Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa
Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy
Skąd: Ithilien
|
Wysłany: Pon 23:57, 06 Lut 2023 Temat postu: [M] Śmierć wpada z wizytą (fandom: Rodzina Addamsów) |
|
|
Śmierć wpada z wizytą
Ulubionym świętem Addamsów, tak samo jak przecież wszystkich rozsądnych ludzi na tym świecie, było oczywiście Halloween, jednak Dzień Bastylii plasował się niedaleko za nim. Cóż w końcu mogło być przyjemniejszego niż zbudowanie razem z rodziną nowej gilotyny i radosne uczczenie wszystkich tych, którzy postanowili wzniecić nieco zdrowego chaosu, choć z pewnością wiedzieli, że nie może się to dla nikogo skończyć dobrze?
Morticia przypięła trójkolorową kokardę do kolejnej zbroi i cofnęła się o krok, by sprawdzić efekt. Kiwnęła głową z aprobatą. Salon z każdą chwilą prezentował się coraz lepiej, a sądząc po trzasku piłowanego drewna i okazjonalnych wybuchach dobiegających zza ściany, prace nad inscenizacją wybuchu la grande révolution, którą przygotowywały dzieci, także były już dość zaawansowane.
– Zachwycająco to wygląda, querida! – Gomez zjawił się tuż za plecami Morticii nie wiadomo skąd, całkiem jakby wiedział, kiedy żona choćby myśli po francusku. – Zachwycająco!
Podkreślił swoje słowa pocałunkiem złożonym na jej ramieniu.
– Dziękuję, najdroższy – odpowiedziała Morticia z uśmiechem, zadowolona z pochwały. – Już prawie skończyłam. Jeszcze moment i będziemy mogli zacząć świętowanie.
– Właściwie to mamy jeszcze chwilę – oznajmił Gomez, wyjmując jej z dłoni pozostałe kokardy i odrzucając je niedbale na bok. – Mama dopiero co wstawiła do piekarnika ciasteczka, wiesz, te z głowami…
– Och, wspaniale, dzieci je uwielbiają – ucieszyła się Morticia.
Dla zasady spróbowała wyminąć męża i sięgnąć po porzucone dekoracje, ale Gomez był szybszy. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.
– Rączko, muzyka! – zakomenderował.
Gdy z gramofonu popłynęły pierwsze dźwięki, Morticia podjęła jeszcze jedną próbę protestu.
– Nie wydaje mi się, żeby tango szczególnie pasowało do rewolucji francuskiej, kochanie…
– Możemy zatańczyć, co tylko chcesz – zadeklarował skwapliwie Gomez, mimo to odchylając ją do tyłu, gdy tylko pierwsza gwałtowniejsza nuta dała mu po temu sposobność. – Choćby i menueta!
– Menueta, też mi coś! – jęknął zrzędliwym tonem wujek Fester, wchodząc do salonu. – Czy nie moglibyście chociaż raz wybrać tańca, który można tańczyć samemu?
Gomez niechętnie oderwał się od żony i z nieszczęśliwą miną cofnął się o krok, uznając chyba, że nastrojowy moment minął bezpowrotnie. Gramofon umilkł zresztą, zatrzymany przez Rączkę, którego zirytowało najwyraźniej to powszechne niezdecydowanie.
– Nie bądź samolubny, wujku Festerze – upomniała Morticia, starannie skrywając rozczarowanie. – Nie możesz narzekać dziś na brak rozrywek, będziesz przecież w tym roku jako pierwszy wypróbowywał gilotynę. Innym też powinna należeć się odrobina przyjemności, prawda?
Fester pokiwał entuzjastycznie głową.
– To akurat prawda, poszczęściło mi się tym razem. Już nie mogę się doczekać – rzucił nieco rozmarzonym tonem. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek doczekam tak uroczystej chwili!
– Słowo w słowo to samo powiedział Pierre Addams – poinformował Gomez, zapalając wyciągnięte z kieszeni cygaro.
Morticia rzuciła mu zdziwione spojrzenie, uświadomiwszy sobie, że nie zna chyba jeszcze tej rodzinnej anegdoty.
– Kiedy zdobywał Bastylię? – zainteresowała się.
– Kiedy kolejna władza skazała go na zgilotynowanie – uściślił beztroskim tonem Gomez. – Festerze, myślę, że mamie mogłaby się przydać twoja pomoc w kuchni. Bez dodatkowego zasilania w piekarniku, te ciasteczka będą się piekły wieki…
Tego typu argumentów nie trzeba było powtarzać Festerowi dwukrotnie. Rozpromieniony niczym stuwatowa żarówka ruszył na ratunek wypiekom, całkiem jakby jeszcze przed momentem nie zamierzał sprzeczać się o wybór muzyki. Gdy tylko przekroczył próg, Gomez ponownie chwycił żonę w ramiona.
– Na czym to skończyliśmy?
– Ktoś dzwoni do drzwi, najdroższy – zauważyła rzeczowym tonem Morticia.
Rzeczywiście, po chwili rozległ się ponownie ryk dzwonka, a później seria pomruków świadczących o tym, że Lurch usiłuje ustalić, kto i po co zjawił się przed domem Addamsów. Zaraz potem na progu salonu stanęła wysoka postać w długim, czarnym płaszczu. Przez chwilę zdawała się lustrować spojrzeniem pokój, a potem odezwała się donośnym głosem, odbijającym się echem od ścian domu.
– LĘKAJCIE SIĘ ŚMIERTELNICY, ALBOWIEM…
Głos, tak samo jak echo, zamilkł gwałtownie w tej samej chwili, gdy Lurch nieznoszącym sprzeciwu gestem ściągnął z głowy gościa kaptur skrywający dotąd jego twarz. Bez niego tajemnicza postać – będąca, jak się okazało, szczupłym mężczyzną o nieco wystraszonym wyrazie twarzy – wydała się nagle znacznie niższa i bardziej niepozorna niż jeszcze pół minuty wcześniej. Morticia uznała, że musiała być to wina okularów tkwiących na nosie przybysza – nie od dziś w końcu wiadomo, że każdy wygląda w nich dużo bardziej niewinnie i nieszkodliwie niż bez nich.
– Pan Śmierć – oznajmił Lurch, ewidentnie pełen dezaprobaty wobec faktu, że gość popędził do salonu, nie czekając na zaanonsowanie.
– Ehm, tak właściwie…
Morticia klasnęła z zachwytem w dłonie.
– Pan Śmierć, cóż za urocze nazwisko! – pochwaliła.
– Wpada w ucho wprost zabójczo – poprał ją Gomez. – Witamy w naszych skromnych progach, panie Śmierć. Jestem Gomez Addams, a to moja olśniewająca żona Morticia.
Gość skłonił się uprzejmie.
– Bardzo mi miło – rzucił i przycupnął na wskazanym mu fotelu, oglądając się nerwowo za siebie, jakby w obawie (być może rzeczywiście nieco usprawiedliwionej), że Lurch może zechcieć mu pomóc, jeśli nie przyjmie niemego zaproszenia. – Chociaż tak właściwie to już się kiedyś poznaliśmy, panie Addams. Zapewne pan tego nie pamięta, to było dość dawno temu, kiedy byłem jeszcze nieopierzonym stażystą, ale wpadliśmy na siebie, kiedy akurat mój klient usiłował umknąć na pokład statku płynącego do Europy… Bardzo mi pan wtedy pomógł.
– Oczywiście, teraz pamiętam! Wiedziałem, że skądś pana kojarzę – ucieszył się Gomez. – Querida, trafił nam się jeszcze ciekawszy gość niż sądziliśmy! Śmierć to nie nazwisko, to zawód.
Morticia obrzuciła przybysza zaciekawionym spojrzeniem.
– Och? – Przeniosła wzrok z powrotem na męża. – I jak mu pomogłeś, najdroższy?
– Kupiłem mu bilet na samolot oczywiście – odparł Gomez. – Jeśli ktoś próbuje uciekać statkiem na trasie, którą spokojnie można przelecieć, jest sam sobie winien.
Śmierć pokiwał gorliwie głową.
– Rzeczywiście tak było – przytaknął. – Gdyby mi pan wtedy nie pomógł, z całą pewnością wyleciałbym z pracy, i to jeszcze szybciej niż samolotem. Dlatego właśnie…
– I po tylu latach wpadł pan z wizytą, żeby o tym porozmawiać? Jakie to miłe! – westchnęła z rozczuleniem Morticia. – Trafił pan akurat na małą rodzinną uroczystość. Świętujemy dziś Dzień Bastylii, koniecznie musi pan do nas dołączyć.
Gość zawahał się wyraźnie.
– Z przyjemnością, ale obawiam się…
– Proszę tylko nie mówić, że się pan spieszy. Zdecydowanie nie przyjmuję odmowy! – Morticia ucięła jego protesty, nim jeszcze zdążyły wybrzmieć.
Śmierć potrząsnął z ociąganiem głową.
– Cóż, właściwie to kolejne zlecenie mam do wykonania dopiero wieczorem – przyznał. – Recz jednak w tym, że właśnie dlatego…
– A więc ustalone! – zakomenderował Gomez. – Proszę się rozgościć i pamiętać, że jeśli moja żona mówi, że nie przyjmuje odmowy, to tak właśnie będzie. Zresztą nawet jeśli spóźni się pan chwilę na wieczorne spotkanie, pana klient pewnie się nie pogniewa.
Śmierć uśmiechnął się blado, nieco chyba zakłopotany ich gościnnością.
– Skoro pan tak mówi, to zapewne ma pan rację – stwierdził. – Bo widzi pan, tak się składa, że…
– Bardzo jestem ciekawa, kto to taki – wtrąciła Morticia. – Ten pański dzisiejszy klient. To musi być niezwykle ujmujące doświadczenie, odchodzić z tego świata w towarzystwie tak czarującego przewodnika. Czy może nam pan coś zdradzić w tej kwestii, a może to tajemnica zawodowa?
Śmierć poprawił zsuwające mu się z nosa okulary.
– Cóż, zwykle jesteśmy rzeczywiście zachęcani do zachowywania dyskrecji, w tym przypadku jednak i tak zamierzałem zrobić wyjątek – poinformował. – Chodzi o pana Addamsa.
– Co za zbieg okoliczności – skomentował pogodnym tonem Gomez. – To jakiś nasz krewny? Nie przypominam sobie, żeby ktoś z rodziny wybierał się na tamten świat, ale jak to mówią, wypadki chodzą po ludziach. I nie tylko wypadki. I nie tylko po ludziach – dorzucił z namysłem, wyraźnie zaintrygowany wnioskami, do jakich doszedł.
Śmierć odchrząknął, jakby nie wiedząc, w jaki sposób ubrać swoją odpowiedź w słowa.
– Nie zrozumiał pan – wydusił z siebie w końcu. – Nie chodzi o żadnego krewnego, tylko o pana, Gomeza Addamsa. Umrze pan dziś o dziewiętnastej.
– Ja? – zdziwił się Gomez, a kiedy Śmierć skinął głową, Morticia poczuła, jak robi jej się słabo (i to bynajmniej nie w pozytywnym sensie). – Ale przecież mi nic nie dolega.
Śmierć wzruszył ramionami, uśmiechając się przepraszająco.
– Jak sam pan powiedział, wypadki chodzą po ludziach – zauważył nieśmiało.
Morticia, nie mogąc usiedzieć już dłużej w miejscu, zerwała się ze swojego fotela, ale za moment opadła na niego z powrotem.
– Och! – Zakryła sobie usta dłonią. – Och, to… Nawet nie wiem, co powiedzieć. To na pewno przez te skoki ze spadochronem. To będzie przez to, mam rację, panie Śmierć? Zawsze mówiłam Gomezowi, że moim zdaniem spadochron trzeba albo otwierać, albo zostawiać w samolocie, a nie skakać z zamkniętym…
– Nonsens, querida! – zaprotestował Gomez, nadal dość beztrosko, zważywszy na sytuację. – Ze spadochronem skaczę we wtorki, a dziś mamy już czwartek.
Śmierć uniósł dłonie w obronnym geście, chyba jeszcze bardziej zaniepokojony faktem, że znalazł się w środku tej wymiany zdań, niż wiadomością, którą musiał im przekazać przed chwilą.
– Obawiam się, że nie wiem, jak to się stanie, pani Addams – oznajmił skruszonym tonem. – Ja przecież nikogo nie zabijam, pomagam tylko przejść na drugą stronę ludziom, których czas już nadszedł. Nie przyszedłem do państwa po to, by czegokolwiek dopilnować. Naprawdę jestem panu, proszę wybaczyć określenie, dozgonnie wdzięczny za pomoc wtedy i pomyślałem po prostu, że chciałbym dać panu czas, żeby się przygotować…
– Ładna mi wdzięczność – wytknęła mu Morticia, odzyskując rezon przynajmniej na tyle, by zdobyć się na pełen dezaprobaty ton. – Okazywana przez nachodzenie ludzi w ich własnych domach i doprowadzanie ich do zgonu.
Śmierć westchnął ciężko.
– Jak widzę, nie słuchała mnie pani zbyt uważnie – stwierdził nieco nieszczęśliwym tonem.
W sposób oczywisty się przy tym mylił – Morticia wysłuchała każdego jego słowa, tyle że nie miała zamiaru przyjmować żadnego z nich do wiadomość, przynajmniej dopóki nadal oznaczały, że jej mężowi miałaby się stać jakaś krzywda (a już zwłaszcza taka, o którą sam nie prosił).
– Nie martw się, cara mía – rzucił pocieszającym tonem Gomez, widząc jej poruszenie. – Na pewno zaraz uda nam się wszystko wyjaśnić. Proszę powiedzieć, panie Śmierć, ile będzie kosztowało zapomnienie o całej sprawie?
Śmierć potrząsnął głową ze skruszoną miną.
– Przykro mi, ale regulamin surowo zabrania nam przyjmowania łapówek.
– A kto mówi o łapówce? – Gomez wzruszył ramionami, wciąż uśmiechając się uprzejmie. – Chciałem po prostu panu zapłacić za zostawienie mnie w spokoju.
Ten argument również chyba nie trafił do Śmierci, który ponownie pokręcił głową.
– Niestety to niemożliwe – odparł. – Moi przełożenie bardzo surowo karzą wszystkie odstępstwa od regulaminu. Twierdzą, że przerwanie naturalnego cyklu życia i śmierci grozi zaburzeniem równowagi wszechświata, więc właściwie nie można im się dziwić, że są w tej kwestii aż tak zasadniczy… W każdym razie gdybym przyjął te pieniądze, jeszcze dziś straciłbym pracę, a po pana i tak przyszedłby ktoś inny.
– Sprawa jest więc bardzo prosta – uznał więc Gomez, nie namyślając się zbyt długo. – Musi mi pan tylko wskazać, co jest zgodne z regulaminem. Wybór jest przecież duży, mogę prosić, mogę błagać, mogę nawet uciec do Europy i nie kupić panu biletu na samolot, chociaż tego ostatniego chyba wolałbym uniknąć.
Śmierć rzucił mu przeciągłe spojrzenie, niepewny chyba, gdzie zaczynał się żart, a kończyła się poważna propozycja (całkiem jakby nie rozumiał, że na tym właśnie polegają najśmieszniejsze żarty i najskuteczniejsze oferty).
– Myślę, że najlepsze, co może pan w tej sytuacji zrobić, panie Addams, to wykorzystać tych kilka godzin – oznajmił w końcu. – Naprawdę bardzo mi przykro.
Jeśli chodzi o Morticię, to zamierzała dopilnować, by Śmierci dopiero za jakiś czas było naprawdę przykro.
Gdyby uporczywe krążenie w tę i z powrotem po pokoju mogło naprawdę spowodować, że wydepcze się dziurę w podłodze, mieliby już przynajmniej pięknie przyozdobioną jadalnię. Niestety, w tym okropnym dniu złośliwy los pozbawił Morticię nawet tak drobnej pociechy.
– ...I to po tym, jak zaprosiliśmy go, żeby świętował z nami Dzień Bastylii! Nie lubię mówić źle o naszych gościach, ale naprawdę nie pojmuję jak można być aż tak niewdzięcznym – perorowała lekko podniesionym głosem, bo choć narzekanie niewiele wnosiło do dyskusji, to pozwalało przynajmniej odwlec w czasie moment, kiedy będzie musiała przyznać, że nie ma jeszcze pomysłu, jak wybrnąć z całej tej sytuacji. – Na wszystkich obrazach z danse macabre wydawał się dużo bardziej poczciwy!
Siedzący dotąd w fotelu Gomez dopadł do niej właściwie jednym susem.
– Danse macabre! – powtórzył, zasypując jej dłoń, a potem całą rękę pocałunkami. – Tish, czy to było po francusku?
Morticia westchnęła w duchu, dziwiąc się sama sobie, że znowu dała się tak łatwo podejść.
– Gomez! – rzuciła napominającym tonem. – Teraz Śmierć, najdroższy, danse macabre później.
Opanował się właściwie natychmiast, choć z wyraźną niechęcią.
– A tak, Śmierć – mruknął, odsuwając się ledwie o krok. – Chociaż prawdę mówiąc, wolałbym odwrócić kolejność i zostawić Śmierć na później, najlepiej dużo później. Co powiesz na: cokolwiek teraz, Śmierć nigdy?
– Brzmi wspaniale, ale nie mamy tyle czasu. Musimy wymyślić, jak go przechytrzyć – przypomniała Morticia, nieuważnym ruchem głaszcząc Gomeza po policzku. – Potrzebne jest nam coś, czego nie zdoła przewidzieć ani Śmierć, ani ten jego okropny regulamin…
Gdy tylko spróbowała cofnąć dłoń, Gomez pochwycił ją zręcznie i złożył na niej czuły pocałunek, ale na szczęście zdołał nie zdekoncentrować się zanadto.
– W takim razie sprawa jest bardzo prosta – oznajmił, sięgając po nowe cygaro. – Pożyczę od Festera strzelbę i palnę sobie w łeb jeszcze przed dziewiętnastą. Tego na pewno nie będzie się spodziewał!
– Nie, to nie to – mruknęła Morticia, przygryzając w zadumie paznokieć w małym palcu uwolnionej w końcu dłoni. – To musi być coś, dzięki czemu Śmierć raz na zawsze przyjmie do wiadomości, że nie ma tu żadnego zadania do wykonania.
Gomez uśmiechnął się lekko.
– Coś, co przekona go bardziej niż fakt, że to zadanie będzie już wykonane? – rzucił starannie zdziwionym tonem. – Stawiasz trudne wyzwania, querida.
Morticia musiała przyznać, że beztroska, z jaką Gomez podchodził do tego wszystkiego, robiła na niej niemałe wrażenie. Chciała mu to powiedzieć, nim jednak zdążyła się odezwać, do pokoju wparował wujek Fester w towarzystwie babci.
– Tu jesteście! Szukamy was od kwadransa – rzucił nieco zrzędliwym tonem. – Wy tu sobie ćwierkacie, a gilotyna się przecież sama nie skończy budować.
– Nie teraz, wujku Festerze. – Morticia spróbowała ostudzić jego zapał. – Obawiam się, że mamy ważniejsze rzeczy na głowie…
Babcia posłała jej zdziwione spojrzenie.
– Ważniejsze niż gilotyna? – zapytała powątpiewającym tonem. – Czy to ma coś wspólnego z tym dziwnym człowieczkiem, który siedzi w salonie?
Morticia skinęła głową.
– Niestety tak – przyznała.
– Czy to znowu inspektor kontrolujący instalacje elektryczne? – spytał podejrzliwie Fester. – Wpakuję mu kulkę w plecy!
Zaczął rozglądać się za swoją strzelbą, więc Morticia na wszelki wypadek chwyciła go uspokajająco za ramię.
– To nie żaden inspektor – wyjaśniła. – To Śmierć.
Fester momentalnie się rozchmurzył.
– Jak fajnie! – ucieszył się. – Po co przyszedł?
– Wygląda na to, że po mnie – oznajmił Gomez, wydmuchując kłąb dymu z cygara.
Fester przez chwilę analizował jego odpowiedź.
– Wpakuję mu kulkę w plecy!
– Wujku Festerze, nie! – Morticia raz jeszcze powstrzymała go od ruszenia się z miejsca. – Przemoc nie jest rozwiązaniem.
Fester nie wydawał się przekonany.
– Zrozum, Morticio, ja nie mogę tak po prostu siedzieć z założonymi rękami – oznajmił pełnym wyrzutu tonem. – Gomez jest moim ulubionym siostrzeńcem, nikt inny nie chce mi nigdy pomóc w podłączeniu akumulatora, kiedy się rozładuję. Poza tym całe to siedzenie z założonymi rękami jest przereklamowane, wiem, bo kiedyś próbowałem. Tylko rozbolały mnie od tego ramiona.
Babcia pokiwała stanowczo głową.
– Fester ma rację – poprała go. – Musimy coś zrobić. Jestem zdecydowanie za młoda, żeby mieć martwego syna, to zawsze okropnie dodaje lat.
Morticia westchnęła zirytowana tym zupełnym brakiem zrozumienia dla jej słów. Przecież nie radziła, żeby zamieść wszystko pod dywan i zająć się bezdusznie swoimi sprawami, prawda? Strzelanie do ludzi wydawało jej się jednak równie niecywilizowane co nieskuteczne.
– Nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami – oznajmiła, z wdzięcznością przyjmując fakt, że Gomez, jako jedyny najwyraźniej nieposądzający jej o brak dobrych intencji, objął ją delikatnie w talii. – Po prostu nie życzę sobie żadnego strzelania w moim domu. Musimy wymyślić coś bardziej subtelnego, co zagwarantuje nam, że nawet gdy się go pozbędziemy, ktoś inny nie przyjdzie zaraz dokończyć zadania…
Fester zastanawiał się przez moment, a potem pokiwał głową, wyraźnie z siebie zadowolony.
– W takim razie zastrzelę go w ogródku – poinformował i, odwróciwszy się na pięcie, wymaszerował z pokoju.
– A ja go przytrzymam! – zadeklarowała babcia, ruszając za Festerem.
Morticia odprowadziła ich zaniepokojonym spojrzeniem.
– Może trzeba iść i dopilnować, żeby…
– Nie masz się o co martwić, querida – zapewnił Gomez. – Trochę im to zajmie, zanim znajdą i odkopią strzelbę.
Morticia rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
– Odkopią? – powtórzyła.
– Wednesday i Pugsley uznali, że bez grzebania poległych to żadna rewolucja – wyjaśnił jej mąż. – A jako że na pogrzeb Marii Antoniny było zdecydowanie za wcześnie, poprosili o jakąś broń, żeby symbolicznie pochować jej przybocznych. Trzeba przyznać, że nasze dzieci podchodzą do inscenizacji historycznych z wyjątkową dbałością.
Morticia odetchnęła z ulgą.
– Doskonale, to rzeczywiście na jakiś czas zajmie wujka Festera – stwierdziła, a potem umilkła na moment, tknięta nieprzyjemną myślą. – Gomez… Myślę, że będziemy musieli porozmawiać z dziećmi.
Nawet jeśli – nie, nie jeśli, kiedy – coś wymyślą, lepiej było uprzedzić dzieci, żeby przypadkiem nie wparowały do salonu i nie zwerbowały Śmierci do roli rewolucjonisty. Na podobne wyróżnienie z całą pewnością nie zasługiwał.
Dzieci słuchały w tak pełnym skupienia i uporczywym milczeniu, że Morticia z każdym słowem zaczynała mieć coraz większe wątpliwości, czy w ogóle rozumieją, co próbuje im przekazać. Rozważała już upewnienie się, czy nie musi czegoś powtórzyć, ale w tym samym momencie Pugsley zdecydował się w końcu odezwać.
– Czy to znaczy, że tata kopnie w kalendarz? – zapytał wyraźnie zaciekawiony.
– Co zrobi?! – Morticia rzuciła mu skonsternowane spojrzenie.
– Odwali kitę! – oznajmił niezrażony Pugsley.
Morticia odwróciła się bezradnie w stronę męża, szukając w jego twarzy jakiegokolwiek wyjaśnienia.
– Zacznij używać jakiegoś ludzkiego języka, chłopcze – upomniał ich syna Gomez, mimo wyraźnego rozbawienia.
Pugsley strapił się lekko, jakby niepewny, co nieludzkiego było w dotąd wybieranych określeniach. Na szczęście Wednesday postanowiła przyjść mu z pomocą.
– On pyta, czy to znaczy, że tata dzisiaj umrze? – wyjaśniła i przejechała palcem po swojej szyi w wymownym geście. – Khh!
– Nie, jeśli ja będę miała coś do powiedzenia w tej kwestii – zapewniła stanowczo Morticia.
Dzieci wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– A jeśli nie będziesz miała? – zainteresował się Pugsley.
– Trafne pytanie, ale nie jestem pewien, czy to rozsądne, żeby mówić tak do twojej matki – stwierdził żartobliwym tonem Gomez.
Morticia uświadomiła sobie, że rzeczywiście zaplotła bezwiednie ręce na piersi w wojowniczym geście. Natychmiast je opuściła, uznając, że to bardzo zły moment na dyscyplinowanie dzieci. Po prawdzie zresztą – czy jakikolwiek był dobry?
– Będę miała – uspokoiła zamiast tego najbardziej przekonującym tonem, na jaki było ją stać.
– A gdyby jednak nie? – drążyła temat Wednesday. – Będę mogła dostać twoją kolekcję noży, tato?
Gomez przez krótką chwilę wyglądał, jakby miał się zakrztusić dymem z cygara, zaraz jednak odzyskał rezon.
– Nie widzę przeciwwskazań – odparł. – Chociaż miło by było, gdybyś podzieliła się nimi z bratem…
Pugsley prychnął wyraźnie zdegustowany.
– Dzielenie się to żadna frajda – oznajmił z wyrzutem. – Jeśli ona dostanie noże, to ja chcę kolejkę!
– W porządku, raczej mi się i tak już wtedy nie przyda – obiecał z lekkim ociąganiem Gomez. – Noże dla Wednesday, kolejka dla Pugsleya i dom dla ciebie, querida. Może powinienem spisać testament?
Pomysł tak go zafascynował, że chyba był gotów z miejsca rzucić się do jego realizacji. Nie zdołał jednak zrobić nawet kroku, bo Wednesday podbiegła nagle i przylgnęła do niego z nieco nieszczęśliwą miną.
– Ale tak naprawdę, to ja wcale tych noży nie chcę – oznajmiła zdeterminowanym tonem.
Pugsley wahał się przez chwilę, ale chyba stwierdził w końcu, że dzielenie się ojcem jest mimo wszystko większą frajdą niż jego brak w ogóle, i podążył w ślady siostry.
Z braku lepszych pomysłów Morticia postanowiła zacząć od jeszcze jednej próby porozumienia się ze Śmiercią.
– …Sprawiał przecież takie miłe wrażenie, to niemożliwe, żeby naprawdę był aż tak okropnym służbistą! – tłumaczyła, gdy podążała do salonu wsparta na ramieniu Gomeza. – Może przez ten czas, kiedy zostawiliśmy go samego, zdążył sobie wszystko przemyśleć i teraz… Och – westchnęła, ze zdumieniem dostrzegając, że pokój jest pusty. – Gdzie on się podział?
– Może się znudził i sobie poszedł? – zasugerował Gomez z nadzieją w głosie, zaglądając mimo wszystko pod fotel, całkiem jakby się spodziewał, że tam właśnie może ukrywać się Śmierć.
Morticia pokręciła głową.
– Nie wydaje mi się – odpowiedziała. – Sam przecież mówił, że nigdzie mu się nie spieszy. Zresztą czy wyszedłby tak bez słowa pożegnania? Jest niewdzięczny, ale chyba nie źle wychowany?
– Cóż, zaraz się wszystkiego dowiemy – rzucił Gomez, sięgając po zwisającą z sufitu linę.
Znajomy dźwięk gongu wstrząsnął ścianami domu.
– Pan wzywał? – Lurch wyrósł jak spod ziemi za ich plecami.
– Tak, Lurch – potaknął Gomez, w ostatniej chwili przytrzymując cygaro, które prawie upuścił, zdumiony nagłym pojawieniem się kamerdynera. – Widziałeś gdzieś naszego gościa?
Lurch wahał się przez moment.
– Yyy. – Potrząsnął w końcu głową.
– Zastanów się dobrze – poprosiła Morticia. – Zostawiliśmy go tu w salonie i nie miał najmniejszego powodu, by gdziekolwiek się wybierać…
– Yyy! – Tym razem dla odmiany odpowiedź padła odrobinę zbyt szybko.
Morticia zmrużyła lekko oczy. Zachowanie kamerdynera wydawało się wyjątkowo dziwne, a w dodatku…
– Powiesz nam, Lurch, co trzymasz za plecami? – zagadnął Gomez, jakby odgadując jej myśli.
Lurch potrzebował dłuższej chwili na wyartykułowanie odpowiedzi.
– Ręce? – spróbował w końcu i, chyba próbując dowieść swojej niewinności, wyciągnął jedną z dłoni przed siebie.
– A druga? – spytała Morticia, nabierając coraz większych podejrzeń.
– Yyy. – Głos Lurcha był pełen wyrzutu, Morticia nie zamierzała jednak dać za wygraną.
– Druga ręka, Lurch – powtórzyła spokojnym, choć nieznoszącym sprzeciwu tonem, którego zwykle używała, by hamować najbardziej niestosowne pomysły dzieci.
Lurch przybrał głęboko zakłopotaną minę i niechętnie wyciągnął zza pleców drugą dłoń, w której – niczym dowód zbrodni – tkwiła złożona na pół podręczna kosa, z całą pewnością własność Śmierci.
– Yyy.
– Nie ma za co przepraszać, Lurch. To tylko dowodzi twojej lojalności – uspokoił go Gomez. – Ale teraz czas już, żebyś powiedział pani Addams i mi, co się stało z naszym gościem.
Lurch westchnął ciężko i potrząsnął ze zniechęceniem głową.
– Proszę za mną – rzucił mimo to i poczłapał w stronę schodów prowadzących do pokoju zabaw.
Morticia chwyciła odruchowo wyciągniętą w jej stronę dłoń Gomeza i razem podążyli w ślad za kamerdynerem. Gdy zeszli na dół, w pierwszej chwili również nie dostrzegli nigdzie żywej duszy (martwej zresztą też nie). Po chwili jednak do ich uszu dobiegł odgłos szamotaniny dobiegający z wnętrza sarkofagu.
– Yyy.
– Nonsens, Lurch – zaprotestował Gomez. – Nawet jeśli mu tam wygodnie, to potrzebujemy z nim teraz porozmawiać. Zresztą co jeśli wujek Fester albo mama zechcą uciąć sobie drzemkę? Nie możemy mieć już zawsze sarkofagu wyłączonego z użytkowania.
Lurch, choć ewidentnie nieprzekonany, posłusznie odsunął ciężkie wieko. Śmierć niemal wytoczył się ze środka i zamrugał gwałtowanie oczami.
– N-nareszcie – sapnął. – Myślałem, że się tam uduszę.
– Bez obaw, kolego – rzucił nonszalancko Gomez. – To nie jest aż tak szczelne. W pierwszej kolejności umarłby pan z głodu.
Śmierć odchrząknął.
– Ach tak, to rzeczywiście pocieszające – odparł ostrożnie. – Mimo wszystko dziękuję, że mnie państwo stamtąd wyciągnęli.
– To drobiazg – zapewniła Morticia. – Ale jeśli czuje się pan zobowiązany się odwdzięczyć…
Śmierć uniósł dłoń, powstrzymując ją przed wypowiedzeniem myśli do końca.
– Pani Addams, naprawdę… – westchnął. – Już o tym rozmawialiśmy. Jest mi bardzo przykro, ale naprawdę nie mogę nic w tej kwestii zrobić.
Zwalczenie pokusy zatrzaśnięcia wieka od sarkofagu na nowo stanowiło w tym momencie dla Morticii niemałe wyzwanie.
Mimo że ani dziura w podłodze, ani cudowne rozwiązanie wszystkich problemów wciąż nie chciały się pojawić, Morticia znów krążyła nerwowo po pokoju, gorączkowo zastanawiając się nad dostępnymi opcjami. Jej zaniepokojenie udzieliło się chyba w końcu i Gomezowi, który dla równowagi podjął przechadzkę w przeciwnym kierunku. Za każdym razem, kiedy mijał żonę, rzucał jej zachwycone spojrzenie, całkiem jakby spostrzegał ją pierwszy raz w życiu – a każde z tych spojrzeń tylko pogłębiało frustrację i zmartwienie Morticii.
– Och, Gomez, zaczynam się bać, że nie zdołamy niczego wymyślić – jęknęła w końcu.
– Nie trać wiary, querida. Mamy jeszcze mnóstwo czasu – rzucił pokrzepiającym tonem Gomez, choć nie brzmiał już tak pewnie jak wcześniej.
Morticia westchnęła raz jeszcze, tak ciężko, że najwyraźniej zaniepokoiło to Rączkę, który wysunął się ze swojego pudełka i zamachał czarną chusteczką do nosa.
– Dziękuję, Rączko – rzuciła wzruszona tym dowodem życzliwości Morticia i zaczęła nerwowo skubