść.
- Diego… Ty się szykujesz na dłuższy pobyt…
- Oczywiście. Jak mówiłem, albo zdradzę Zorro, albo Zorro po mnie przyjdzie. Choć nie sądzę, by był aż tak nierozważny… I jeszcze… - Diego nachylił się do ucha Victorii szepcąc coś szybko, a jej oczy stawały się coraz większe i większe, aż zaśmiała się głośno.
- Och, Diego!
- Dosyć tych czułości – Ramone stanął w drzwiach aresztu. – Senorita, proszę wyjść.
- A jeśli nie? – Victoria ujęła się pod boki.
- Zamknę was w ostatniej celi!
Na to stwierdzenie Victoria ustąpiła i z dumnie uniesioną głową wymaszerowała z aresztu. Ramone wyszedł odprowadzić ją do wyjścia i wrócił do aresztu.
- Zaczynam się zastanawiać – powiedział – czy dobrze zrobiłem zamykając właśnie was. Senorita Victoria w areszcie przyciągnęłaby Zorro znacznie szybciej…
- Odradzałbym – Diego stwierdził to tak lodowatym tonem, że Ramone spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Powiedziałem, że się zaczynam zastanawiać – odparł i wyszedł.
Przez resztę dnia w areszcie i gabinecie alcalde panował spokój. Ramone siedział nad papierkową robotą, od czasu do czasu klnąc pod nosem na co bardziej skomplikowane wyliczenia, a Diego w swojej celi nie próbował się do niego odezwać. Zajrzał Mendoza, taszcząc koszyk wypełniony smakołykami, potem zjawił się Felipe, niosąc zawiniątko z świeżą odzieżą, książki i przybory do pisania. Więzień ucieszył się na jego widok. Odczekał cierpliwie, aż Ramone zrewiduje paczkę.
- Ojciec bardzo się gniewa? – zapytał głośno.
Chłopiec potrząsnął głową.
- To dobrze. Przyjedzie?
Znów zaprzeczenie.
- W porządku. Posprzątałeś w drukarni?
Przytaknięcie.
- To dobrze. Bardzo dobrze, Felipe. Dziękuję, że przyniosłeś mi coś do pisania. Będę mógł uporządkować swoje notatki do następnego wydania gazety. Może nawet coś napiszę…
- Wszystko w porządku – alcalde z niezadowoloną miną oddał kosz. Diego od razu zaczął rozpinać swoją koszulę.
- Przydałaby mi się miska z wodą – powiedział. – Trochę to nieprzyjemne, tak ubierać świeżą koszulę bez kąpieli… Alcalde, jeśli bylibyście tak uprzejmi…
Mina Luisa Ramone świadczyła, że jest najdalszy od jakiejkolwiek uprzejmości, ale mimo to odwrócił się do drzwi i zawołał.
- Mendoza!
W chwili, gdy był odwrócony, Felipe błyskawicznie wsunął pod siennik na pryczy coś niewielkiego, co do tej pory ukrywał w rękawie. Diego skwitował to kiwnięciem głowy i zabrał się za układanie książek.

Zdaniem Luisa Ramone wieczór nadszedł aż za wcześnie. De la Vega, gdy już dostał swoje książki i papier, resztę dnia przesiedział pogrążony w lekturze i notatkach, ignorując zamieszanie, jakie panowało tuż obok, w gabinecie i na zewnątrz budynku. Alcalde postawił na nogi cały oddział i wyznaczył im podwójne, a w niektórych miejscach potrójne warty. Od dawna już wiedział, że Zorro przychodzi do garnizonu kiedy chce i odchodzi stamtąd kiedy chce, ale tym razem chciał mu to jak najbardziej utrudnić. Warta na dachu miała dopilnować, by przebrany spryciarz nie wykorzystał swojego ulubionego wejścia, posterunki na każdym rogu muru miały utrudnić mu wejście na sam teren garnizonu. Alcalde przykazał także, by żołnierze nawoływali się wzajemnie, a sierżant Mendoza miał wyznaczone kolejne obchody co jakiś czas – to miało zapewnić, że nikt nie wymknie się gdzieś na bok, by się zdrzemnąć, a tym samym nie ułatwi Zorro dostępu do więzienia. Najważniejsze jednak czekało w środku. Sam Luis Ramone zajął miejsce przy celi Diego, usadowiwszy się w najciemniejszym kącie aresztu. Nie liczył bowiem, prawdę mówiąc, że dla Zorro żołnierze będą czymś więcej niż drobnym spowolnieniem bądź utrudnieniem. Ale on sam, z trzema naładowanymi pistoletami, miał szansę. Przez ostatnie tygodnie intensywnie ćwiczył strzelanie do celu i miał pewność, prawie całkowitą pewność, że tym razem nie spudłuje. Świeca przy celi miała mu dodatkowo ułatwić celowanie.
Diego z coraz większym zatroskaniem przyglądał się, jak Ramone lokuje się w swoim kącie. Doskonale, uznał alcalde. Widać domyśla się, jak bardzo te przygotowania mogą okazać się skuteczne i zaczął się wreszcie martwić. Jednak gdy de la Vega nieoczekiwanie zaczął rozmowę, zapytał o coś zupełnie innego.
- Nie obawiacie się, alcalde, że sierżant, składając swoje cogodzinne raporty wskaże miejsce waszej zasadzki? – spytał.
- Nie – odparł Ramone. – Przewidziałem to. Mendoza złoży mi raport dopiero rano.
- A nie obawiacie się, że Zorro was wypatrzy?
- Don Diego! Chyba zauważyliście, że siadam w najciemniejszym kącie! Wierzcie mi, Zorro będzie całkowicie zaskoczony, gdy się tu zjawi.
- Jeśli się zjawi – odparł Diego łagodnie. – Równie dobrze może uznać całe te przygotowania za zbyt wielką przeszkodę, by ryzykować życiem.
- Słucham? – Ramone nie wierzył własnym uszom. – Zorro, obrońca uciśnionych, ma zrezygnować z ratowania swojego przyjaciela? Chyba że chcecie mi wmówić, że go odstraszam!
- Nie chcę – zaprzeczył Diego.
- To dobrze. A teraz zamilknijcie. Zorro może usłyszeć naszą rozmowę.

Światło słoneczne kładło się na ścianie aresztu smugą blasku, w którym tańczyły złociste pyłki kurzu. Ramone przez chwilę przyglądał się temu, usiłując zorientować się, co się dzieje. Spróbował się ruszyć i jęknął. Bolały go plecy, od miejsca, gdzie tracą one swą szlachetną nazwę, a które ulokował na twardym zydlu, aż po kark, którym opierał się o mur. Ręce przytrzymujące pistolet zdrętwiały, a podkurczone nogi zesztywniały tak, że próba ich rozprostowania przypominała włożenie kończyn w mrowisko. Zaś w ustach miał smak popiołu i kurzu.
Co się stało? Pamiętał kolejne obwoływania sierżanta, pilnie obchodzącego posterunki, pamiętał, że nakazał więźniowi siedzieć cicho i nie zdradzać rozmową, że w areszcie ktoś się ukrył, i to, że ku jego zdumieniu, don Diego usłuchał, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy i kiedy zasypiał... Czyżby Zorro posłużył się jakąś swoją sztuczką i uśpił go, by wykraść swego przyjaciela?
Jednak gdy alcalde kulejąc dowlókł się do celi, gdzie zamknął młodego de la Vegę, ku swemu zdumieniu zobaczył na pryczy tobół z koca, z którego wystawały tylko czarna zmierzwiona czupryna i buty. Na grzechot kraty zawój poruszył się i don Diego de la Vega wyjrzał zaspanym wzrokiem na otaczający go świat.
- Buenos dias, alcalde – powiedział i ziewnął rozdzierająco. – Jak minęła noc?
- De la Vega! - warknął Ramone.
- Widzę, że nieszczególnie – Diego usiadł i przeciągnął się, po czym z niesmakiem przyjrzał się swojej zmiętej koszuli. – Będę mógł posłać po świeżą odzież, alcalde? Przydałoby się też trochę odświeżyć przed śniadaniem...
- Dosyć!
- Tak, alcalde?
- Co się działo w nocy?
- W nocy? – Diego ściągnął brwi w wyraźnym wysiłku przypomnienia sobie zdarzeń od wczorajszego wieczoru. – Nic się nie działo – stwierdził wreszcie. – Sierżant nawoływał patrole, wy czekaliście, a ja... no cóż, zasnąłem.
Ramone z jękiem uczepił się kraty. Mrówki odczuwane w nogach przeszły w uczucie palenia, tak silne, że obawiał się upadku. Diego, mimo rozespania, zauważył to.
- Zdrętwieliście? – zapytał. – Na to pomaga tylko ruch, niestety. Musiało być wam okropnie niewygodnie na tym zydlu...
- De la Vega! Czemu Zorro się nie zjawił!
- A miał się zjawić? – don Diego podjął próbę przygładzenia włosów. – Chyba nie umawialiśmy się na to...
Ramone sapnął z furią. Diego popatrzył na niego poważnie.
- O ile dobrze pamiętam, powiedzieliście wczoraj, że będę tu siedział, aż zdecyduję się powiedzieć, jak kontaktuję się z Zorro – stwierdził.
– Albo Zorro was uwolni!
- A ja powiedziałem, że Zorro nie będzie aż tak nierozsądny, by się porywać na areszt, gdy wszyscy są pod bronią, prawda?
Na to Luis Ramone nie znalazł już odpowiedzi. Rzeczywiście Zorro potrafił być wręcz bezczelny, ale nie szalony i wyglądało na to, że rozstawiając tylu żołnierzy, sam Ramone spłoszył swojego przeciwnika, który uznał, że pojawi się innym razem. Nie mogąc już na to nic odpowiedzieć, alcalde pokuśtykał do swojego gabinetu.

Dzień ciągnął się niczym kiepsko wyrobione ciasto. Ramone, po nocy przespanej na zydlu, był rozdrażniony i obolały. Sierżant Mendoza zachrypł od obwoływania posterunków i ledwie widział na zapuchnięte z braku snu oczy. Podobnie senni byli i żołnierze, którzy wykonywali codzienne zadania w spowolnionym tempie, wciąż myląc się i wpadając na siebie. Fakt ten wprawił alcalde w stan zimnej furii, jaka skrupiła się na żołnierzach. Ramone wypadł przed garnizon i zarządził karne ćwiczenia, by ich trochę rozbudzić, jak się wyraził.
Dodatkowo sytuację w garnizonie utrudniał jeszcze więzień. Don Diego był jedynym, który wyspał się ostatniej nocy i teraz, choć starał się być maksymalnie uprzejmy, to sam fakt, że wciąż czegoś się domagał, działał na pozostałych niczym płachta na byka. Obudzony o świcie, zdrzemnął się jeszcze trochę, a potem jął dręczyć wszystkich dookoła. Zaczął niewinnie, prośbą o umożliwienie mu porannej toalety. Potem poprosił o przyniesienie mu śniadania, przy czym był na tyle miły, że osłodził swoje życzenie drobną kwotą w pesos, by jego wysłannik mógł i dla siebie kupić coś smaczniejszego niż zwykły garnizonowy wikt. Po śniadaniu do garnizonu zastukał don Alejandro, który zażyczył sobie spotkania z synem i w dość ostrych słowach dał do zrozumienia alcalde, co sądzi o takich metodach wymuszania informacji. Jakiś czas potem, gdy starszy z de la Vegów pojechał, zjawił się wysłany przez niego Felipe, przywożąc świeżą odzież dla uwięzionego. Potem nadeszła pora obiadu i zjawiła się senorita Victoria, taszcząc kosz wypchany prowiantem. Gdy dowiedziała się, że nie może wejść do aresztu, gdyż wszyscy żołnierze są właśnie zajęciu ćwiczeniami, zaczęła się tego domagać tak głośno, że Ramone, trzymając się za pulsującą z bólu głowę, wpierw zagroził jej po raz kolejny zamknięciem w celi, a potem wartował przy drzwiach więzienia, przysłuchując się z niesmakiem, jak dwójka narzeczonych wymieniała się przez kratę czułymi słowami i smakołykami. Sam nie mógł nic zjeść ze zdenerwowania, a zapach zupy przy jego bólu głowy doprowadzał go do mdłości. Ledwie senorita Escalante wyszła, pod bramą garnizonu pojawił się znów Felipe, tym razem przywożąc świeżo odbity nowy numer gazety, by Diego mógł przeprowadzić korektę i tym razem wartownik w areszcie musiał wysłuchać długiej, fachowej i siłą rzeczy jednostronnej dyskusji nad użytymi czcionkami. Kiedy już Felipe zabrał pokreślone płachty papieru, do bramy garnizonu pukała znów senorita Escalante z koszykiem i kolacją.
To niemal przeważyło szalę. Po nocy wartowania Ramone czuł się tak, jakby obito go solidnymi kijami, a w głowie dudniło mu niczym po kolejnym wieczorze w towarzystwie wina z Monterey. Ćwiczenia z żołnierzami może trochę ostudziły złość alcalde, ale nie przyniosły fizycznej ulgi, a wręcz pogorszyły samopoczucie i na myśl, że będzie musiał po raz kolejny być świadkiem narzeczeńskich czułości, Ramone prawie wyrzucił senoritę Victorię za bramę. Powstrzymała go od tego w ostatniej chwili jedna przytomna myśl, że takie rozwiązanie przyniosłoby więcej szkody niż pożytku, gdyż musiałby stawić czoła jej gniewowi, co spowodowałoby znacznie więcej zamieszania i hałasu, niż był w stanie znieść. Uratował się, nakazując sierżantowi wartę w areszcie. Choć żałował i tego, bo senorita, w podzięce za uprzejmość, obdarowała kolacją także Mendozę, więc alcalde musiał wysłuchiwać jego zadowolonych pomruków, mlaskania i pełnych wdzięczności zachwytów nad burritos. Humor sierżanta jednak znacznie się popsuł, gdy usłyszał, że przed nimi kolejna noc wartowania w oczekiwaniu na Zorro. I tym razem także mają dopilnować, by ten przeklęty lis nie zdołał się zakraść do wnętrza aresztu.
Sam Ramone przygotował się do nocy znacznie staranniej. Tym razem przezornie ulokował w ciemnym kącie fotel, znacznie wygodniejszy od zydla, by oszczędzić sobie zesztywniałych i odgniecionych części ciała. Przygotował też na nowo nabite pistolety, które w ciągu dnia sprawdził, że strzelają dostatecznie celnie. Już dwa razy Zorro wymykał mu się o włos, tylko przez to, że nie miał dobrej broni. Teraz, prócz starego pistoletu, miał jeszcze dwa nowiuteńkie, mniejsze i lżejsze. Typową broń szulerów, ale za to zaskakująco celną, choć na niewielkim dystansie. Jednak w pomieszczeniu powinna ona spełnić swoje zadanie.
Diego de la Vega obserwował te przygotowania ze swojej celi z nieoczekiwanie ponurą miną. Być może, zastanawiał się Ramone, na tą noc przewidywał swoją ucieczkę i obawiał się o swojego zamaskowanego przyjaciela, że ten tym razem wpadnie w zasadzkę. Dlatego też alcalde w ostrych słowach mobilizował żołnierzy do czuwania. Nie przewidział jednak, że nieprzespana poprzednia noc, zmęczenie całym dniem ćwiczeń i miękki fotel zadziałają na jego osobistą zgubę, gdyż nawet nie spostrzegł się, gdy zasnął.
W miarę jak upływała noc, nawoływania żołnierzy były coraz słabsze, jednak wszyscy dzielnie dotrwali do świtu. O pierwszym brzasku Ramone obudził się, zwlekł się z fotela i ruszył na obchód patroli. Nie zaszedł daleko, bo zatrzymał go widok w gabinecie i po chwili dało się słyszeć jego wrzask.
- Mendoza!!!
- Si, alcalde? – Sądząc po zachrypniętym głosie, sierżant Mendoza po nieprzespanej nocy był w kiepskiej formie.
- Mendoza! Co! To! Jest?!
Słysząc to pytanie, wyciągnięty wygodnie na pryczy Diego uśmiechnął się do siebie. Na biurku alcalde pyszniło się potężne, przekreślające cały blat „Z”.

Widok pokreślonego biurka uświadomił alcalde, że pomimo wszelkich środków ostrożności Zorro zdecydował się pojawić. Zdołał przeniknąć aż do garnizonu i wyglądało na to, że de la Vega nie uciekł z aresztu tylko z jakiejś nieznanej Luisowi Ramone przyczyny, może właśnie dzięki temu, że tak pilnie krążyły patrole. Jednak gdy minęła mu pierwsza wściekłość, zrozumiał także, że jego plan zadziałał. Zorro pojawił się, by pomóc przyjacielowi. Teraz tylko należało zachęcić go do bardziej bezpośrednich i mniej ostrożnych działań.
Dlatego też, gdy znów pojawiła się przy bramie senorita Victoria Escalante, sierżant Mendoza ze zmartwioną miną zabronił jej wejścia. Z rozkazu alcalde nikt nie miał już prawa kontaktować się z don Diego de la Vegą. Sierżant martwił się słusznie, bo po ostrej wymianie zdań senorita dumnie ruszyła przez plac z powrotem do swojej gospody, unosząc ze sobą cały kosz ze śniadaniem. Tym razem nie poczęstowała placuszkami…
Sierżant musiał pełnić niewdzięczną rolę odźwiernego przez cały dzień. Po senoricie pojawił się Felipe z świeżymi ubraniami na zmianę i nowym numerem gazety. Także on musiał odejść z kwitkiem. Ustąpił, ale wkrótce pojawił się zaalarmowany przez chłopca don Alejandro, oburzony, że Ramone nie tylko przetrzymuje jego syna w areszcie, ale i nie zezwala na elementarne wygody więźnia. Jego oburzenie zaprowadziło go aż do gabinetu, gdzie Ramone leczył chłodnymi okładami migrenę po dwu źle przespanych nocach, ale też okazało się być bezskuteczne wobec uporu alcalde. W południe znów pojawiła się senorita Victoria, mając nadzieję, że awantura z don Alejandro zmiękczyła nieco alcalde. Niestety płonną, bo Ramone, wściekły i obolały, nie miał zamiaru ustąpić nawet na krok i nie wpuścił jej na teren garnizonu, nie mówiąc już o areszcie. Odeszła, ale odgrażając się, że jeszcze wróci.
Jak się szybko okazało, senorita Escalante spróbowała zmiękczyć alcalde i pomóc narzeczonemu w inny sposób. Gdy po południu żołnierze udali się do gospody, zastali ją w drzwiach, z miotłą w ręku. W niezbyt oględnych słowach dała do zrozumienia, że póki don Diego de la Vega skazany jest na garnizonowy wikt, żaden z mieszkańców garnizonu nie ma prawa wstępu do jej gospody, nie mówiąc już o takich luksusach jak picie wina czy posiłki. Oczywiście, gdyby ktoś się zgodził zanieść dla Diego koszyk z prowiantem, restrykcje wobec niego byłyby wycofane.
Ponieważ sierżant Mendoza był zajęty gdzieś w garnizonie, kapral Rojas, z racji starszeństwa stopniem, zagarnął dla siebie ten przywilej. Porwał koszyk i pomaszerował przez plac, jednak jak szybko odszedł, tak szybko wrócił, a za nim kroczył rozwścieczony Ramone.
- Senorita! Żądam, abyście przestali przekupywać moich żołnierzy – oświadczył.
- Alcalde! – senorita Escalante nie miała zamiaru ustąpić, a przyjście Ramone do jej gospody było okazją, której nie mogła nie wykorzystać, niezależnie od tego, co mówił jej Diego. – Żądam natychmiastowego zwolnienia mojego narzeczonego!
- Don Diego de la Vega został aresztowany za pomaganie znanemu bandycie i ujawnianie tajemnic państwowych, chyba o tym nie zapomnieliście!
- Nie zapomniałam! Tak samo jak pamiętam o tym, że to od waszych kaprysów zależy, czy można podać mu jedzenie do aresztu!
- Od moich kaprysów?
- Jasne! A czy to aresztowanie nie jest waszym kaprysem? Nie macie ani dowodów, ani świadków, a tajemnice… Diego nie pisze o niczym, o czym się nie mówi! Musicie być bardzo tym rozczarowani!
Ramone zgrzytnął zębami. Wyglądało na to, że senorita Escalante za chwilę zapędzi go w kozi róg, a przynajmniej zmusi do przyznania, że oskarżenia przeciw don Diego są mniej czy bardziej fikcyjne. Ale on też mógł działać. Odwrócił się i podszedł do krawędzi werandy.
- Mendoza!!!
- Si, alcalde… – padła natychmiastowa odpowiedź i sierżant truchcikiem przebiegł przez plac. – Si, alcalde? – powtórzył.
- Zabierzcie senoritę Escalante do aresztu i zamknijcie ją w ostatniej celi!
- Co?! – krzyknęła senorita w tym samym czasie, gdy Mendoza jęknął.
- Ależ alcalde…
- To rozkaz, sierżancie!
- Si…
- No tak! – prychnęła senorita Victoria. – Teraz przyszła wam fantazja zamknąć mnie!
- Ależ senorita… - Ramone poufale ujął ją za ramię i schylił się do jej ucha. – To nie jest moja fantazja. To jest mój plan.
Spojrzała na niego, nagle przestraszona.
- Jak myślicie? Zorro mógł zrezygnować z uwolnienia don Diego, ale czy nie zrobi tego, gdy to wy będziecie w areszcie?
- A zwolnicie Diego? – zapytała szybko.
- Ależ skąd. Im więcej przyjaciół w areszcie, tym większa jego odpowiedzialność, nieprawdaż?
Senorita Escalante wzruszyła ramionami.
- Senora Antonia! – zawołała głośno. – Alcalde mnie aresztował! Zadbajcie, żeby żołnierze nie stołowali się w gospodzie!
- Si, senorita! – starsza kobieta wychyliła się zza kuchennej zasłony. – Póki nie odwołacie, żaden żołnierz nie ma tu wstępu! – dorzuciła ku wyraźnemu rozbawieniu obecnych w pobliżu caballeros i peonów, którzy jawnie już zasłaniali usta, by się nie roześmiać w głos. Ramone poczerwieniał, ale zanim zdołał coś powiedzieć, senorita Victoria odstawiła miotłę i ruszyła w stronę garnizonu, niczym królowa prowadząca orszak.
Na widok wchodzących don Diego poderwał się ze swojej pryczy.
- Victoria! Co się stało?
- To się stało – senorita zatrzymała się przy kracie i chwyciła Diego za rękę – że alcalde uznał, że popełniłam zbrodnię, zakazując żołnierzom stołowania się w gospodzie. Zostałam aresztowana.
- Za niewpuszczenie ludzi do gospody?
- I za wysłanie kaprala Rojasa z kolacją dla ciebie – dorzuciła.
- Nie za wysłanie – wtrącił Ramone – ale za próbę przekupstwa żołnierzy i lekceważące uwagi o przedstawicielu władzy w pueblo.
- Stwierdzenie, że kierujecie się swoimi kaprysami nie było lekceważeniem. To była szczera prawda!
- Która podważa autorytet alcalde w pueblo!
- By podważyć czyjś autorytet, ktoś musi go mieć!
- Senorita! Natychmiast marsz do celi! Może noc na pryczy ostudzi wasze zapały!
- Może przespana noc przywróci wam zdrowy rozsądek! – odpaliła Victoria i niechętnie ruszyła w stronę otwartej kraty.
- O nie, senorita, nie do tej! – warknął Ramone. – Do ostatniej!
- Ostatniej?
- Oczywiście, że do ostatniej! Nie myślcie sobie, że zamknę was razem! Czy też pozwolę na spiskowanie!
- Ależ alcalde – uśmiechnął się don Diego. – Gdybyście chcieli zamknąć nas razem, musielibyście wpierw zaprosić tu padre Beniteza… I całe pueblo na świadków, rzecz jasna. Oczywiście, to wszystko zależy od was, ale skoro jest zakaz wstępu żołnierzy do gospody, to siłą rzeczy…
- Dosyć – wrzasnął Ramone. – Senorita! Proszę szybciej!
Victoria wzruszyła ramionami i ruszyła do wskazanej celi. Gdy alcalde własnoręcznie zatrzasnął za nią kratę, usiadła spokojnie na pryczy.
- No, to teraz zobaczymy – sapnął Ramone.
- Zobaczymy co? – zainteresował się don Diego.
- Czy Zorro przyjdzie was uwolnić.
- Zorro? Nie sądzę… Nie umawialiśmy się tak, nieprawdaż?
- Ale był tu ostatniej nocy!
- No cóż, sprawdzał, czy nie dzieje mi się krzywda…
Ramone z trzaskiem zamknął za sobą drzwi prowadzące do gabinetu. Po chwili rozległo się zza nich, nieco stłumione przez solidne drewno:
- Mendoza!!!
- No cóż – westchnął don Diego. – Trzeba będzie wytrzymać tę noc. Victorio… Dasz radę?
- Z tobą? Dam.
- To dobrze… Myślę, że alcalde zaczyna mieć już powoli dosyć.

Gdy zapadł zmierzch, Ramone znów pojawił się w areszcie, taszcząc fotel.
- Znów zasadzka, alcalde? – zainteresował się uprzejmie don Diego.
Ramone nie odpowiedział. Zignorował pytanie, starannie udając, że jest zajęty układaniem pistoletów na stoliczku przy fotelu.
- Fotel, stoliczek… - senorita Victoria podeszła do kraty. – Widzę, że czatujecie w zasadzce w bardzo wygodny sposób…
Także na tą zaczepkę nie było odpowiedzi.
- Victoria, proszę – odezwał się Diego – daj spokój alcalde… Widziałem, co się z nim działo po pierwszej nocy. Ledwie mógł chodzić, tak zesztywniał, siedząc na zydlu. Skoro ma tu czatować przez całą noc, niech ma tę odrobinę komfortu…
- Mógłby nie czatować, tylko wypuścić nas do domu – stwierdziła senorita. – Skoro jednak uparł się, by użyć nas jako przynęty, to niech też się odrobinę pomęczy.
- Ależ Victorio, kochanie… To będzie już trzecia noc zasadzki… Naprawdę nie żałuj mu tego fotela…
- Dosyć – Ramone wyprostował się z poczerwieniałymi policzkami. – Zamilczcie! Cieszcie się, że nie kazałem was przywiązać do bramy!
- Nie ważcie się tego zrobić, alcalde. Nie wobec Victorii – odpowiedział don Diego, nagle lodowatym tonem.
Ramone odwrócił się gwałtownie i podszedł do celi de la Vegi. Ten jednak nie uchylił się przed spojrzeniem. Alcalde nagle przypomniał sobie ostrzeżenie, jakiego kiedyś udzielił mu w przypływie dobrego humoru Zorro. „Diego de la Vega nie chce krzywdzić ludzi, ale w końcu stanie się zabójcą. Jeśli tylko ktoś go zrani dostatecznie dotkliwie”. Wyglądało na to, że senorita Victoria Escalante była tym słabym punktem don Diego, dotknięcie którego wyzwalało w tym łagodnym mężczyźnie lodowatą furię.
Ramone już wychodził, gdy don Diego odezwał się znowu.
- Może jednak tej nocy zrezygnujecie z zasadzki? – powiedział. – Żołnierze nie dadzą sobie rady…
- Zrezygnować? Byście uciekli z Zorro?
- Cóż – uśmiechnął się de la Vega – postaram się wyperswadować Zorro uwalnianie nas tej nocy.
- Nie pozwolę na to!

Noc upłynęła podobnie jak dwie poprzednie. Zachrypnięte nawoływania umęczonych żołnierzy na zewnątrz dość szybko zmieszały się z łagodnym pochrapywaniem drzemiącego Ramone wewnątrz aresztu. Gdy o brzasku poderwał się na nogi, don Diego de la Vega i senorita Victoria Escalante spali spokojnie w swoich celach. Także na biurku nie pojawił się żaden nowy znak, jakby Zorro uznał, że jeden raz wystarczy, by udowodnić alcalde, że potrafi, mimo wartowników, zajrzeć do jego gabinetu.
Jednak względnie dobry humor Ramone, mimo wciąż obecnego bólu głowy i poczucia zmęczenia i niedospania, szybko minął. Okazało się, że scysja z senoritą Victorią Escalante z poprzedniego wieczoru była tylko mizerną przygrywką do tego, co zaczęło się dziać od rana. Zaczęło się już zaraz o świcie, gdy senorita Victoria się obudziła i odkryła, że poprzedniego wieczoru, przy aresztowaniu, zapomniała zabrać z gospody swoje przybory toaletowe. Don Diego z stoicką cierpliwością znosił od poprzedniego dnia podobne braki, ale ona nie zamierzała przebywać w areszcie z nieuczesanymi włosami i w nieświeżej sukni.
- Jak to, alcalde? – pytała. – Czy nie wystarczy wam, że zostałam tu uwięziona? Musicie jeszcze poniżać mnie tym, że nie mogę o siebie zadbać w choćby najprostszy sposób?
- Alcalde – wtórował jej don Diego – proszę pozwolić senoricie Victorii na odwiedzenie pokoju, czy choćby wysłanie kogokolwiek po jej przybory toaletowe, skoro nie chcecie zwolnić jej z aresztu…
- Jesteście więźniami – warknął Ramone. – Nie zapominajcie o tym!
- Oczywiście, że nie zapominamy – zgodził się potulnie don Diego. – Jednak prosimy tylko o odrobinę elementarnych wygód i uprzejmości cywilizowanego człowieka…
- Cywilizowanego! Phi! – prychnęła Victoria. – Cywilizowany człowiek uprzedza życzenia kobiety, nie odmawia z wyimaginowanych przyczyn!
Ramone trzasnął drzwiami. W progu gabinetu zderzył się z Mendozą. W pierwszej chwili ucieszyło go pojawienie się sierżanta, bo miał kogo wysłać do gospody razem z senoritą Victorią. Nie wyobrażał sobie bowiem, by mogła ona zająć się swoją toaletą w celi, ale sierżant nie miał ucieszonej miny.
- Alcalde… - wyjęczał.
- Co się stało? – spytał Ramone. Mendoza zaczynał tak pojękiwać, gdy działo się coś złego, czemu on sam nie mógł zaradzić i co, z całą pewnością, miało wprawić jego, alcalde, w zły nastrój.
- Szeregowy Munoz został związany – wyjęczał sierżant. – A na ścianie… Zobaczcie…
Na ścianie aresztu, tuż koło okna celi senority Escalante ktoś nakreślił węglem wielkie „Z”. Szeregowy Munoz siedział na ziemi i rozcierał zdrętwiałe nadgarstki. Nie, nie widział, kto go zaskoczył. Pełnił wartę, rozglądał się, aż tu nagle… Obudził się, gdy było już widno, związany i obolały. Co zaniepokoiło Ramone jeszcze bardziej niż znak, bo przecież w końcu ani de la Vega, ani senorita nie uciekli, to to, że nikt, aż do świtu, nie spostrzegł, że Munoz się nie odzywa. Rozwścieczony alcalde wpadł jak bomba z powrotem do aresztu.
- Zorro był tu w nocy! – krzyknął.
- Co? – zdziwiła się senorita Victoria.
- Proszę nie udawać, że go nie było! Zostawił swój znak na ścianie!
- Nie rozumiem, czemu pan krzyczy, alcalde – odezwał się de la Vega. – Jak pan widzi, nie uciekliśmy i nadal jesteśmy w swoich celach. A że pańska pułapka nie zadziałała… no cóż, nie jesteśmy zobowiązani budzić czy to pana, czy pańskich żołnierzy, gdy pojawia się Zorro.
- Ale spiskujecie z nim!
- Naprawdę, nie powinno was to dziwić, alcalde, że Zorro przyszedł, by się upewnić, że jesteśmy dobrze traktowani.
Ramone obrócił się na pięcie i wypadł z aresztu. De la Vega miał oczywistą rację. Nie musiał ani go obudzić, ani też informować, że rozmawiał z Zorro. Wyglądało na to, że tylko jego dobrą wolą było to, że wciąż przebywał w areszcie.
Po takim początku dnia mogło być już tylko jeszcze gorzej. Zdenerwowany odkryciem znaku Zorro na murze Ramone zapomniał o swoim postanowieniu wysłania senority Escalante pod eskortą do gospody, co szybko zaowocowało jej kilkoma kwaśnymi uwagami odnośnie jego manier wobec kobiet, a dla niego stało się nagle sprawą honorową. Skoro bowiem miał ustąpić w kwestii toalety pod wpływem jej kilku nieprzyjemnych stwierdzeń, to co miało by się dziać dalej?
Brak porannej toalety najwyraźniej skwasił humor senority Escalante na cały dzień. Ramone, pracując przy biurku, co i rusz słyszał jej uwagi pod swoim adresem, wygłaszane niby do Diego, ale dostatecznie głośno, by mógł je usłyszeć i on. A także sierżant Mendoza, kapral Rojas i każdy inny żołnierz, który wszedł do gabinetu. Nie mówiąc już o don Alejandro de la Vega, który pojawił się, by domagać zwolnienia syna i jego narzeczonej. Ostrym wypowiedziom hacjendero o próbach przywrócenia tyranii towarzyszyły wygłaszane z aresztu komentarze senority, podające w wątpliwość władze umysłowe alcalde, jego wykształcenie czy maniery. Don Diego pozornie próbował tonować wypowiedzi swojej narzeczonej, ale każde jego odezwanie tylko pogarszało sytuację w oczach Ramone. Już nie wiedział, co jest gorsze: czy sarkazm senority, czy pozorna uprzejmość młodego de la Vegi.
Pod koniec dnia Ramone słaniał się już na nogach. Po tym, jak odkrył, że nikt nie zwrócił uwagi na brak Munoza, urządził całemu garnizonowi karną musztrę, osobiście nadzorując, czy wykonują wszystkie jej elementy. Podejrzewał bowiem, że gdyby powierzył to zadanie sierżantowi, niezależnie od tego, że to Mendozy obowiązkiem było dopilnować, czy wszystko jest w porządku z posterunkami, to ten oferma przymknąłby oko na wszelkie niedociągnięcia. A tak, on sam miał możliwość nadzorowania, czy żołnierze wykonują jego polecenia i przypomnienie im, że tylko przez ich niedbałość Zorro bezkarnie podkradł się ostatniej nocy.
Wchodząc do aresztu, Luis Ramone był zmęczony, głodny i zły.
- Tej nocy raczej nie planujcie ucieczki – ogłosił kwaśno. – Przypomniałem żołnierzom, że mają pełnić warty.
- Słyszeliśmy – odpowiedziała senorita Victoria. Stała przy kracie, podobnie jak młody de la Vega i coś podpowiadało alcalde, że ta dwójka przed chwilą rozmawiała.
- Jeśli macie jakieś sekrety – rzucił – to chętnie ich posłucham. Szczególnie tego, jak i gdzie spotykacie się z Zorro.
- W mojej kuchni – prychnęła senorita – kiedy jeszcze do mnie zaglądał. Sami go zresztą tam widzieliście.
- O, więc jednak… Może jeszcze jakiś sekret?
- Więc do swego braku wychowania dodajecie jeszcze chęć poznawania cudzych tajemnic? Ładnie to tak, alcalde?
- Alcalde – zauważył spokojnie don Diego – wiecie przecież, że i nie uciekniemy, bo wszędzie są żołnierze, i nie zdradzimy wam więcej informacji o Zorro. Naprawdę nie widzę sensu w przetrzymywaniu nas tutaj. Męczycie tylko siebie i nas. Nie mówiąc już o żołnierzach.
- Daj spokój, Diego… - odezwała się Victoria. – Skoro alcalde chce nadal męczyć żołnierzy…
Ramone nagle zrozumiał, że don Diego miał rację. Nie było większego sensu zatrzymywania tej dwójki tutaj, gdy Zorro dość otwarcie pokazał, że nie robi to na nim większego wrażenia. Ramone doskonale pamiętał, jak Zorro składał mu wizyty z mniej istotnych, jego osobistym zdaniem, powodów, niezależnie od tego, jak mocno był obstawiony garnizon, i wiedział już, że jego plan, jak na razie, pozostaje bezskuteczny. Jednak Luis Ramone nie zaliczał cierpliwości do swych największych zalet. Zdawał sobie sprawę, że wiele rzeczy tracił przez ten brak, że być może jego plany byłby lepiej realizowane, a i z samym Zorro miałby mniej zatargów, gdyby nie był tak niecierpliwy, ale teraz był niewyspany po kolejnej nocy spędzonej na zasadzce i naprawdę bardzo zmęczony. Słowa senority przechyliły szalę.
- Skoro Zorro tak się nie przejmuje tym, że tu jesteście – warknął – dam mu powód do przejmowania. Jeśli znów się podkradnie, powiedzcie mu, że ma trzy dni, by się oddać w moje ręce. Albo spróbować was uwolnić. Jeśli tego nie zrobi, na trzeci dzień wyjdziecie stąd oboje. Prosto na szubienicę.
- Oszaleliście, alcalde! – de la Vega poderwał się i stanął tuż przy kracie.
- Wy macie drugi sposób na rozwiązanie tej sytuacji – zwrócił się do niego Ramone. – Powiedzcie mi, gdzie się ukrywa Zorro, a wypuszczam was. Oboje.
Kostki zaciśniętej na pręcie kraty dłoni don Diego pobielały, ale młody de la Vega nie odpowiedział. Ramone podszedł bliżej kraty. Nie za blisko. Czuł, że w tej chwili wejście w zasięg ręki więźnia może się dla niego źle skończyć.
- Trzy dni – powtórzył. – Za trzy dni zobaczycie, jak wasza narzeczona tańczy na stryczku. Bo to ona pójdzie pierwsza. Zastanówcie się więc, czy nie lepiej będzie wam zdradzić przyjaciela. [/b]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 0:01, 06 Cze 2011    Temat postu:

Victoria czekała. Wprawdzie Diego zapewnił ją, że nie ma niebezpieczeństwa, ale to, co usłyszała od alcalde nie pozwalało jej zasnąć. Już raz spędzała taką noc z perspektywą szubienicy o świcie, i choć wiedziała, że i de la Vegowie, i Zorro starają się jej pomóc, to nie zmniejszało to wtedy jej lęku. Zorro uratował ją tamtego ranka, ale teraz, choć mieli jeszcze trzy dni przed sobą, nie mogła zasnąć.
Było już dobrze po północy. Nawoływania żołnierzy stały się już bardzo słabe, widać było, że przegrywają oni na posterunkach nierówną walkę z własnym niedospaniem i zmęczeniem. Ramone też zasnął, wtulony w oparcie fotela pochrapywał lekko, tuląc do siebie pistolet.
Diego podniósł się nagle z pryczy. W słabym świetle świeczki dostrzegła, że wyciąga coś spod siennika i sięga do zamka drzwi celi. Cichy trzask i krata uchyliła się lekko, a Diego przemknął przez korytarz i zajął się jej drzwiami. Gdy się otworzyły, delikatnie dotknął palcami jej ust i wskazał drzwi. Uśmiechnęła się. Odpowiedział jej uśmiechem. Nim wyszli, wszedł do pustej celi i wyciągnął spod siennika zawiniątko. Żadne z nich nie zauważyło, że śpiący Ramone osuwa się lekko w fotelu, a jego palce zaciśnięte na rękojeści pistoletu powoli się rozluźniają.
W gabinecie zatrzymali się na moment. Zawiniątko okazało się strojem Zorro. Victoria stłumiła chichot na myśl, że rozwścieczony Ramone nawet nie zauważył, że Diego od dwu dni paraduje po celi w czarnych spodniach Zorro. Początkowo miała wątpliwości, co do sensu i zasadności tracenia czasu na takie przebieranki, ale Diego wyjaśnił jej, że w razie kłopotów z żołnierzami lepiej będzie, jeśli to Zorro będzie osłaniał ucieczkę, nie de la Vega. Teraz więc szybko zmienił koszulę i oboje ruszyli do wyjścia.
Dłoń uśpionego Ramone była już całkiem luźna. Pistolet przesunął się po kolanie i, nie przytrzymywany, zsunął się na podłogę.
Alcalde poderwał się na dźwięk stuknięcia. W pierwszej chwili wydawało mu się, ze wszystko jest w porządku - w areszcie nie było nikogo obcego, ale za moment dostrzegł, że najbliższa prycza, w celi senority Escalante, jest pusta, a krata tylko przymknięta. De la Vegi też nie było.
Pognał do wejścia.
Na placu przed garnizonem było pusto, ale wystarczyło jedno cmoknięcie, by z zaułka wysunął się Tornado, a za nim drugi wierzchowiec. Za nimi wyjechał Felipe, unosząc uspokajająco dłoń, nim spiął swojego srokacza i zniknął w ciemności ulicy.
Zorro podsadził Victorię na siodło kasztanki i sięgał właśnie po wodze swojego konia, gdy Ramone wypadł zza bramy.
- Zorro!!! – ryknął.
Czarno odziany jeździec odwrócił się w jego stronę i zasalutował szpadą w szyderczym powitaniu. Ramone sięgnął do pasa, tylko po to, by odkryć, że jego własna szpada pozostała tam, gdzie ją odkładał po raz ostatni, czyli w sypialni. Za to w kieszeni surduta miał jeden z tych nowych małych pistoletów. Uniósł go pośpiesznie, by uprzedzić chwilę, gdy Zorro znajdzie się o krok bliżej i wytrąci mu broń z ręki biczem.
Huknął strzał.
Zorro szarpnął się, jakby uderzony pięścią. Uniósł dłoń do piersi, jakby zaskoczony i nagle, ku zdumieniu patrzącego na to Ramone, ugięły się pod nim nogi i osunął się na ziemię.
- Zorro!!! – wrzasnęła Victoria. Zeskoczyła z siodła.
Za plecami Ramone tupot nóg oznajmił nadbiegających żołnierzy, ale Luis Ramone widział tylko jedno – czarno odzianą postać, leżącą twarzą w dół na placu. Ruszył w jego stronę i zatrzymał się nagle. Victoria przyklękła przy Zorro, wyszarpnęła mu zza pasa pistolet i uniosła w stronę alcalde.
- Ani kroku, alcalde – ostrzegła.
Zamarł.
W bramie tłoczyli się żołnierze, Ramone słyszał stłumione „Madre de Dios” Mendozy, posykiwania innych, ale wszystko sprowadzało się dla niego do tej połyskującej lufy.
- Odłóż broń, senorita – powiedział, starając się brzmieć chłodno i spokojnie. – Nie dasz rady. Jemu już nie pomożesz, a sobie możesz zaszkodzić.
- Cofnij się, alcalde – odpowiedziała.
- Masz tylko jeden strzał.
- Celuję w ciebie, alcalde.
Ramone mimowolnie zrobił krok do przodu.
Strzał.
Kula uderzyła gdzieś w mur czy belki bramy, ale alcalde skulił się. W następnej chwili na niego i na żołnierzy wpadł rozzłoszczony ogier. Ramone padł plackiem na ziemię, modląc się, by nie dostać się pod te tańczące kopyta, a Mendoza i pozostali uznali, że bezpieczniej będzie, gdy zatrzasną bramę. Chwilę później o jej deski zadudniły kopyta. Tornado szalał, usiłując dostać się do ludzi w garnizonie. Alcalde leżał plackiem, wiedząc, że jeśli tylko się poruszy, koń wdepcze go w piach.
- Tornado! – zawołała nagle Victoria. – Tornado!
Koń kopnął jeszcze raz bramę i zawrócił do swego pana. Ramone zobaczył, jak wierzchowiec klęka przy leżącym nieruchomo Zorro. Victoria zdołała wciągnąć na siodło bezwładne ciało i sama siadła zaraz za nim. Koń poderwał się i nim Mendoza zdecydował się wyjrzeć zza bramy, tętent kopyt Tornado ucichł już w mroku nocy. Ramone dostrzegł jeszcze tylko, że przy rogatkach miasta dołącza drugi jeździec.
Na oświetlonym pochodniami piasku przed garnizonem pozostał tylko porzucony kapelusz, toledańska szpada i plama skrwawionego piasku.

Don Alejandro czekał na nich w wejściu do jaskini. Gdy zobaczył, w jakim stanie wracają, zachłysnął się z przerażenia.
- Ramone strzelił do niego – Victoria oparła na sobie ramię Zorro, gdy don Alejandro pomagał jej ściągnąć z siodła bezwładne ciało. – Ścigają nas. Zdołaliśmy ich zgubić za miastem, ale…
- Potem będziemy tym się martwić – starszy de la Vega rozerwał Zorro koszulę i aż syknął na widok rany. Nachylił się nad synem, nadsłuchując oddechu, po chwili odwrócił rannego na bok. – Nie jest dobrze… - powiedział. – Tyle dobrego, że kula przeszła na wylot. – Pokazał Victorii drugą ranę, na plecach. – Gdyby utkwiła w ciele…
Felipe już klęczał obok, z pękiem szarpi w dłoniach.
- Przynieś jeszcze wody, Felipe, musimy przemyć tę ranę. I koce – polecił don Alejandro.
- Musimy go przenieść… - odezwała się Victoria.
- Nie. Skoro was ścigają, to Ramone zajrzy i do hacjendy.
Dla Victorii było to jak powtórka z koszmarnego snu. Chłodna, pusta jaskinia, ogarek świecy na stole i plamy krwi rosnące na szarpiach, gdy wraz z don Alejandro nakładali opatrunki. Felipe przybiegł z miską wody, potem z naręczem koców i pościeli.
- To nie zastąpi łóżka, ale nie możemy zrobić nic innego – de la Vega troskliwie otulił syna kocem. – Podsuń mu jeszcze trochę poduszek pod głowę. Musi leżeć wysoko, inaczej będzie miał kłopoty z oddychaniem.
- Lekarz…
- Lekarz tu już nic nie pomoże, Victorio. A może nam zaszkodzić, gdy rozpozna Diego.
- Ale…
- Wiem, to trudne. Ale jesteśmy zdani tylko na siebie.
Victoria zagryzła wargi, by się nie rozpłakać. Diego był tak blady, oddychał tak słabo… Nim się jednak odezwała, coś zahałasowało w oddali. Don Alejandro uniósł głowę.
- Szybcy są – mruknął. – Nie wychodźcie. Felipe, na wszelki wypadek zablokuj wejście, gdy wyjdę.
Sprawdził jeszcze pobieżnie, czy na ubraniu nie ma śladów krwi i ruszył do wyjście do biblioteki. Gdy tylko kamienna płyta wróciła na swoje miejsce, Felipe zasunął ją solidnym drągiem. Teraz do jaskini można było wejść tylko od zewnątrz, nikt z hacjendy nie mógł dostać się do środka. Ten prosty sposób zabezpieczenia wprowadził Diego, gdy raz, przez przypadek, komuś zdarzyło się uruchomić mechanizm otwierający.
- De la Vega! De la Vega! – Victoria rozpoznała głos Ramone. – A, tu jesteście, de la Vega!
- Co się stało? – głos don Alejandro był chłodny i obojętny. – Z jakiego powodu nachodzicie mnie w środku nocy?
- Wasz syn wraz z narzeczoną zbiegli z aresztu.
- Tu ich nie ma. I, uprzedzając wasze pytanie, nie wiem, gdzie są, skoro uciekli.
- Domyślam się, że tu ich nie ma – prychnął Ramone. – Zastrzeliłem Zorro – pochwalił się – więc pewnie są gdzieś na wzgórzach, w jego kryjówce.
- Zastrzeliliście Zorro?
- Jednym strzałem – w głosie Ramone była czysta satysfakcja. – Tyle, że senorita Escalante zdołała wciągnąć go na siodło, wiec nie mam na razie trupa, by wam go pokazać.
- Ale, jak widzę, możecie się tym pochwalić.
- Nie bądźcie tak pewni siebie, de la Vega!
- A to z jakiej przyczyny? Co może być powodem, że najeżdżacie mój dom, oczywiście poza chęcią poinformowania mnie, że mój syn z narzeczoną zbiegli z więzienia?
- Jesteście aresztowani, de la Vega.
- Za co?!
- Za pomoc wrogom króla, sprzyjanie bandytom, ucieczkę z więzienia… Jeszcze parę rzeczy się na pewno znajdzie, by ładnie wyglądać w waszym wyroku śmierci.
- Co!?
- Nie słuchacie, de la Vega? Jesteście skazani na śmierć. Za bunt, zdradę i takie tam inne występki. Śmierć i konfiskata majątku. Aha, gdzie jest ten niemy smarkacz? Mój wyrok obejmuje także jego.
- To się wam nie uda!
- A kto mi zabroni? Zorro? Jest martwy. Wasz syn? Poczekam z waszą egzekucją, aż będę mógł go postawić obok was.
- Gubernator się dowie!
- Gubernator dostanie ode mnie wyjaśnienie, że sprzyjaliście temu bandycie Zorro. Całe pueblo zaświadczy, że on was ochraniał i to niejeden raz. To powinno wystarczyć.
- Ty łajdaku!
- Licz się ze słowami, de la Vega. Od teraz to od twojego zachowania zależy, jak długo pożyjecie. Zabrać go!
Chwila szamotaniny i zaraz potem kroki żołnierzy ucichły w głębi budynku. Felipe przy wejściu zamarł, nadsłuchując z całej siły. Miał wrażenie, że jeszcze ktoś pozostał w bibliotece. Nagle kroki wróciły.
- Alcalde… - odezwał się Mendoza.
- Sierżancie, wyznaczcie pięciu ludzi i zostawcie ich tu z kapralem Rojasem. Mają pozamykać okna i drzwi, uprzedźcie też służbę, żeby opuściła dom. Wystawić warty na zewnątrz. Jak don Diego się pojawi, aresztować go i przywieźć do pueblo. Aha, niczego tu nie ruszać. Po egzekucji będzie potrzebny spis majątku, nie chcę, by krewni de la Vegów zarzucali, że hacjenda została okradziona przed formalną konfiskatą.
Kroki odezwały się znowu i ucichły. Tym razem dwoje ludzi wyszło z biblioteki. W oddali, na zewnątrz, rozległy się nawoływania żołnierzy.
Felipe zbiegł do jaskini. Siedząca przy Diego Victoria podniosła głowę.
- Co się tam dzieje?
Chłopak zagryzł wargi. Sytuacja była skomplikowana, bardziej skomplikowana niż on mógł przekazać swoimi znakami. Musiał jednak spróbować.
- Alcalde? – zgadywała Victoria. – Don Alejandro? Madre de Dios, aresztowali go! Szubienica? Za co? Pomoc Zorro? Alcalde mówi… Zorro martwy? Tak? Więc teraz chce zabić don Alejandro? I Diego? Żołnierze? Tam na zewnątrz? Warty dookoła? Pilnują hacjendy i czekają na nas?
Felipe przytaknął. Senorita Victoria rozejrzała się dookoła. Ogarek świecy na stole, trzy konie stłoczone w części stajennej, dziwaczne przyrządy rozstawione dookoła, na podłodze posłanie z koców i siana, a na nim nieprzytomny Diego… Jaskinia, która do tej pory wydawała się jej bezpiecznym schronieniem, teraz stała się pułapką. Roztarła ramiona. Chłód kamienia już zaczął dawać się jej we znaki. Diego był ciężko ranny i potrzebował ciepła i leków, a oni nie mieli tu ani wody, ani jedzenia. Plamy krwi na bluzce i spódnicy zaschły już i zesztywniały.
- Nie damy rady… - szepnęła. Może mieli szansę z don Alejandro w hacjendzie, przynoszącym im żywność i leki, ale teraz…
Felipe szarpnął ją za ramię i potrząsnął głową.
- Myślisz, że mamy szansę? Jaką?
Zaczął gestykulować.
- Zamknięte okna? Ale co? Ach, chcesz wejść do hacjendy, jak wszyscy wyjdą? Przyniesiesz jedzenie? Wodę? Ale… Czy się nie spostrzegą?
Chłopak wzruszył ramionami. Potem pokazał na siebie i swojego konia.
- Chcesz teraz jechać? Gdzie? Pueblo? Jeśli cię złapią…
Pogardliwe prychnięcie. Felipe nie miał zamiaru martwić się tym, co się stanie, gdy go złapią. To nie prowadziło do niczego dobrego. Strach mógł mu tylko odebrać umiejętność przewidywania, a ona była mu najbardziej potrzebna.
Zorro był ranny, don Alejandro uwięziony, Victoria musiała zająć się Diego. On musiał działać.

Bycie przyjacielem Diego de la Vegi i pomocnikiem Zorro, miało, zdaniem Felipe więcej dobrych stron niż złych. Oczywiście, że bywały rzeczy złe. Felipe dostatecznie często pomagał Zorro przy zakładaniu opatrunków, by wiedzieć, że nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem i takie odchylenia miewają bolesne skutki. Oznaczało to też, że i sam Felipe czasem ryzykował, ale akurat to mniej martwiło chłopaka, mniej niż to, w jakim stanie po raz kolejny wróci Zorro. Ale dobrze sprawy przeważały. Bo kto inny, prócz Diego, dbał, by niemy dzieciak nauczył się czytania i pisania? A te eksperymenty? Felipe spędził niejedną godzinę na zajęciach, które z początku nudne i mozolne, zwykle prowadziły do ekscytującego finału. Coś spadało, wybuchało, rozsypywało się czy zapalało. Mozolnie przygotowywane mieszanki czy aparaty szły w kawałki, całe pomieszczenie wymagało gruntownego sprzątania, ale za to jak było przez chwilę ciekawie! A jeszcze Zorro często potrzebował by ktoś odwracał uwagę żołnierzy i bez wahania szukał takiej pomocy właśnie u niego, Felipe. Samotny, nielubiany przez rówieśników chłopak miał w Diego kogoś, kto był mu zarazem przyjacielem, nauczycielem i starszym bratem, kogoś, kto mu ufał i kto powierzał mu najbardziej odpowiedzialne zadania.
A teraz Felipe miał działać samodzielnie.
Hacjenda w mroku nocy była cicha i pusta. Żołnierze pozatrzaskiwali okiennice, tak że w pokojach panowała niemal całkowita ciemność. Felipe wiedział z doświadczenia, że po wschodzie słońca ustąpi ona łagodnemu półmrokowi i że wtedy będzie mógł się poruszać po pomieszczeniach całkowicie bezszelestnie, bez ryzyka, że przypadkowym potknięciem czy potrąceniem ściągnie na siebie uwagę wartowników. Teraz, w nocy, był czas na wyprawę do pueblo.
Do dobrych stron znajomości z Zorro należała także znajomość wszystkich tras, którymi zamaskowany banita poruszał się po okolicy. Felipe z opisów doskonale wiedział, jak wdrapać się na wieżę kościoła bez wchodzenia do wewnątrz, jak obejść cały rynek i, oczywiście, jak dostać się do pokoju senority Victorii Escalante. Z tego ostatniego przejścia Diego wygadał się kiedyś zupełnie przypadkowo, opowiadając Felipe, jak Zorro udało się zatrzymać pewnego oszusta, a teraz chłopak mógł tę wiedzę wykorzystać.
Srokata klaczka może nie dorównywała swoją bystrością Tornado, ale była dostatecznie mądra, by wiedzieć, co znaczą wodze zaplątane na kołku. Koń, ukryty między kilkoma walącymi się komórkami na pograniczu pueblo miał tu doczekać powrotu swojego jeźdźca. Noc powoli już się kończyła, ale póki całkiem się nie rozjaśni, nikt nie powinien zauważyć ani wierzchowca, ani przemykającego zaułkami chłopca.
Na pierwszą przeszkodę Felipe natknął się już przy gospodzie. Przez szpary okiennic przebłyskiwało światło i słychać było szmer głosów. Oznaczało to dla niego, że alcalde okazał się na tyle przezorny, że wystawił wartę także i tu, licząc, że senorita Victoria wróci do swojego domu. No cóż, pozostała mu jeszcze droga Zorro.
Kiedyś już korzystał z tej drogi i wtedy stanął przed barierą. By wejść do pokoju przez okno, trzeba było najpierw wdrapać się na niski daszek przybudówki, a potem przejść kawałek po dachu przyległego budynku, jednak ten pierwszy daszek był dla niego za wysoko. Tamtej nocy Felipe po raz pierwszy pomyślał, że opisując swoje przejścia po dachach, ścianach czy murach, Zorro mówił o wejściach dostępnych dla wysokiego, ciężkiego mężczyzny, nie dla szczupłego niedorostka. To oznaczało, że część miejsc, uznanych przez Zorro za zbyt niepewne, by na nie wchodzić, nadawała się do przejścia dla Felipe, ale też że inne takie miejsca mogą być zbyt wysoko, by się na nie dostać. Na szczęście przy przybudówce znalazł wtedy porzuconą beczkę. Z jej pomocą zdołał się wciągnąć na daszek, a dalsze przejście na dach było już znacznie niższe.
Teraz też beczka stała na swoim miejscu. Pierwsze okno, do którego zajrzał, prowadziło do kuchni. Widział z niego, nisko w dole, samą kuchnię i część sali głównej gospody. Oświetlało ją kilka lamp, a przy jednym ze stołów siedzieli dwaj żołnierze. Właściwie to drzemali, jeśli Felipe dobrze odczytał sposób, w jaki opierali się na blacie, ale mimo wszystko, wolał nie ryzykować. Dolna droga, przez salę, była dla niego zamknięta. Nie mógł też zejść do kuchni, by wyciągnąć ze spiżarni coś do jedzenia. Zresztą, jak po chwili zauważył, nie dostałby się tam z okienka. Znów Zorro mówił o przejściu dla kogoś znacznie wyższego niż Felipe.
Okno do pokoju senority było zamknięte, ale haczyk w okiennicy dał się łatwo podważyć czubkiem noża. Pokój był pusty i... Może nie został splądrowany, ale ktoś tu czegoś intensywnie szukał. Nie, nie czegoś, poprawił się po chwili Felipe. Kogoś. Tylko ktoś, kto szuka człowieka, odsuwa zasłony z szafy czy odrzuca pościel, ale nie rozsypuje zawartości koszów czy niewielkich skrzyń. Zauważył tylko kłąb splątanych koronek, jedwabiu i błękitnego aksamitu w jednym z koszy. To pewnie były te materiały na ślubne stroje, które Victoria kupiła jakiś czas temu. Ktoś przejrzał je bez większego względu na to, czy się pogniotą, czy nie.
Felipe bez większego kłopotu umiał odnaleźć w panującym w pomieszczeniu bałaganie kilka spódnic i bluzek. Ściągnął jeszcze dwa ciepłe szale, by Victoria miała czym się okryć, a potem zajrzał pod łóżko. Tak jak podejrzewał, skrytka senority była pusta. Alcalde musiał tu zajrzeć i zagarnąć przechowywane w niej oszczędności.
Z miękkim pakunkiem pod pachą zeskoczył z powrotem na ulicę i się zastanowił. Diego mówił mu, gdzie można wdrapać się na mur garnizonu i gdzie pomiędzy koszarami można się schować, kładąc na dachu tak, że żołnierze przebiegają dołem, nie widząc przeciwnika. Tyle tylko, że znów to były sztuczki Zorro. Mur mógł się okazać za wysoki dla chłopca, podobnie jak daszek. Ale korciło go, bardzo korciło, by pomimo ryzyka dostać się w pobliże aresztu i w jakiś sposób dać znać don Alejandro, by się tak bardzo nie martwił.
Zastanawiał się nad tym, trocząc do siodła przyniesiony pakunek. Widział już wieczorem, że w areszcie są pozamykane okiennice i nie sądził, by ucieczka czy powrót alcalde z więźniem coś w tym zmieniły. Jeśli już, to zmiana była na lepsze dla niego – zmęczeni żołnierze zostali zwolnieni z posterunków i przesypiają te kilka pozostałych do świtu godzin w koszarach. W oknie gabinetu alcalde prześwitywało światło, co mogło oznaczać, że akurat Ramone nie śpi, ale to tym bardziej kusiło Felipe. Ramone przecież uwielbiał się chwalić swoimi przewagami, więc teraz mógł rozmawiać z don Alejandro i może nawet zdradzić w tej rozmowie, co planuje dalej, dać jakieś wskazówki, które pozwoliły by Felipe i Victorii zaplanować obronę czy dalszą walkę. Podkradanie się pod garnizon było szaleństwem, niepotrzebnym ryzykiem, ale korzyści...
Zdecydował. Jakby co, to biegał naprawdę szybko. Zdąży dopaść konia i uciec, nim wybiegną zza bramy zaalarmowani żołnierze.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles, był w naprawdę doskonałym humorze i nie psuła mu go perspektywa pracy do białego rana. Gdy już własnoręcznie zatrzasnął kratę za więźniem, zajął się tym, co miał do zrobienia. Wpierw zatem udał się do gospody, by własnoręcznie przeszukać pokój senority Escalante. Nie zastał jej tam, choć sprawdzał, czy nie skryła się za zasłonami czy pod łóżkiem. Sądząc z panującego porządku, to uciekinierka nawet nie zajrzała do swojego domu. Znalazł za to w jednym z koszy paczkę przepięknych materiałów, biały jedwab, błękitny aksamit, cudowne, drogocenne koronki, zapewne kupione, jak podejrzewał, na przyszły ślub. A pod łóżkiem odkrył przemyślnie zamaskowaną skrytkę ze sporą kwotą w pesos. Zabrał więc monety, a po materiały postanowił wrócić w późniejszym terminie. Przydadzą mu się na nowy surdut czy koszule, tyle tylko, że będzie musiał zawieźć je do Monterey, bo tu żadna krawcowa nie uszyje mu wystarczająco eleganckiego stroju.
Gdy już pozostawił w gospodzie wartę i nakazał uprzedzenie senory Antonii, że od dziś dochód z gospody ma trafiać na biurko alcalde, wrócił do gabinetu. Mendoza kiwał się sennie, stojąc na warcie przy aresztancie, ale humor Ramone nadal był zbyt dobry, by robić sierżantowi wyrzuty o takie drobnostki. Za to zasiadł wygodnie za biurkiem, tym nieszczęsnym porysowanym biurkiem, i z satysfakcją przyjrzał się temu, co tam leżało. Piękny czarny kapelusz i lśniąca szpada, której błękitnawa stal od razu zdradzała toledańskie wykonanie. Rozejrzał się po gabinecie. Będzie musiał znaleźć właściwe miejsce, by zawiesić na nim te trofea. Takie, by mógł się im przyglądać i by rzucało się w oczy wchodzącym, jako dowód na władzę alcalde Los Angeles.
Teraz mógł się już zabrać do najmozolniejszego zadania. Na nowiutkim, starannie wygładzonym pergaminie, uważnie stawiając każdą literę, spisał swój wyrok w sprawie don Alejandro de la Vegi. Oczywiście, jak zapowiedział, wyrok śmierci i konfiskaty majątku. Uzasadnienie było szczególnie długie, ale Ramone nie żałował trudu. Przypominał sobie każde starcie z tym dumnym caballero i z satysfakcją mógł stwierdzić, że wreszcie znalazły ona właściwy finał. Celę, wyrok i na koniec, przyszłą egzekucję.
Drugi taki wyrok wypisał równie starannie, zmieniając tylko imię skazanego. Teraz don Diego de la Vega także miał zapisany swój przyszły los. Ramone nie wątpił, że uda mu się szybko pochwycić tego paniczyka. Co bowiem taki dziwak, jak młody de la Vega, mógł wiedzieć o ukrywaniu się czy o wymykaniu pościgowi żołnierzy. Zwłaszcza, że była z nim kobieta. Imię senority Victorii Escalante znalazło się w trzecim wyroku. Och, oczywiście, że mógł jej darować. Być może naprawdę jej daruje życie, może tylko zdecyduje się na konfiskatę mienia, ale na razie tak przyjemnie było zapisywać kolejną kartę. Każda sprzeczka, każdy kąśliwy komentarz odżywał przy tej czynności w jego pamięci. Wahał się przed wyobrażeniem sobie dumnej senority upokorzonej, pracującej w gospodzie, jego gospodzie, a myślą o jej przerażeniu, być może błaganiu, gdy dowie się o ciążącej na niej karze śmierci.
Wreszcie skończył. Od wypisania tak długich wyroków rozbolały już go nieco palce, więc zrezygnował z czwartego. W końcu, któż będzie pytał o tego niemego smarkacza? Osuszył piaskiem ostatnie litery, by się nie rozmazały, zwinął pergaminy w rulon i ruszył do aresztu. Tu nic się przez ten czas nie zmieniło. Mendoza wciąż usiłował spać na stojąco, a don Alejandro siedział w swojej celi na pryczy i wpatrywał się w ścianę, starając się, jak się Ramone wydawało, zachować obojętny i godny wyraz twarzy.
- De la Vega? – odezwał się Ramone.
Więzień nawet nie drgnął, jakby to, co usłyszał, czy też kto mówi, nie było dość istotnie, by zwrócić na to uwagę.
- Rusz się, de la Vega!
Nadal żadnej reakcji.
Ramone podszedł bliżej i zawahał się. Odczuwał nieprzepartą chęć, by zakończyć tę noc chwilą pogawędki. Taka mała ostatnia przyjemność tej nocy, nim pozwoli sobie na drzemkę, a rano zadba, by życie pueblo toczyło się we właściwy sposób. Najlepiej byłoby więc oprzeć się o kratę i zagadać do więźnia z dostatecznie bliska, by nie mógł tego zignorować, ale alcalde pamiętał, jak kiedyś don Alejandro miał ochotę go zamordować. Lepiej, bezpieczniej było nie podchodzić zbyt blisko. Mimo zmęczenia, mimo przyjemnego szumu w uszach spowodowanego kubkiem najlepszego wina z zapasów senority Escalante, Ramone miał gdzieś w głębi umysłu scenę, jak de la Vega chwyta go przez kraty, dusi na oczach przerażonego sierżanta, a potem zmyka. Wolny i bezpieczny, bo Mendoza nie odważyłby się wobec niego na coś więcej niż na poły przerażone, na poły błagalne ”Ależ don Alejandro!”
- De la Vega, odpowiedz! – zawołał wreszcie, mimo wszystko podchodząc bliżej.
To także nie wywołało reakcji większej niż krótkie, obojętne spojrzenie.
- To wasz wyrok, de la Vega – Ramone uniósł rulon pergaminu. – Przeczytać wam go?
Wzruszenie ramionami, które wydawało się oznaczać, że może czytać czy nie. Don Alejandra to nie obchodziło.
- Rozumiem, wolicie mieć niespodziankę na szafocie, co? A wytrzymacie tak długo? – zainteresował się Ramone. – Bo uprzedzam, jakiś czas tu spędzicie.
To dopiero wywołało jakąś reakcję.
- Wyjdę stąd jako wolny człowiek – odpowiedział don Alejandro.
- Liczycie na gubernatora? Nie łudźcie się. Już mówiłem, że wyślę odpowiednie pisma, by wyjaśnić, jak wy i wasz syn byliście zamieszani w spisek i zdradę. I oczywiście w pomaganie temu bandycie Zorro, oby zgnił w piekle!
Przez moment twarz don Alejandro ściągnęła się w furii, potem caballero głęboko odetchnął, jakby zmuszając się do uspokojenia i nie okazywania uczuć.
- Ale macie rację, don Alejandro – ciągnął Ramone. – Jeszcze możecie wyjść z tej celi. Może już nie jako właściciel hacjendy, bo ją na pewno skonfiskuję, ale jako ktoś wolny i mogący udać się, gdzie zechce. Choćby do Hiszpanii. Bo macie tam rodzinę, prawda? A i chyba wasi krewni mieszkają gdzieś bliżej, co? Możecie tam pojechać, zacząć wszystko od nowa... Nawet pojechać z synem i jego narzeczoną. Będę łaskawy, niech stracę: moja amnestia obejmie także ich oboje. Nawet dorzucę tego durnego smarkacza, co go Diego wszędzie za sobą ciąga. Dobra propozycja, co?
- A co ja mam wam dać w zamian za to? Oczywiście prócz całego majątku?
- Zorro.
- Nie. Nie wierzę w wasze obietnice, alcalde – odpowiedział don Alejandro. – Nie uwierzę w wasze łgarstwa, Ramone, bo wiem, że nie jest ważne co powiem, czy czego nie powiem, gdyż i tak nie wyjdę wolny z tej celi dzięki waszej woli. Nie, kiedy chcecie zagarnąć moje ziemie.
- Ale nic, prócz mojej obietnicy nie macie, don Alejandro. Ani dla was, ani dla waszego syna. Bądźcie rozsądni – Ramone stwierdził, że nie odmówi sobie tej przyjemności. – Chcecie umierać dla zmarłego? Ja chcę tylko ciała tego bandyty.
Cisza.
- Naprawdę, nie spodziewałem się tego po was, don Alejandro. Obiecuję, że wyprawię Zorro przyzwoity pogrzeb. Będzie msza, nagrobek... A tak pewnie zgnije gdzieś w jakiejś rozpadlinie, gdzie porzucą go wasz syn i jego kobieta. Albo w jakiejś jaskini, czy gdzie się on tam ukrywał. Nie chcecie oszczędzić synowi dni ukrywania się w towarzystwie trupa?
- Mój syn zadba, by godnie pochować swego przyjaciela, a potem wróci tu. Po zemstę.
Ramone spochmurniał Znów przypomniał sobie lodowate spojrzenie Diego i dawne ostrzeżenie Zorro. De la Vega mógł się zemścić za ojca.
- Może wróci, a może nie. Może okaże się tchórzem – powiedział wreszcie. – A jeśli wróci, spotka go los Zorro. A tego zastrzeliłem. Słyszycie? Zastrzeliłem go – zaśmiał się Ramone. – Tyle razy ze mnie kpił, że nie umiem strzelać, że chybiam nawet na kilka kroków, aż wreszcie udało mi się. Słyszycie? Udało mi się! Z tego pistoletu! – Wymachiwał przy tym niewielkim pistolecikiem.
- Broń szulera – zauważył don Alejandro. – Broń oszusta. Jakże stosowna dla was.
- Broń szulera?! - rozzłościł się alcalde – Pokażę wam broń!
Ramone wypadł z aresztu i wrócił po chwili niosąc kapelusz i szpadę.
- Poznajecie? Takiego kapelusza nie miał nikt w okolicy, nikt nie potrafił go podrobić. A ta szpada? Spójrzcie, jaka to piękna, toledańska stal. – Przesunął palcami po lśniącym ostrzu. – Au!!! – Cofnął rękę. Rozcięte czubki palców spływały krwią.
- Ugryzła – skwitował ten widok don Alejandro, tym razem z satysfakcją w głosie. – Nie dorośliście do tej szpady, Ramone. Toledańska stal potrafi sama bronić się przed niegodnymi rękoma.
- Zamilczcie!
- Bo co? Powiesicie mnie?
Ramone nie odpowiedział, zajęty ssaniem czubków palców. Nie chciał, by kapiąca krew poplamiła jego śliczne, wykaligrafowane wyroki. Wreszcie odezwał się.
- Powieszę. Ale wpierw powieszę waszego syna. A przed nim senoritę Escalante, jak im to obiecałem.
Odwrócił się i wyszedł. Po chwili z gabinetu dały się słyszeć jego przekleństwa. Na pergaminach z wyrokami rosły jaskrawo czerwone plamy krwi.
Przez cały pobyt alcalde w areszcie sierżant Mendoza udawał, że nie istnieje. Wpatrywał się z takim zapałem w sufit, że jego uwadze umknął delikatny szmer za zamkniętymi okiennicami. Alcalde także niczego nie zauważył.

Sierżant Mendoza nie lubił takich zadań. Iść na wartę? Proszę bardzo. Siedzieć na tarasie gospody i obserwować przybyszy? Z radością! Ale pełnić wartę w więzieniu, skąd wcześniej tej samej nocy uciekli jego przyjaciele i pilnować jeszcze jednego ze swoich nielicznych przyjaciół? To było ciężkie zadanie. Tym cięższe, że sierżant wciąż miał przed oczyma to, co zobaczył wybiegając z garnizonu. Ciemną plamę na piasku placu, plamę, która jeszcze przed chwilą była jego przyjacielem Zorro. Nie mógł uwierzyć, że Zorro zginął. Nie on. To musiała być jakaś jego sztuczka, tak jak wtedy w kanionie, gdzie strzelali do płaszcza rozpiętego na uschłym drzewku, myśląc, że celują do Zorro. Wtedy spadł w przepaść, wyglądał na martwego i nagle, nagle usiadł z uśmiechem w trumnie, choć Mendoza sam parę godzin wcześniej układał w niej zupełnie obce ciało. A potem był tam Zorro, śmiał się i groził, i znów zmusił alcalde do odwołania podatków. Więc sierżant stał na warcie w areszcie, patrzył na siedzącego na pryczy don Alejandro, i miał nadzieję, że Zorro zaraz się pojawi i udowodni, że nic mu się nie stało.
Ale Zorro się nie pojawił, aż rano alcalde stwierdził, że trzeba zmienić warty w hacjendzie de la Vegów i wysłał tam sierżanta. Gdy kapral Rojas i jego żołnierze zniknęli już na drodze do pueblo, Mendoza obszedł jeszcze dookoła zabudowania, upewnił się, że wszystkie okiennice są solidnie zamknięte, a potem ciężko siadł na porzuconym na patio fotelu. Chciało mu się spać. Najchętniej poszedłby do stajni i tam się wyciągnął na sianie, ale zaczął nagle się obawiać, czy alcalde go nie zaskoczy. Nie, lepiej byłoby nie zasypiać. Potem przypomniał sobie, że przecież wie, gdzie jest klucz do hacjendy, a był też nieco głodny. W kuchni de la Vegów mogło coś być z wczorajszej kolacji, bo w nocy alcalde nie pozwolił nikomu niczego zabrać. Więc sierżant, rozgrzeszając się w myśli, że tylko nie pozwoli, by cokolwiek się zepsuło czy zeschło, dyskretnie otworzył kuchenne drzwi i wślizgnął się do środka.
W pomieszczeniach panował półmrok, poprzecinany smugami słonecznego blasku, tam gdzie w okiennicach był większe szczeliny. Było cicho. Mendoza starał się też poruszać jak najciszej, podskakując prawie przy każdym głośniejszym skrzypnięciu podłogi czy szeleście. Dziwnie się czuł, przechodząc przez pokoje, które do tej pory znał pełne światła i życia. W wazonach pod ścianami więdły bukiety. Tu leżały rozsypane na biurku papiery, tam zaraz obok piętrzył się stosik książek don Diego, z których najwyższa była otwarta i odwrócona grzbietem do góry. Na pianinie leżały nuty, na sztalugach obok stał niedokończony szkic pejzażu. W salonie Mendoza zobaczył paterę owoców. Sięgnął po jabłko i ugryzł, a potem zamarł z kęsem w ustach, tak głośne wydało mu się chrupnięcie.
W kuchni znalazł garnek z zupą. Był przykryty, więc sierżant uznał, że nic do niego przez noc nie wpadło i może swobodnie się nią poczęstować. Nalał już sobie pełną miskę, gdy to usłyszał. Ni to szelest, ni to szmer… Nagle wiedział, że nie jest sam w domu.
Odstawił talerz.
- To wy, don Diego? – odezwał się głośno.
Cisza.
- To ja, sierżant Mendoza…
Nadal cisza.
- Odezwijcie się, don Diego… - głos Mendozy się załamał płaczliwie.
Wciąż cisza.
- Jak nie chcecie – oświadczył sierżant – to ja nie będę się odwracał. Nie widzę was! Nie patrzę!
Brak odpowiedzi.
- Alcalde chce jutro ogłosić wyrok na was i waszego ojca, don Diego… Chce was powiesić… Uciekajcie stąd… On nie skrzywdzi don Alejandro, póki was nie złapie…
Nawet ten szmer zniknął. Mendoza czuł, że włosy na karku stają mu dęba. A jeśli to nie don Diego? Ktoś inny tu się zakradł? Ale kto? Przez moment sierżantowi przemknął przez myśl Zorro, żywy i ranny, albo, co gorsza, martwy. Nie wiedział dlaczego, ale nagle był pewien, że jak się obejrzy, zobaczy go z wielką czerwoną plamą krwi na koszuli.
Gwałtownie się odwrócił.
Nic. Pusto. Tylko półmrok w korytarzach i żadnego ruchu.
- Ja zaraz stąd pójdę, don Diego… Chciałem tylko trochę zupy… Mogę? Proszę, nie róbcie mi krzywdy…
Cisza. Pusto. Ciemno.
Delikatnie uniósł miskę i powoli, powoli wycofał się do drzwi. Odetchnął dopiero, gdy zatrzasnął je za sobą.

Felipe postawił na stole garnek z zupą i ziewnął. Był zmęczony po nieprzespanej nocy i pracowitym ranku, ale mógł już z dumą rozejrzeć się po jaskini.
Piecyk, który Diego zwykle wykorzystywał do podgrzewania rozmaitych substancji w swoich eksperymentach, promieniował miękkim ciepłem. Już dość dawno Diego zadbał, by komin wyprowadzić w szczelinę skalną, więc nie było ryzyka, że zdradzi ich dym czy zapach. Pod stołem piętrzyły się worki z mąką, fasolą, kukurydzą, pęczki warzyw i nieco wędzonego mięsa. Felipe wyniósł prawie całą zawartość spiżarni. Dwie spore beczki zawierały świeżą wodę. Przy stopniach wraz z Victorią umościli z sienników wygodne posłanie, na które przenieśli wciąż nieprzytomnego Diego i ułożyli tak, jak im zalecał don Alejandro, ze stertą poduszek pod plecami. Na dwa inne posłania znalazło się miejsce pod ścianą. Pęki świec i bańka nafty gwarantowały, że nie będą musieli siedzieć w ciemnościach. Jaskinia nadawała się do zamieszkania.
Felipe ziewnął jeszcze raz. Gdy zapadnie zmierzch, będzie musiał się znów wykraść na zewnątrz i tym razem przywieźć do jaskini zapas owsa i siana. Trzy konie, bo prócz srokatej klaczki zatrzymali jeszcze palomino Diego, a kasztankę Victorii Felipe wypuścił niedaleko puebla, zajmowały zatrważająco dużo miejsca i potrzebowały wody i paszy. Na szczęście Tornado nie przejął się zbytnio tym najazdem i nie kaprysił, choć Felipe podejrzewał, że wpływ na to miał fakt, że w przymusową gościnę przybyły klacze. Podejrzewał też, że za dzień czy dwa, sytuacja wśród koni stanie się znacznie bardziej nerwowa.
- Wszystko w porządku? – zapytała Victoria.
Felipe ziewnął raz jeszcze i uśmiechnął się, pokazując na posłanie.
- A, chcesz odpocząć? Dobrze, ja jeszcze nie będę spała… Zablokowałeś wejście? Żołnierze są nadal na zewnątrz? Co? Sierżant Mendoza? – odgadywała kolejne znaki chłopca. – Widział cię? A, myślał, że to Diego… W porządku, już nie pytam… Idź spać, Felipe… Bardzo wiele zrobiłeś…
Felipe skrzywił się i potrzasnął głową. Jego zdaniem nie rozwiązali najważniejszego problemu. Ani nie uwolnili don Alejandro, ani nawet nie dali mu znać, że są, w pewnej mierze, bezpieczni i starają się mu pomóc. Kusiło go, by znów w nocy podkraść się do garnizonu, ale wiedział, że tym razem może nie mieć tyle szczęścia, co poprzednim razem. Żołnierze odeśpią przez dzień zmęczenie i warty będą znacznie czujniejsze. Ale go korciło, tak bardzo korciło… Podkraść się do aresztu, dać znać, może nawet wykraść szpadę Zorro i zostawić znak, by alcalde wiedział, że mu się nie udało… Znak Zorro gdzieś na ścianie, albo jeszcze lepiej na biurku alcalde rozwiązałby tyle problemów, tych co mieli i tych, co nadejdą… Alcalde byłby o wiele bardziej ostrożny, gdyby wiedział, że ktoś jeszcze patrzy mu na ręce i ktoś może mu się przeciwstawić.
Chciał jeszcze opowiedzieć Victorii, czego się dowiedział w trakcie swojej wyprawy do pueblo. Był zmęczony, ale musiał to przekazać jak najszybciej, gdyż trzeba było zdecydować, co będą robić dalej. Porozumienia nie ułatwiał im fakt, że Victoria też była już bardzo zmęczona i odgadywanie gestów przychodziło jej z trudnością. Postarał się więc, by przekazać jej jak najbardziej podstawowe nowiny.
- Alcalde... W areszcie? Wyroki śmierci? Don Alejandro? Na Diego i na mnie też? Co? Liczby? Nie rozumiem...
Felipe poirytowany zamachał rękoma i zaczął znów pokazywać odliczając na palcach. Jeden – to Victoria. Dwa... Wskazał ręką na Diego i zamarł. Młody de la Vega miał otwarte oczy.
- Diego! – Victoria odwróciła się do posłania. – Jak się czujesz?
- Bywało... – wyszeptał – gorzej...
- Och... - Victoria nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.. To, że Diego się ocknął, sprawiło że miała ochotę wybuchnąć płaczem z odczuwanej ulgi. To, że ledwo miał siłę coś wyszeptać, przerażało ją.
- Pić – poprosił Diego.
Felipe podał kubek z wodą, a Victoria ostrożnie przysunęła go do ust Diego. Wypił ledwie kilka łyków, gdy zaczął kaszleć.
- Bywało gorzej... – powtórzył, gdy już kaszel ustąpił. Victoria z przerażeniem zauważyła, że Diego na wargach ma krew. Musiał to zauważyć, bo skrzywił się lekko. – Mogło być... gorzej... – powiedział.
Rozejrzał się po otoczeniu.
- Jaskinia?.. Mądrze... Tu nas nie znajdą... – Ściągnął nagle brwi w namyśle. – Czemu... zapasy?
- Jesteśmy w oblężeniu – powiedziała Victoria. – Alcalde obstawił hacjendę żołnierzami.
- Mój... ojciec?
Odwróciła głowę, czując, że nie może powiedzieć, czego dowiedział się Felipe. Chłopak zauważył to, tak samo jak przerażenie na twarzy Diego, wiec jednym pewnym ruchem odsunął Victorię od posłania i sam przykląkł przy rannym, by przekazać swoją wiedzę.
Diego obserwował go, uważnie śledząc każdy ruch. Chwilami wydawało się, że znowu traci przytomność, bo jego spojrzenie wydawało się błądzić gdzieś po sklepieniu i wtedy Felipe zamierał w bezruchu, czekając aż znów na niego spojrzy. Victoria także starała się odgadnąć znaki chłopca.
Wreszcie Felipe skończył, a Diego odwrócił się twarzą do ściany. Po chwili dotknął ręką bandaża, jakby sprawdzając, czy na pewno tam jest rana i spróbował się podźwignąć. Bezskutecznie. Uniósł się tylko nieco nad poduszki, gdy ponownie złapał go atak kaszlu, przy którym znów pojawiła się krew. Popatrzył na zakrwawioną chustkę, którą Victoria odsunęła od jego twarzy i zaklął. Słabo, ale paskudnie.
- Diego?
- Nie jest dobrze... Nie dam rady... wsiąść na konia...
- Gdzie chciałeś jechać?
- Zorro... Alcalde musi zobaczyć Zorro... To go... zatrzyma...
Victoria też miała ochotę zakląć. Oczywiście, że wiedziała, że Zorro był jedynym, który mógł utrzymać w ryzach pomysły alcalde Luisa Ramone, ale tak samo oczywistością było, że w tej chwili Diego nie zdoła samodzielnie podnieść się na nogi, nie mówiąc już o jeździe konno czy walce. Powstrzymała się jednak od przekleństwa, a w zamian tego delikatnie, ale stanowczo przycisnęła ramiona Diego do poduszek.
- Leż – powiedziała. – Nie pomożesz ojcu, jeśli spadniesz z konia tuż za jaskinią.
- Ale...
- Ani słowa, bo na ciebie nakrzyczę – ostrzegła. – Masz leżeć i zdrowieć. Potem jakoś wszystko naprawimy.
Diego zrezygnował z protestów i osunął się głębiej na poduszkach zamykając oczy. Po chwili Victoria zauważyła, że zasnął. Teraz mogła się rozpłakać. Siedzący obok Felipe pokręcił głową ze zmartwioną miną.
- Masz rację, Felipe – szepnęła, ocierając oczy. – Nie wiem, czy cokolwiek da się naprawić. On może mówić, że bywało gorzej, ale jest źle...
Chłopak poklepał ją po dłoni.
- Co, chcesz powiedzieć, że bywało gorzej? Kiedy?
Wymierzył w jej stronę, jakby strzelał z pistoletu.
- Tak, strzelano do nas już wcześniej... To mi przypomina...
Felipe uśmiechnął się nagle i pokazał wpierw na nią, a potem znów naśladował strzał. Nagle znieruchomiał. Popatrzył na śpiącego Diego, na Victorię, potem na spokojnie pasącego się Tornado. Poderwał się i podniósł z ziemi pelerynę Zorro. Przez chwilę ważył ją w rękach, jakby oceniając, ale potem odłożył, zrezygnowany. Victoria uśmiechnęła się przez łzy.
- Wiem, że chętnie byś go zastąpił, ale to już nie będzie jazda gdzieś po wzgórzach. Tu byłoby trzeba przyłożyć szpadę do gardła Ramone...
Felipe kiwnął potakująco głową i pokazał dłonią na wysokość.
- Tak, rozpoznają cię po wzroście – Victoria nagle urwała. – Rozpoznają... Tak, to jest myśl! Felipe, mam pomysł!
Chłopak popatrzył na nią badawczo a potem pokręcił głową. Gdy spojrzała na niego zdumiona, zakreślił dłonią dość wyraziste kształty, znak „Z” i znów zaprzeczył.
- Och, ty myślisz... – zaśmiała się Victoria. – Nie, nie ja. Choć jeśli mi się nie uda, zrobię to! Ale najpierw poszukam innego Zorro...
Felipe spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem uśmiechnął się szeroko. Odgadł.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ariana
Kronikarka z Imladris


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 2116
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 0:04, 06 Cze 2011    Temat postu:

W domu hacjendero Jose Pereiry wieczór stanowił porę odpoczynku. Kolację podawano wcześnie, zaraz o zmierzchu, a potem następował czas wspólnego muzykowania czy rozmów. Muzykę można było usłyszeć zarówno w pomieszczeniach vaqueros, jak i salonie hacjendy, bowiem Pereira dbał o wykształcenie swojej córki, a zarazem nie stawiał większych barier pomiędzy swoją rodziną, domownikami czy pracownikami. Twierdził, nie bez podstaw, że nie będąc caballero, nie ma potrzeby tak ostentacyjnego odgradzania się od zwykłych peonów.
Tego wieczoru w salonie hacjendy także rozbrzmiewało pianino, choć z domowników pojawił się tylko Juan Checa, na wyraźne zaproszenie senority Flor. Pereira, nieco rozbawiony, obserwował już od kilku miesięcy, jak dziewczyna stara się usidlić tego byłego żołnierza. Nie, by mu to zbytnio przeszkadzało. Okoliczni caballeros, mimo szacunku, z jakim odnosili się do Pereiry, szukali przyszłych żon dla swoich synów, poza jednym wyjątkiem don Alejandro de la Vegi, także wśród podobnych sobie. Wśród szlachetnie urodzonych panien Flor nie miała więc większych szans, i zdaniem ojca lepiej dla niej było, że zwróciła się ku młodemu człowiekowi, który miał do zaoferowania tylko swoją dumę i pracowitość. Sam Pereira przecież tak zaczynał.
Ostrożne pukanie do drzwi prowadzących na patio zwróciło uwagę hacjendera. Flor przerwała grę na pianinie i spojrzała pytająco na ojca.
- Mam otworzyć?
- Ja to zrobię – zaoferował się Juan Checa i ruszył do drzwi. Pereira zauważył, że vaquero sięga jedną ręką za pas, gdzie nosił pistolet. Rozbawiła go ostrożność, z jaką były kapral podchodził do podobnych sytuacji, choć nie miał mu tego za złe. Okolica była spokojna, ale raz na jakiś czas złe wiatry zapędzały w okolice Santa Barbara jakiś desperados. Uzbrojeni i zdeterminowani bandyci stanowili realne zagrożenie. Juan już kilka razy poradził sobie z takimi nieproszonymi gośćmi i stąd brała się też jego ciągła czujność.
Tym razem jednak za drzwiami nie było bandyty.
- Madre de Dios! – wykrzyknął Juan. – Senorita Escalante?
Pereira podniósł się ze swego fotela, Flor przestała grać. Oboje znali sławną senoritę Victorię Escalante, właścicielkę gospody w odległym o kilka godzin jazdy Los Angeles. Gościli u niej przy okazji każdej wizyty w tym pueblo, zwykle z okazji targu i słyszeli też sporo o jej przypadkach. Ale co sprowadzało ją tak późną porą do ich hacjendę? Ostatnie wieści mówiły przecież, że senorita Escalante była szczęśliwą narzeczoną don Diego de la Vegi.
- Cii... Senor Checa... Proszę, nie mówcie mojego nazwiska tak głośno – poprosiła kobieta i wślizgnęła się przez uchylone drzwi.
- Senorita Victoria – skłonił się Pereira. – Co was sprowadza do mnie o tak późnej porze? Coś się stało? Kłopoty w drodze?
- Nie, nie w drodze – zaprzeczyła senorita. Teraz, gdy weszła do salonu i zsunęła z głowy szal, widać było, jak bardzo jest zmęczona i blada. Barwna spódnica była pobrudzona i poplamiona, jakby po dłuższej podróży. – Kłopoty są w Los Angeles. I przybyłam tu z prośbą.
- Zanim powiecie, co was sprowadza – Pereira wyciągnął rękę – proszę, usiądźcie. Wyglądacie na mocno zdrożoną i zmęczoną. Zaraz zawołam kucharkę, ciepły posiłek dobrze wam zrobi. – Podprowadził senoritę Escalante do fotela. Flor nalała pospiesznie i podała kieliszek wina.
- Nie! Wybaczcie, ale nie proście nikogo – dorzuciła po chwili spokojniej. – Lepiej będzie i dla mnie, i dla was, jeśli nikt mnie tu nie będzie widział.
- Senorita Escalante, przerażacie mnie. Co może być przyczyną, że nie chcecie, by ktokolwiek was widział?
- Alcalde – powiedziała to słowo tak, jakby było przekleństwem.
- Luis Ramone? – poderwał się Checa. – Co on zrobił?
- Umyślił sobie, że schwyta Zorro, jeśli odnajdzie jego kryjówkę. Uznał, że może mu ją zdradzić tylko jeden człowiek...
- De la Vega, wasz narzeczony – stwierdził Juan.
- Tak. Ramone uwięził Diego. A gdy mimo aresztu Diego odmawiał mu ujawnienia, gdzie można spotkać Zorro, Ramone uwięził i mnie.
- Alcalde was uwięził?! – zawołał ze zdumieniem Pereira. – Za co?
- Za przyjaźń Zorro, za narzeczeństwo z Diego, za to, że jestem... – wyjaśniała ze znużeniem w głosie senorita Victoria. – Luis Ramone nie potrzebuje prawdziwych przestępstw, by zamykać ludzi w więzieniu...
- Ona ma rację, senor Pereira. Ramone kieruje się tylko swoją wolą. Ale, ale, uciekliście?
- Tak – Victoria uniosła dumnie głowę. – Gdy Ramone zagroził, że powiesi mnie, jeśli tylko Diego nie zdradzi Zorro, uciekliśmy.
- Dios! Chciał was powiesić?!
- Tak.
- Madre de Dios – jęknęła Flor. – To straszne! Senorita, to potworne, co was spotkało.
- Straszne jest to, co stało się potem – Victoria otuliła się szalem, jakby było jej zimno. – Zorro pomagał nam w ucieczce i Ramone ciężko go zranił. Tak ciężko, że jest teraz przekonany, że zabił Zorro. I że może robić, co mu się żywnie podoba...
- To brzmi przerażająco... – powiedział Pereira.
Flor znów nalała pospiesznie kieliszek wina, ale Victoria odmówiła gestem.
- Dziękuję, senorita Flor, ale nie. Mam za sobą długą drogę i drogę przed sobą – powiedziała. – W Los Angeles dzieje się źle. Ramone uwięził don Alejandro de la Vegę. Skazał go na śmierć i skonfiskował hacjendę.
- De la Vega uwięziony? Przecież on jest najznaczniejszym z caballeros!
- Ale nie dla Luisa Ramone, który czuje się teraz panem życia i śmierci w pueblo. Dlatego... - Victoria zająknęła się – dlatego przyjechałam prosić was o pomoc.
- Pomoc? Jak jeden hacjendero może pomóc?
- Nie hacjendero – odezwał się Juan. – Jeden człowiek. Jej chodzi o mnie, senor Pereira. Chcecie, bym znów spróbował udawać Zorro, prawda?
- Tak. Ale nie udawać. Proszę, byście jako Zorro uwolnili don Alejandro.
- To szalony pomysł – stwierdził bez ogródek hacjendero.
- Wiem, senor Pereira. Ale to jedyny sposób, by uratować nas wszystkich. Pamiętacie może, co się działo, zanim pojawił się Zorro? Te wszystkie rekwizycje, podatki, egzekucje? Zorro to powstrzymał. Ramone wystarczająco się go boi, by zrezygnować ze swoich zachcianek, przynajmniej po części. Ale teraz, gdy myśli, że Zorro jest martwy, zniszczy Los Angeles. I wszystko dookoła.
- Macie rację... – Pereira w zamyśleniu potarł ręką brodę. - Tu nie chodzi już tylko o don Alejandro czy o was, ale o przetrwanie Los Angeles. Juan, jeśli chcesz jechać, ja nie będę ci bronił.
- Nie! – poderwała się nagle Flor. – Nie pozwolę, by Juan się narażał!
– Flor...
- Nic nie mów ojcze! Ty nie patrzyłeś, jak mają wieszać człowieka, którego...
- Flor!
- Nie! I nie masz prawa, senorito Escalante, żądać tego od Juana! Ty nie wiesz...
- Mówisz, że nie wiem? – Victoria poderwała się z fotela i złapała za ręce Flor. – To ty niczego nie wiesz, Flor! Posłuchaj mnie, senorito Flor. Nie wiesz, jak to jest, gdy ucieka się przed pościgiem, nie wiedząc, czy twój towarzysz jeszcze żyje, czy też przytrzymujesz przed sobą trupa! Jak opatrujesz rany i widzisz, jak życie ucieka z każdym oddechem! Miej dłonie czerwone od krwi kogoś, kogo kochasz, senorita, poczuj, jak życie wycieka z niego z każdym oddechem, z każdą kroplą krwi, zanim zaczniesz mówić, że się o niego boisz! – mówiła przez łzy Victoria. - Albo jak to jest, gdy na twoich oczach strzelają do kogoś, kogo kochasz! I nie wiesz, na pewno nie wiesz, jak to jest, czekać na egzekucję, gdy jesteś niewinna, tylko dlatego, że poprzez ciebie chcą dosięgnąć kogoś, kogo kochasz – Victoria opuściła ręce. Pobladła, przestraszona Flor cofnęła się o krok. – Zorro umiera. Mogę go jeszcze uratować, ale potrzeba mu leków i spokoju, ciepłego posłania i ciepłej strawy. Nie będę tego dla niego miała, póki jestem ścigana i nie ma nikogo, kto by mi dopomógł.
- A Diego de la Vega? – spytała cicho Flor. – Tak mówisz o Zorro, a co z Diego? Co z twoim narzeczonym? Czy o niego się nie boisz?
- Boję. Bo wiem, że jeśli umrze Zorro, stracę też miłość Diego – odpowiedziała równie cicho Victoria. – I stracę go także, gdy zginie jego ojciec. A na razie don Alejandra od egzekucji ratuje tylko to, że alcalde nie zdołał jeszcze schwytać Diega i mnie. Bo widzisz, Ramone uznał, że to ja – Victoria uśmiechnęła się przez łzy – mam umrzeć pierwsza. Taka jego mała zemsta. Na mnie i na de la Vegach.
Flor cofnęła się o krok.
- Wybacz – szepnęła. – Nie chciałam tylko, żeby Juan...
- Wiem... Ja też nie chciałam wielu rzeczy... Wybacz mi ten wybuch, jestem zmęczona.
- Jedno pytanie – dodała Flor. – Czemu właśnie Juan?
- Bo gdy widziałam go w stroju Zorro, nie potrafiłam poznać, który z nich jest prawdziwy.
- Co? – odezwał się Juan.
- Tak, jak słyszeliście, senor Checa. Widziałam was trzykrotnie i dwa razy byłam pewna, że to prawdziwy Zorro. Alcalde raz próbował podsunąć do Los Angeles przebierańca, ale wy... was nie można było odróżnić od oryginału.
Przez chwilę panowała cisza.
- Mam dług wobec Zorro – powiedział wreszcie powoli Juan. – Uratował mi życie. To, że przybrałem kiedyś jego imię, było szaleństwem, ale skoro to jedyny sposób... Wybaczcie, senor Pereira. Muszę spłacić ten dług.
Pereira potrząsnął głową.
- Wiedziałem, że jesteś honorowym człowiekiem, Juan – powiedział. – Jedź. W razie czego będę mówił, że wysłałem cię do Monterey.
- Kiedy mam jechać? – Juan Checa zwrócił się do senority Escalante.
- Już, zaraz. Muszę przed świtem być na wzgórzach. Jutro w południe Ramone ma ogłosić na rynku wyrok na don Alejandro i na nas.
- Pójdę osiodłać konia. Senor Pereira, mogę zabrać...
- Weź najlepszego konia. Tylko wybierz czarnego. Zorro zawsze jeździ na czarnych. – zaśmiał się Pereira.
- Mam dla was konia, senor Juan – odezwała się Victoria. – Nie wiem, czy dacie rady na nim pojechać, ale jeśli się to uda, będzie wam znacznie łatwiej.
-Dlaczego miałby się nie udać? - zdziwiła się Flor. – Juan doskonale jeździ konno.
- Ten koń ma własny rozum i nie każdemu pozwala się dosiąść.
- Chętnie zobaczyłbym to cudo, jeśli pozwolicie – stwierdził Pereira. – Juan, idź po swojego wierzchowca, a my z senoritą Escalante...
- Zostawiłam go za ogrodem...
- Dobrze, spotkamy się za ogrodem.

Za przylegającym do hacjendy ogrodem było ciemno i cicho, tylko z części, gdzie mieszkali vaqueros dobiegały jeszcze dźwięki popularnej ballady. Na ciche pogwizdywanie senority Escalante odpowiedziało wpierw nieufne prychnięcie, ale po chwili z cienia pod drzewami wysunął się osiodłany wierzchowiec.
- Dios mio – sapnął Pereira na jego widok. – Siedemnaście piędzi, jak nic. I ta pierś... On musi być szybki niczym wiatr.
Wyciągnął rękę, by pogładzić bok konia, ale zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i odsunęło się o krok.
- Spokojnie, Tornado – odezwała się Victoria.
- Tornado... Piękne imię. Pasuje do niego?
- Jak żadne inne.
- To ten koń? - Juan przyprowadził swego wierzchowca. Senorita Flor niosła za nim wypchaną torbę.
- Ten.
- Wydaje mi się znajomy... To koń Zorro, prawda?
- Tak.
Juan zaśmiał się cicho.
- Nie dość, że mam nosić jego imię, to pojadę na jego koniu.
- Jego szpady wam nie dam, senor – odpowiedziała Victoria. – Została w rękach alcalde.
Juan sięgnął do grzywy Tornado. Koń prychnął, krótko, ostro i poderwał głowę, cofając się o krok. Checa też się cofnął.
- Nic z tego. On nie chce, bym go dotykał.
- On niewielu ludziom ufa. Może później będzie łatwiej go przekonać, by z wami współpracował. Jedźmy już. Przed nami długa droga.
- Juan... Wracaj jak najszybciej.
- Wrócę.
- Powodzenia, chłopcze!
Flor podała byłemu kapralowi torbę i drugą wręczyła Victorii.
- Co to?
- Trochę jedzenia, senorita.
- Dziękuję. Bardzo nam się przyda – Senorita Escalante wskoczyła na siodło. Flor spojrzała zdumiona. Nie przypuszczała, że właścicielka gospody potrafi jeździć konno w męskim siodle.

Niebo zaczynało już rozjaśniać się na wschodzie, gdy Victoria wstrzymała wierzchowca. Juan Checa podjechał do jej boku.
- Musimy się tu na moment zatrzymać, senor Checa – odezwała się. – Będę musiała was poprosić, byście zawiązali sobie oczy.
Wyciągnęła z torby przy siodle i podała mu płat tkaniny. Zawahał się, ale przyjął i zręcznie zwinął z niej przepaskę.
- Wybaczcie senor Checa, ale to Zorro decyduje, kto zna drogę do jego kryjówki. Nawet wobec was nie mogę jej zdradzić.
- A wy, senorita?
- Usłyszycie za chwilę – odpowiedziała.
Zawiązał oczy. Senorita szybko, ale delikatnie obmacała materiał, upewniając się, że nie widzi. Potem podjęła jego wodze i ruszyli znowu. Tym razem nieco wolniej, niż do tej pory. Checa czuł, że jego wałach jest z tej zmiany bardziej niż zadowolony. Od chwili, gdy wyruszyli z hacjendy senora Pereiry, jechali tak ostro, że koń ledwie nadążał. Juan zastanawiał się, jak senorita Escalante znosi taką szybkość, bo to nie ona, a Tornado, o ile mógł się zorientować, narzucał prędkość.
Zjechali ze stoku, potem znów gdzieś wjeżdżali, wreszcie Juan usłyszał przed sobą tętent kopyt jakiegoś trzeciego konia. Nie padło ani jedno słowo, ale znów jego koń został zmuszony do przyspieszenia. Po dłuższym czasie zwolnili znowu i coś przed nimi zaszeleściło.
- Schylcie się w siodle, senor Checa – usłyszał głos senority.
Sądząc po hałasie kopyt, jechali teraz po kamieniach, a zaraz potem otoczyły ich skalne ściany.
- Tu będzie wąsko, musimy jechać powoli – ostrzegła go znowu. Zorientował się, że trzeci jeździec, kimkolwiek był, zniknął.
Wreszcie stanęli.
- Zsiądźcie. Możecie już zdjąć opaskę.
Checa zdjął opaskę i zamrugał, oślepiony światłem świec. Był w jaskini. Zauważył prostą stajnię, stół zastawiony jakimiś dziwacznymi przedmiotami i pakunkami, ale pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, było prymitywne posłanie. Poprzednimi razy zaprzątała go albo walka, albo, jak to było ostatnio, własna egzekucja, więc teraz po raz pierwszy mógł spokojnie przyjrzeć się Zorro.
Wysoki, mocno umięśniony mężczyzna. Wciąż nosił maskę, która zasłaniała mu więcej niż połowę twarzy, ale widać było, że dawno już nie widział się z brzytwą, bo odsłonięte części policzków ciemniały od zarostu. Wpół leżał, wpół siedział, okryty kocami i wsparty na poduszkach, a pod okryciem Juan dostrzegł zaplamiony krwią opatrunek spowijający pierś rannego. Przy posłaniu siedział szczupły chłopak, który na widok senority Escalante uśmiechnął się szeroko.
- Co z nim? – zapytała Victoria.
Chłopak wykonał jakiś mało określony gest i kobieta przyklękła przy posłaniu.
- Zorro... – delikatnie dotknęła ramienia mężczyzny. – Zorro… Diego jeszcze nie znalazł tego o czym mówiłeś, ale udało mi się sprowadzić pomoc...
Ranny poruszył się. Checa podszedł i stanął zaraz za senoritą, chcąc ułatwić mu rozpoznanie.
- Checa... – usłyszał. – Juan Checa...
Zorro chciał powiedzieć coś więcej, ale nagle zaczął się krztusić. Victoria natychmiast podparła go, a drugą ręką sięgnęła po leżący z boku materiał. Gdy już kaszel ustał i odkładała szmatkę na miejsce, Checa zauważył na niej ślady krwi.
Przykląkł obok kobiety. Ranny zauważył ten ruch i uśmiechnął się słabo. Checa zauważył już nie tylko ślady krwi na bandażach i chustce, ale też niepokojące lśnienie potu na skórze i spieczone wargi. Zrozumiał, że z Zorro jest bardziej niż źle. Były żołnierz widział już wcześniej swoich kolegów w lazaretach umierających po postrzałach w pierś z gorączką i takim krwawym kaszlem.
- Senorita poprosiła, bym w waszym imieniu dał nauczkę alcalde, senor Zorro – powiedział Checa.
- Dobrze... - Zorro skinął głową. – Felipe... pokaż mapy...
Przez następną godzinę Checa nie ruszył się od posłania przeglądając kolejne płaty pergaminu z pliku przyniesionego przez milczącego chłopaka. Ktoś niezbyt umiejętnie wyrysował na nich zabudowania pueblo, włącznie z garnizonowymi koszarami i kwaterami alcalde. Co ważniejsze, przy sporej części budynków widniały opisy w rodzaju: śliskie dachówki, trzymać się kalenicy. Albo: dach nadwątlony, nikt nie remontował, omijać! Czy też: dobre pole ostrzału, widać bramę garnizonu. Dopiero teraz ex-kapral zrozumiał, jak bardzo to, że mógł wjechać do puebla i wyjechać niezatrzymywany w roli Zorro było wynikiem łutu szczęścia. Zorro mógł się pokazywać w pueblo z nonszalanckim wdziękiem i sprawiać wrażenie, że doskonale się bawi, ale planował swoje pojawienia z dokładnością generała przed bitwą, rozważającego każdą możliwość i drogę przyszłej ucieczki.
Tam gdzie na mapie nie było opisu, Zorro uzupełniał to krótkimi uwagami. Starał się mówić jak najmniej, bo po kilku słowach musiał odpoczywać, a co jakiś czas znów zaczynał się krztusić. Początkowo czuwała przy jego boku Victoria, podając czy to szmatkę do otarcia ust, czy kubek z wodą, ale szybko przejął jej zadanie Juan, a sama senorita zajęła się krzątaniną przy niewielkim piecyku.
Po godzinie ranny był już wyraźnie zmęczony.
- Powinieneś się zdrzemnąć, Zorro – mruknął Checa.
- Wy również – zrewanżował się Zorro. – Ja jeszcze… się wyśpię… już niedługo…
Juan popatrzył czujnie na rannego. Zorro zerknął w bok, gdzie senorita Escalante właśnie rozlewała coś do misek, a potem odwzajemnił spojrzenie Cheki z lekkim skrzywieniem ust. Były żołnierz zrozumiał, że ranny doskonale zdaje sobie sprawę ze swego stanu, lecz stara się nadrabiać miną przy towarzyszach.
- Może coś zjecie, zanim pójdziemy spać – wtrąciła się senorita. – Senor Checa, proszę.
Podała mu miskę, a sama usiadła z drugą przy posłaniu.
- Dam radę… - mruknął Zorro.
- Nie dasz – odpowiedziała. – Ledwie się ruszasz. Więc nie protestuj, tylko grzecznie jedz, bo Diego nie będzie zachwycony.
Checa stłumił z lekka histeryczny chichot na widok Zorro, pogromcy alcalde, żołnierzy i wszelkiego rodzaju bandytów, karmionego łyżką niczym małe dziecko. O tym, jak bardzo ranny czuł się źle, mogło świadczyć też to, że zignorował jego niewczesną wesołość. Victoria także nie zwróciła na to uwagi, skupiona na tym, by podać kolejną porcję potrawy tak, by ranny się nie zakrztusił. Robiła to z taką troską, że Juan zajął się swoim posiłkiem, nagle zawstydzony podejrzeniami, jaki mu się nasuwały od chwili, gdy wyjechał z senoritą Escalante z hacjendy senora Pereiry. Wyglądało na, że choć senorita, niezależnie od swego związku z don Diego, nadal żywiła jakieś ciepłe uczucia do Zorro, to miały one charakter wręcz siostrzany.
Polewka z soczewicy była całkiem smaczna, przypomniała Juanowi ten czas, gdy stołował się w gospodzie senority Escalante. Teraz, gdy jadł, mógł się w spokoju rozejrzeć po jaskini. Zagroda dla koni, niewielkie zapasy siana i worki ze zbożem, dziwaczne urządzenia porozstawiane dookoła… Na suficie dziwaczna płachta materiału przypominała rozpiętego ptaka. Powpychane w każdą wolną szczelinę beczułki i worki świadczyły, że zapasy żywności i opału zgromadzono zupełnie niedawno, zapewne szykując się na przeczekanie pościgu alcalde.
Kończył już zawartość swojej miski, gdy do jaskini wpadł chłopak. Juan już wcześniej zauważył, że w wyższej części jaskini, tej bardziej mieszkalnej, znajduje się prowadzące gdzieś w głąb przejście i zastanawiał się przez chwilę, czemu tam nie rozłożono całego obozowiska. Chłopak przykląkł przy posłaniu, zdecydowanie odsunął od rannego Victorię i zaczął coś pokazywać na migi. W tym momencie Juan go rozpoznał. To był niemy służący de la Vegów, widywał go czasami w towarzystwie don Diego.
Gdy służący skończył swoje gesty, Zorro poruszył się na posłaniu.
- Checa… - powiedział.
- Tak?
- W południe… alcalde odczyta… wyroki… na de la Vegów… i senoritę…
- Chcesz, bym pojechał?
- Jak wolisz… Potem trzeba… wejść… do garnizonu…
Juan kiwnął głową. Rozumiał, co Zorro ma na myśli. W samo południe, zapewne będą tam wszyscy mieszkańcy Los Angeles i okolic. Alcalde nie będzie się zapewne spodziewał większych kłopotów, skoro jest przekonany, że zabił Zorro, co, jak Juan ponuro zaraz pomyślał, niewiele odbiegało od prawdy. Ponieważ Zorro był tym, który zapewniał bezpieczeństwo, chronił przed co bardziej szalonymi pomysłami alcalde, więc można się było spodziewać, że na wieść o jego śmierci, ludzie popadną w rozpacz. Pojawienie się w takiej sytuacji musiało wywrzeć odpowiednie wrażenie na wszystkich. A takie było jego zadanie.
- Pojadę teraz – powiedział. – Tak będzie lepiej.

Alcalde Luis Ramone, wychodząc ze swego gabinetu w słoneczne południe Los Angeles, nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia. Tak jak sobie życzył i jak rozkazał, tuż przy miejskiej fontannie wzniesiono podwyższenie, niewielkie, ale też znacznie solidniejsze od skrzyni, jakiej zwykle używał do publicznych wystąpień. Na placu zgromadził się też tłum, a sądząc po jego liczebności, przybyli nie tylko wszyscy mieszkańcy puebla, ale i okolicznych hacjend. Tym lepiej, to, co dziś ogłosi, powinno podziałać na hacjenderos, na tych dumnych i pewnych siebie caballeros niczym prysznic zimnej wody i przypomni im, kto w tych stronach przemawia z imienia króla, a także, od kogo są tak naprawdę zależni. Po tym dniu już nic nie będzie takie, jak było. On, Luis Ramone, wreszcie zacznie cieszyć się właściwym szacunkiem. Może nawet, pozwolił sobie na marzenie, za kilka lat będzie przyjmowany w okolicznych hacjendach jako jeden z nich... Posiadacz ziemi, magnat, caballero...
Ruszył przez plac, dając jednocześnie dłonią znak sierżantowi, by wyprowadził więźnia.
Don Alejandro de la Vega zmrużył oczy, gdy wyprowadzono go z więzienia, bo po dwu dniach zamknięcia w celi, gdzie okna zakryto solidnymi okiennicami, słoneczny blask nieprzyjemnie raził, ale to była jedyna oznaka, że odczuwa jakąś niewygodę w swojej sytuacji. Starał się iść pewnie, z wysoko podniesioną głową i nie miał zamiaru dać temu chciwemu łajdakowi, jakim był Ramone, satysfakcji ze swojej przegranej. Może i jego sytuacja była rozpaczliwa, ale póki do aresztu nie przyciągnięto senority Escalante ani nie przywieziono ciała jego syna i póki żołnierze wciąż przetrząsali wzgórza w poszukiwaniu Zorro, miał nadzieję, że jeszcze los obróci się na jego korzyść. A duma Ramone poprzedzi tylko jego bolesny upadek. Więc teraz musiał iść, trzymać wysoko głowę i przetrwać jakoś to całe widowisko, by nie pogrążać przyjaciół w większej rozpaczy.
Gdy więzień stanął obok niego na podwyższeniu, Ramone obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Widać było, że uwięzienie nie złamało ducha caballero. Alcalde żałował trochę, że pueblo było za małe, by dysponować żelaznymi łańcuchami. Niestety, miejscowy kowal odmówił, i to stanowczo, sporządzenia stosownych okuć. A że był jedynym kowalem w okolicy, odpowiedzialnym w dodatku za podkuwanie koni i wszelkie metalowe naprawy w garnizonie, Ramone nie mógł na niego naciskać. Odłożył więc to na czas przyszły bliżej nie określony, kiedy już jego pozycja jako alcalde będzie dość silna, by nikt nie ważył się mu przeciwstawić. Choć przyznawał, że żałuje, bo zakuty w kajdany de la Vega, dzwoniący łańcuchami, wyglądałby znacznie bardziej odpowiednio niż ze skrępowanymi na plecach rękoma. A w każdym razie nie rewanżowałby mu się pełnym wyniosłej pogardy wzrokiem.
Odchrząknął, by oczyścić gardło, dwa razy postukał w dłoń zwiniętymi w rulon pergaminami i zaczął mowę. Chciał wygłosić kilka słów, by przyciągnąć uwagę ludzi, zanim zacznie odczytywać wyroki.
- Mieszkańcy Los Angeles! – zaczął. – Ja, Luis Ramone, z rozkazu króla...
Don Alejandro starał się nie słuchać pompatycznej mowy. Nie było warto. Ramone przez kilka chwil będzie cieszył się brzmieniem własnego głosu, potem wyciągnie i odczyta pergaminy, odpowiednio dramatycznie, jego zdaniem, akcentując ich treść, a potem zaprowadzą go znów do celi, by tam oczekiwał, aż pochwycą jego bliskich, czy też aż Ramone znudzi się pościgiem i zdecyduje, że jednak warto bardziej zastraszyć pueblo egzekucją. To drugie było bardzo prawdopodobne, bo Luis Ramone nie słynął z opanowania. I pozostawała tylko wątła szansa, że potrwa to na tyle długo, iż Diego zdoła przeżyć, wyleczyć ranę i powrócić na pomoc ojcu.
De la Vega pogrążył się w swej obojętności tak głęboko, że umknął mu pierwszy okrzyk. Dopiero zaskoczone, zdumione zachłyśniecie się Ramone i pełen zdumienia szum, jaki podniósł się po placu, przyciągnęły jego uwagę. Obejrzał się i też się zachłysnął, przekonany, że widzi niemożliwe.
Zorro właśnie wjeżdżał na plac. Dookoła podniósł się radosny gwar, ludzie rozstępowali się przed wierzchowcem, a ci, co byli najbliżej werand i zaułków, już wdrapywali się wyżej, by zostawić miejsce na nieuchronną walkę i nie przegapić widowiska.
Ramone dygotał ze strachu i zdumienia, ale zacisnął pięści i pewnym głosem zapytał.
- Przybyłeś się poddać, Zorro?
- Nie. Przybyłem, by przypomnieć ci, czym jest sprawiedliwość. Uwolnij więźnia!
Nie można było odmówić Luisowi Ramone determinacji. Nawet jeśli alcalde przez moment miał wrażenie, że rozmawia z duchem, szybko się opanował.
- Brać go! – wrzasnął.
Żołnierze jednak się zawahali. Widzieli przecież dwie noce temu, jak Zorro pada zastrzelony, widzieli plamę krwi na piasku i porzuconą szpadę, więc teraz nagle zaczęli mieć wątpliwości. Tak przynajmniej ich wahanie głośno wytłumaczył sierżant.
- Ależ alcalde – jęknął Mendoza. – A jak to duch?
- Duchy nie chodzą w południe! – ryknął Ramone.
- Nie jestem duchem, sierżancie – uśmiechnął się Zorro. – Jestem tu, cały i zdrowy. Możecie się o tym przekonać.
Mendoza ruszył niepewnie do przodu i za chwilę stanął jak wryty, gdy lekkie muśniecie sztychem rozcięło mu pas. Złapał opadającą część odzieży w garść i poszukał schronienia pod podwyższeniem, ale widać było, jak się szeroko uśmiecha.
Przykład sierżanta podziałał ożywczo na pozostałych żołnierzy. Przez kilka następnych minut plac pustoszał szybko, gdy ludzie robili miejsce dla kolejnych pogoni, walk i ucieczek. Zorro uganiał się konno za przeciwnikami, przewracając ich, pakując w zalegające zaułki beczki, skrzynie i płoty, czy też wpychając do koryta z wodą. Kilku przezorniejszych od razu zrezygnowało z walki i poszukało schronienia.
Przez cały ten czas Ramone stał jak zahipnotyzowany.
Zorro podjechał bliżej.
- Don Alejandro! – zawołał.
De la Vega odwrócił się szybko i poczuł, jak więzy puszczają pod ostrzem szpady, a zaraz potem Zorro zręcznie przeskoczył z siodła na podwyższenie. W tym momencie alcalde ocknął się z osłupienia i sięgnął po swoją szpadę. De la Vega zszedł mu z drogi, a Zorro pozwolił się zaatakować, zręcznie wychwytując na swoją szpadę broń Ramone. Przez chwilę mocowali się, aż nagle Zorro ustąpił, by przyciągnąć alcalde naprawdę blisko do siebie i nagle zręcznie obrócił się tak, że Ramone klęczał unieruchomiony na deskach, z prawą ręką wykręconą boleśnie do tyłu, uwięzioną w dłoniach Zorro, który przykląkł zaraz obok i nachylił się do jego ucha.
- Jak widzicie, alcalde, jestem całkiem żywy – stwierdził Zorro. – Cóż takiego mieliście dziś ogłosić?
Ramone szarpnął się. Zorro w odpowiedzi docisnął lekko jego rękę, aż alcalde prawie dotknął głową podłogi podwyższenia i jęknął puszczając rękojeść swojej szpady. Zorro poderwał go z powrotem na nogi.
- A więc, alcalde?
Brak odpowiedzi. Zorro zaśmiał się.
- Nie musicie mówić. To te wyroki? – wskazał sztychem szpady na porzucone rulony pergaminu.
- Tak – warknął Ramone.
- To dobrze. Podrzyjcie je. Tak, by wszyscy widzieli.
- Nie!
Zorro znów się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu nie było wesołości.
- Podrzyjcie je – powiedział głośno – albo je zjedzcie. Tu i teraz. Wasz wybór.
- Ty nie ośmielisz się...
- Doprawdy, alcalde? – zapytał cicho Zorro. Sztych znalazł się tuż pod brodą Ramone, delikatnie naciskając skórę. – Nie prowokujcie mnie. Powoli zaczynam mieć dosyć tej ciuciubabki.
Alcalde zbladł. Powoli, bo trzęsły mu się ręce, podarł starannie wszystkie pergaminy. Potem, zachęcony wciąż niepokojąco bliskim ostrzem szpady, ogłosił, że wycofuje wszystkie oskarżenia pod adresem don Alejandro de la Vegi, don Diego i senority Escalante.
- Widzicie, alcalde? – zauważył Zorro. – To nie było takie trudne. Don Alejandro, jedziecie ze mną, czy zostaniecie tu jeszcze chwilę?
- Jadę – de la Vega chciał jak najszybciej znaleźć się poza pueblo, poza tłumem, tam, gdzie mógłby zadać pytanie, jakim cudem Zorro jest znów na nogach, cały i zdrowy.
- Sierżancie! – zawołał Zorro. – Przyprowadźcie konia don Alejandro. A przy okazji... Moja szpada i kapelusz, sierżancie. Przynieście je także.
Mendoza uśmiechnął się szeroko.
- Si, senor Zorro!
- Wy... – odezwał się Ramone.
- Myśleliście, że wam je zostawię, alcalde? – zdziwił się Zorro uprzejmym tonem. – Nie zasłużyliście na to.
Przez te kilka chwil, zanim wysłany przez sierżanta Mendozę żołnierz nie sprowadził wierzchowca, don Alejandro zdążył ochłonąć z zaskoczenia i przyjrzeć się uważniej Zorro. Był już pewien, że to nie jest jego syn. Mężczyzna był nieznacznie niższy, trochę bardziej krępy, o nieco szerszej szczęce. Nie wątpił jednak, że przestraszony alcalde nie widzi tych drobnych różnic. Dla Luisa Ramone w tej chwili liczyło się tylko lśniące ostrze szpady tuż przy twarzy i fakt, że wszystkie jego marzenia właśnie zmieniły się w garść strzępków rozsypaną dookoła.

Kiedy zabudowania pueblo znikły im z oczu, don Alejandro wstrzymał konia. Przez czas, jaki jechali, zdążył nie tylko przyjrzeć się swojemu wybawcy, ale i przypomnieć sobie parę wcześniejszych zdarzeń.
- Wy jesteście Juan Checa – odezwał się.
- Owszem – przytaknął mężczyzna w stroju Zorro.
- Ale koń, na którym jedziecie…
- Zgadza się, to Tornado – Checa uśmiechnął się lekko. – Zgodził się pojechać razem ze mną.
Don Alejandro nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy rozpoznał stwierdzenie Diego odnośnie wierzchowca. Tornado był doskonałym koniem, szybkim i pewnym, wspaniałym i lojalnym pomocnikiem Zorro, ale tylko Zorro. Prócz Diego dosiadał go tylko Felipe, zabierając na pastwisko i nikt inny, wedle dotychczasowej wiedzy don Alejandra. Teraz widział, że Checa siedzi dość ostrożnie, starając się, by nie podrażnić nadmiernie boków konia obcasami. Ale co innego zwróciło uwagę de la Vegi – Checa przyjechał na Tornado za wiedzą i zgodą Zorro.
- Widzieliście Zorro?
- Tak, don Alejandro.
- Czy możecie mi powiedzieć…
Checa zawahał się. To wystarczyło, by starszy mężczyzna spochmurniał.
- Bardzo z nim źle?
- Senor de la Vega – odpowiedział Juan. – Jestem żołnierzem, brałem udział w walkach. Widziałem, jak umierali ranni w lazaretach.
- Rozumiem, że chcesz powiedzieć że…
- Obawiam się tego, senor. Ale póki życia…
Don Alejandro pokiwał głową. Tak, wciąż była nadzieja. Zauważył, że Checa ogląda się wciąż na niewidoczne stąd pueblo.
- Nie będą nas ścigać – powiedział. – Napędziliście strachu alcalde, przynajmniej na jakiś czas.
- Taki był plan.
- Plan Zorro?
- Tak… - Checa zacmokał, chcąc zachęcić Tornado do szybszej jazdy. Ogier prychnął i przeszedł w łagodny kłus.
Chwilę później za zakrętem drogi do hacjendy zobaczyli jeźdźca. Senorita Escalante czekała pod osłoną drzewa.
- Don Alejandro!
Zeskoczyła z siodła i rzuciła się w ramiona caballero. Checa zatrzymał Tornado i znów obejrzał się w stronę puebla. Coś mu podpowiadało, że raczej nie powinni się zatrzymywać na dłużej niż kilka chwil. Ramone może się i wystraszył, ale to nie oznaczało, że można było go już całkiem zlekceważyć.
Ale na razie droga za nimi była pusta, nic nie sugerowało zbliżającej się pogoni, a senorita Victoria Escalante wypłakiwała się na ramieniu don Alejandro de la Vegi. O ile Checa mógł wywnioskować z urywanych słów, zbierała właśnie żniwo rozpaczliwej ucieczki z więzienia, konieczności ukrywania się w jaskini, zmęczenia spowodowanego jazdą do Santa Barbara i z powrotem oraz przede wszystkim przerażającej świadomości, że Zorro jest ciężko ranny. To ostatnie spowodowało, że Juan znów zaczął czuć się paskudnie. Może to poczucie niewłaściwości było błędem z jego strony, ale szanował młodego de la Vegę, wobec Zorro zaś wciąż był dłużnikiem. Ostatnią rzeczą, jaką mógłby zrobić, byłoby wejście pomiędzy tych dwu mężczyzn z powodu kobiety, która, jak się mu wydawało, kochała obu, i to kobiety równie, jak oni, godnej szacunku. To, że miała zostać żoną jednego, a drugi wciąż nie był jej obojętny, było sprawą pomiędzy nimi, nie powinien w nią ingerować. A jednak czuł, że ta sytuacja jest niewłaściwa, jakby obarczona pewną nieuczciwością. I czuł się nieswojo, słysząc płacz senority.
Wreszcie odległy kłębek kurzu pozwolił mu przerwać krępującą sytuację.
- Senorita Escalante – powiedział. – Senor de la Vega, chyba jednak nas ścigają.
Don Alejandro obejrzał się na drogę.
- Nawet jeśli nie, lepiej, by nie widzieli teraz Victorii.
Senorita otarła twarz rękawem, rozmazując sobie na policzkach kurz i łzy.
- Jedźmy. Don Alejandro, zabiorę Juana na spotkanie z Diego, by nas przeprowadził do jaskini.
- Zaraz, zaraz – wtrącił się Checa. – Senorita, poczekajcie w ukryciu, ale ja wolę sprawdzić, kto za nami jedzie. Jeśli to jakiś wybieg alcalde, wracam do pueblo i składam mu wizytę.
Don Alejandro czekał na poboczu drogi, gdy odległy tuman kurzu rósł powoli. Okazało się, że to sierżant Mendoza, z dwójką żołnierzy.
- Senor de la Vega! Senor de la Vega – wołał już z daleka.
- Ścigacie mnie, sierżancie?
- Ależ skąd! – wysapał Mendoza. – Alcalde sobie przypomniał, że wartownicy przy hacjendzie mają rozkaz was aresztować, więc wysłał mnie, żebym ich uprzedził, że wszystkie oskarżenia są już odwołane i że możecie wracać spokojnie do domu.
- Skoro tak twierdzicie, sierżancie…
Gdy ruszyli, don Alejandro uniósł rękę, by dać znać, że wszystko jest w porządku. Mendoza aż się zachłysnął, widząc, jak z pobliskiej kępy krzewów wyjeżdża Zorro i rusza cwałem gdzieś pomiędzy wzgórza.
- Don Alejandro… – odezwał się sierżant po chwili.
- Tak?
- Don Diego był w hacjendzie.
- Tak? Skąd wiecie?
- Bo alcalde… bo ja… - zająknął się Mendoza. Wreszcie zaczął mówić. – Słyszałem go. Wszedłem do kuchni, bo widzicie, alcalde kazał wszystkim wyjść i pozamykać drzwi i okna, i nic nie ruszać, a tam została kolacja, i polewka, i placki, więc ja pomyślałem, że to wszystko będzie schło i się psuło, więc wszedłem... Tylko po to, don Alejandro, zapewniam! Nic innego nie ruszyłem! No i jak byłem w kuchni, to go usłyszałem. I potem, jak alcalde mnie wysłał po zmianę warty, to mówiłem specjalnie głośno, by wiedział, że dziś alcalde ogłosi wyroki. Musiał usłyszeć, skoro Zorro się pokazał… - głos sierżanta zamarł powoli, gdy Mendoza znów zaczął rozważać to cudowne zdarzenie, że Zorro, zastrzelony ledwie dwa dni temu, dziś pojawił się cały i zdrowy.
- Więc to wam zawdzięczam uwolnienie, sierżancie – uśmiechnął się de la Vega. – Pośpieszmy się, może jeszcze nie wszystko w kuchni się popsuło.

Juan Checa odetchnął z ulgą, gdy otoczył go znajomy chłód ścian jaskini. Gdy wyruszali, Zorro kazał podprowadzić wierzchowca do swojego posłania i tłumaczył, że ma pozwolić się dosiąść komuś innemu niż jego pan, choć podobnie wyglądającemu tak długo, aż ogier wreszcie przestał się niepokoić i usłuchał. Checa wystarczająco dobrze znał się na koniach, by wiedzieć, że w każdej chwili może on jednak zmienić zdanie. I tak miał dość szczęścia, że mógł zsiąść z konia w Los Angeles i bez kłopotów wsiąść z powrotem. Wiedział też, że wystarczy jedno nieoględne muśniecie wrażliwych boków wierzchowca, by Tornado zrzucił go z siodła i być może nawet zaatakował. Teraz, gdy był już z powrotem, nie groził mu taki wypadek.
Uczucie ulgi zniknęło jednak, gdy tylko zdjął przepaskę z oczu i zeskoczył z siodła. Przez te kilka godzin, gdy pojechał do Los Angeles, stan Zorro wyraźnie się pogorszył. Ranny oddychał słabiej, sprawiając wrażenie półprzytomnego od gorączki.
- Senor Zorro – Juan przykląkł przy posłaniu.
Przez chwilę nie było odpowiedzi, wreszcie Zorro odwrócił głowę w jego stronę.
- Senor Zorro, don Alejandro de la Vega jest wolny. Alcalde odwołał też wyroki na don Diego de la Vegę i senoritę Escalante.
- Dobrze… - głos Zorro był wyraźnie słabszy.
- Przywiozłem też waszą szpadę – Juan podał rękojeść broni rannemu. Ten ujął ją z nieoczekiwanie smutnym uśmiechem.
- Dziękuję, senor Checa… - powiedział. – To wiele… dla mnie znaczy…
- Senor Checa – dotknęła ramienia Juana senorita Escalante. – Może odpoczniecie chwilę?
Juan cofnął się, by jej nie przeszkadzać. Uklękła przy rannym i delikatnie zwilżyła mu wargi wodą. Chłopak de la Vegów już ściągał siodło z Tornado, głaszcząc i poklepując konia. Nagle były kapral poczuł się bardzo niepotrzebny, a czarny strój, który miał na sobie, wydał mu się niewłaściwy. Przybrał maskę na krótko, jako zastępca, przeznaczony by raz, jeden jedyny, w niej wystąpić i zająć miejsce bohatera. Wykonał już swoje zadanie, zastąpił Zorro, uwolnił don Alejandro i przestraszył alcalde. Teraz Zorro będzie mógł udać się gdzie indziej, gdzie będzie miał lepsze warunki do powrotu do zdrowia, jeśli zdoła wyzdrowieć z tej rany. Senorita Escalante i don Diego zapewne pojadą razem z nim, by dalej się nim opiekować, choć może jedno z nich wróci do Los Angeles. On sam zaś powinien wracać do hacjendy senora Pereiry i do senority Flor, która zapewne odchodziła od zmysłów z niepokoju o niego. Tam było jego miejsce. Tu był tu zbędny. Czas powrócić do swojego życia.
Ściągnął z siebie przebranie, ale niemiłe uczucie pozostało. Podszedł do chłopca i dotknął jego ramienia.
- Mogę dać coś Tornado?
Chłopak z ożywieniem skinął głową i wygrzebał z worka dorodną marchew. Koń chętnie przyjął ją z ręki Juana i tym razem nie cofnął się, gdy Checa pogładził go po szyi.
- Dziękuję, że mnie nie zrzuciłeś – mruknął.
Senorita Escalante podeszła do mężczyzn.
- Senor Checa…
- Tak?
- Zostańcie tutaj do zmierzchu – powiedziała. – Będzie wam łatwiej wracać, gdy nikt was w tej okolicy nie zauważy. Alcalde na razie odwołał żołnierzy z hacjendy de la Vegów, ale nie wiem, ilu z nich patroluje okolicę.
- W porządku, zresztą…
- Macie za sobą nieprzespaną noc – uśmiechnęła się. – Wiem, że to mało, ale w tej chwili w podzięce mogę wam zaoferować jedynie posłanie i posiłek…
Nieskrywana wdzięczność w jej głosie sprawiła, że Juan poczuł się nieco lepiej. Usiadł na wskazanym posłaniu, a chłopak przerwał czyszczenie konia i podsunął mu pozostałą ze śniadania miskę polewki i kawałek podpłomyka. Zjadł i wyciągnął się na sienniku. Senorita podeszła raz jeszcze, po to, by podać mu koc. Mimo małego piecyka, ściany jaskini tchnęły chłodem.
Nie wiedział, co go obudziło. Jako żołnierz miał dość czujny sen, nawet gdy mieszkał w garnizonie, a bycie vaquero, gdy trzeba było drzemać przy ogniskach i nadstawiać ucha na każdy szelest w pobliżu, tylko wzmocniło ten nawyk. Teraz nie poderwał się z posłania, tylko czekał, czy powtórzy się ten hałas.
I dźwięk się powtórzył. Nie jęk, jak się na poły spodziewał, ale słowo, wymówione zachrypniętym słabym głosem. Gorączka musiała wzrosnąć jeszcze bardziej i Zorro majaczył.
- Ojcze… ojcze!
- Ciii, Zorro… cii… - uspokajała go senorita.
- Muszę… muszę jechać… ojciec… niebezpieczeństwo!
- Jest bezpieczny, nic mu nie grozi… Spokojnie Zorro, leż spokojnie…
Jęk świadczył, że ranny nie zwraca uwagi na jej zapewnienia. Juan leżał jak skamieniały, starając się oddychać możliwie równo, by się nie zdradzić, że nie śpi.
- Felipe – poleciła tymczasem senorita Escalante. – Sprowadź don Alejandro. Szybko!
Skądkolwiek Felipe miał przyprowadzić starszego caballero, nie było to odległe miejsce, bo Juan już po chwili usłyszał tupot butów.
- Co się stało?
- Majaczy – odpowiedziała krótko senorita. A potem dodała, jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. – Juan śpi.
- Ojcze… - rozległ się znów jęk Zorro.
- Cii, jestem tutaj… jestem bezpieczny… Uratowałeś mnie, Zorro, pamiętasz? Obudź się, Zorro…
Juan delikatnie uchylił powiek, na tyle, by się nie zdradzić, że już nie śpi, ale też tak, by zobaczyć, co się dzieje. Don Alejandro, w samej koszuli, klęczał przy posłaniu i zwilżał wodą maskę zasłaniającą twarz Zorro. Chwilę potem senorita Victoria podała mu kubek i caballero spróbował napoić rannego. Cokolwiek to było, musiało być niesmaczne, bo Zorro odwracał się z niechęcią, a don Alejandro znów delikatnie nakłaniał go do picia.
Checa myślał z gorączkowym pośpiechem. Więc to tak się sprawy miały. Kto krył się pod maską? Młody de la Vega? Niemożliwe. Widywał go w pueblo i wiedział, że opinia niezdary była w tym przypadku zasłużona. Don Diego nie sprawił na nim wrażenia kogoś, kto potrafi sięgnąć po broń, zwykle zresztą jej nie nosił. A zatem było inne wytłumaczenie. Widywał takie rodziny w Hiszpanii. W końcu niejeden caballero miał syna z nieprawego łoża i w królewskiej armii niejeden żołnierz przyznawał się do szlachetnie urodzonych przodków, choć sam nie mógł pieczętować się rodzinnym herbem. To tłumaczyło wszystko: i powiązania de la Vegów z banitą, i pełne rozpaczy przekonanie Victorii, że tracąc Zorro utraci także miłość Diego, i to, że gdy między tymi dwoma stanęła kobieta, potrafili się porozumieć. Zatem don Diego i Zorro byli braćmi, jeden dziedzic fortuny, a drugi ukrywany, być może bez nazwiska, ale kochany przez swego ojca, a zapewne i brata…
Bo don Alejandro niewątpliwie kochał swego syna-banitę, tego Juan Checa był pewien. Widział to w sposobie, w jaki starszy caballero opiekował się rannym i trochę zazdrościł Zorro tej ojcowskiej miłości. Jemu samemu, gdy zabierano go do przytułka, ojciec pozostawił tylko krótkie przykazanie, by był dobrym chłopcem i wyrósł na uczciwego człowieka. Cóż, był nieurodzaj, podatki były wysokie, a klasztorny sierociniec gwarantował przynajmniej miskę strawy dziennie. Najstarsi poszli gdzieś na służbę, a rodzice zdecydowali się zatrzymać najmłodsze z dzieci, zbyt małe, by dało sobie rady gdzieś samo, a dla Juana pozostało wspomnienie ojcowskiego uścisku, matczynych łez i twarda prycza w wielkiej, chłodnej sali. Przetrwał, został żołnierzem, a gdy po latach wrócił do rodzinnej wioski, po jego bliskich nie było już śladu nawet na cmentarzu. Nikt nie potrafił mu powiedzieć, czy odeszli, wygnani z rodzinnej ziemi przez niedostatek i niespłacone podatki, czy też w minionych latach zabrała ich jakaś choroba.
Gdy Zorro znów głośniej jęknął, Juan poruszył się i usiadł, jakby właśnie teraz obudził się ze snu. Uznał, że lepiej będzie, jeśli da znać, że się obudził, niż udając zbyt twardy sen. Nie chciał dłużej podsłuchiwać. Zbyt to było osobiste.
- Senor Checa! – Victoria pierwsza spostrzegła, że się poruszył.
- Słyszałem jęk… Co z Zorro? – odpowiedział.
- Gorączka wzrosła. Majaczy…
Juan w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że to niedobrze. Przelotnie zastanowił się, ile czasu przez ostatnie dni spała senorita Escalante. Sprawiała wrażenie całkowicie wyczerpanej i podejrzewał, że gdyby głośno wypowiedział jej obawy, kobieta mogłaby się załamać. Zamiast tego spytał.
- Jaka jest pora dnia?
- Zmierzch już – don Alejandro odpowiedział zamiast Victorii.
- Więc pojadę. Nie powinienem mieć kłopotów z omijaniem żołnierzy, jeśli jacyś się kręcą w okolicy.
Don Alejandro przyjął to stwierdzenie krótkim skinieniem głowy i znów zwrócił całą swoją uwagę na nieprzytomnego Zorro.
- Felipe was wyprowadzi – powiedziała senorita Escalante. Chłopak kiwnął potakująco głową i zajął się siodłaniem koni. Juan dołączył do niego, chcąc jak najszybciej wyjechać, zanim rozgorączkowany Zorro wygada się znów z jakąś ważną informacją. Jednak albo ranny zdołał jakoś zrozumieć w swoich majakach, że jego ojciec jest przy nim, bezpieczny, czy też zaczął działać napój i okłady, dość że Zorro nie odezwał się już więcej.
Gdy konie były osiodłane, Juan wyjął z kieszeni chustę, by zasłonić sobie oczy.
- Chwileczkę – senorita Escalante podeszła do niego i delikatnie ucałowała w policzek. – Vaya con Dios, senor Checa. Niech was Bóg błogosławi, że nam pomogliście.
- Vaya con Dios – powtórzył don Alejandro ściskając rękę Juana. – Macie we mnie dłużnika. Jeśli kiedykolwiek będziecie potrzebować pomocy, dajcie znać.
- Wy także – odpowiedział Checa. – Wiem, że to szaleństwo i że nie mam prawa tego żądać, ale gdybyście kiedykolwiek potrzebowali szermierza…
Don Alejandro zawahał się i spojrzał w stronę posłania, potem na Juana Checę. Zrozumieli się bez słów. Może przyjść czas, że Juan będzie musiał już stale zastępować Zorro.

Luis Ramone, alcalde Los Angeles, nie był durniem i wiedział, że często jego własna niecierpliwość i zachłanność były przyczyną klęski jego planów. Toteż teraz, choć kusił go wspaniały aksamit, jedwab i koronki, z westchnieniem zamknął kosz. Nie mógł liczyć na to, że senorita Escalante, kiedy wróci, przeoczy brak cennych tkanin. Z tego też powodu odłożył na miejsce jej skarbczyk. Z całą pewnością zażądałaby zwrotu swojej własności, albo, co gorsza, poprosiłaby o tę przysługę Zorro. A Ramone wciąż miał w pamięci ich ostatnie spotkanie i to, że musiał uklęknąć przed wszystkimi mieszkańcami puebla. Mógł się pocieszać, że został do tego zmuszony i że nie musiał, koniec końców, zjeść pergaminów z wyrokami, ale i tak na samo wspomnienie tego upokorzenia, zaciskał pięści z bezsilnej wściekłości.
Odstawił więc na miejsce kosz i szkatułę, pocieszając się, że i tak układa się lepiej, niż mógł się spodziewać. Don Alejandro wrócił do swojej hacjendy i z jego strony alcalde nie spodziewał się dalszych kłopotów. Drzwi były zamknięte, postawiono wartę, więc nic nie powinno było zginąć i sam don Alejandro nie powinien mieć większych pretensji do Luisa Ramone o odebranie własności. A o aresztowanie, tego Ramone był pewien, de la Vega nie będzie robił hałasu, skoro mógł wrócić do domu jako wolny człowiek.
Młody de la Vega, wraz ze swoją senoritą, jakby zapadli się pod ziemię. Alcalde podejrzewał, że ukrywają się tam, gdzie zwykł kryć się Zorro i zapewne wrócą za jakiś czas. Na razie senora Antonia prowadziła gospodę i dokładała starań, by nikt nie odczuł braku jej właścicielki, zaś za don Diego alcalde nie tęsknił. Czasem ten dziwak potrafił dokuczyć mu bardziej niż Zorro.
Sam zaś Zorro powinien był być martwy i Ramone nadal ledwie mógł uwierzyć w jego pojawienie się na rynku. Dopiero poniewczasie przypomniał sobie inną, podobną sytuację, kiedy to Zorro, który podobno spadł w przepaść, roztrzaskał się i został na koniec zastrzelony, pojawił się na swoim własnym pogrzebie. Ten przeklęty przebieraniec miał najwyraźniej cudowną zdolność do powracania z zaświatów. Ale to nic. Któregoś dnia Luis Ramone strzeli wreszcie tak, że Zorro już więcej nie powstanie.
Był tego pewien.


KONIEC


W-w, 24.05.2011 - 5.06.2011
Powrót do góry
Zobacz profil autora
an ka



Dołączył: 02 Cze 2011
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 21:23, 12 Cze 2011    Temat postu:

Ostatnio - nie będę mówiła przez kogo, jestem pewna że winowajca jest świadom swego czynu - obejrzałam sobie parę odcinków serialu (tego z 1990r.) i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Wasze ffy są lepsze niż tenże serial. Jak pisałam już wcześniej, wiarygodność fabuły, dopracowanie detali czy psychologia postaci górują u Was zdecydowanie nad pierwowzorem.

Również to opowiadanie czytało mi się bardzo dobrze. Masz Tici lekki i płynny styl, wzbogacany porozrzucanymi tu i ówdzie smaczkami. Rozłożyło mnie totalnie użyte wobec Diego określenie "niezgrabiasz". To jakieś Twoje słowo? Pierwszy raz je słyszę! Podobnie Don Diego jako "kolega po szpadzie" Zorra. De la Vega i szpada, haha Smile

Alcalde w tym odcinku pobił sam siebie - zarzut rozpowszechniania tajemnic państwowych jest cudny! Przy opisie jego rozmówek z więźniem jeszcze jakoś się trzymałam, ale przy tych dwóch fragmentach:
Cytat:
Senorita Victoria Escalante, narzeczona don Diego de la Vegi, nie przysłała mu obiadu. O nie, najpierw wpadła do gabinetu alcalde niczym antyczna furia.

Cytat:
- De la Vega! Czemu Zorro się nie zjawił!
- A miał się zjawić? – don Diego podjął próbę przygładzenia włosów. – Chyba nie umawialiśmy się na to...
Nie wyrobiłam! Piszesz tak plastycznie, że widziałam w głowię minę Diego, kiedy to mówi! Tak swoją drogą u mnie w głowie wciąż jest to aktor Disneyowski, jakoś wolę tamtego de la Vegę.

W serialu na dłuższą metę strasznie męcząca jest ta karykaturalność żołnierzy i przerysowanie łatwości, z jaką Zorro z najdziwniejszych przypadków wychodzi obronną ręką. Stąd za bardzo dobry pomysł uważam to, co zrobiłaś Ty - to znaczy obrócenie okoliczności tym razem przeciwko Zorru, pokazanie, że de la Vega też może się przeliczyć w swych planach. Boję się tylko jednej rzeczy - u Cb Zorro jest tak bardzo zraniony, że nie wiem, jak możesz dalej poprowadzić akcję, żeby nie wyszło niewiarygodnie. Sama nie wiem co by mnie bardziej zabolało - czy gdybyś uśmierciła Diego, czy gdybyś zaserwowała nam zbyt cudowne jego ozdrowienie. Nie wiem, czy się zbytnio nie wpakowałaś... :p

Za to kolejnym świetnym pomysłem jest wg mnie zastąpienie de la Vegi Juanem Checą. W całym tym wątku zgrzytnęła mi jedynie cała ta przemowa Victorii do Flor - rozumiem, że to miał być emocjonalny wybuch, ale dla mnie był zbyt emocjonalny.

Interesujące są także wnioski, jakie wywiódł Juan na temat pochodzenia Zorro. Jakoś jak się zna rozwiązanie to wydaje się tak oczywiste, że on powinien domyślić się od razu całej prawdy, a tu ups! Doszył Don Alejandro bękarta Smile Na jego miejscu bym się obraziła ^^ Jedynym słabym punktem tej teorii były słowa Victorii, że jeżeli umrze Zorro, to ona utraci miłość Diego. Trochę to nielogiczne, chociaż rozumiem że potrzebny był Ci taki wątek jako kolejny kawałek układanki dla Juana. Chyba lepiej byłoby napisać, że wraz ze śmiercią Zorro utraci Diego, co może być zinterpretowane jako: śmierć brata zmieniłaby go tak bardzo, że już nie byłby tym samym człowiekiem.

Zgrzytnęło mi też przy tych mapach, co je niby Zorro sporządzał. Tu też chyba trochę przesadziłaś. Trafna jest moim zdaniem obserwacja, że Zorro gra raczej tak lekkie podejście do tych walk, niż faktycznie ma takie nastawienie, ale nietrafionym jest pomysł z rozrysowywaniem sobie planów dachów. To z jednego prostego powodu - skoro posiada takie informacje, to na pewno już na tych dachach sobie połaził, i raczej w masce, a nie jako don Diego. Skoro już to wyczucie gdzie może poleźć posiadał, to po co mu mapy? Przecież dla kogoś innego ich nie robił. Po drugie zresztą nie bardzo to widzę - zrobił sobie plany i nauczył się ich na pamięć? Myślę, że raczej to przygotowanie Diego polegało na ostrych treningach i uważnym i częstym obserwowaniu puebla, niż na mapach (tu mam trochę taką wizję jak w filmie Maska Zorro z Banderasem). Natomiast ten wątek jako środek do ukazania, jak bardzo bycie Zorro nie jest łatwe i jak wielkie miał szczęście Juan za pierwszym razem sprawdził się bardzo dobrze.

Aaaa i w tych końcowych fragmentach zdanie:
Cytat:
Nie można było odmówić Luisowi Ramone determinacji.
Niby nic w nim nie jest takiego szczególnego, a szczerzyłam się po jego przeczytaniu jak głupia. Haha, no tak, determinację to on ma!

Wbrew mojemu dosyć lekkiemu komentarzowi udzieliło mi się napięcie zakończenia i przewrotność tytułu. Co się stanie z Zorro? Wyzdrowieje? Mam nadzieję, że nie będziesz nas trzymała długo w niepewności.

Kłaniam,
a.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin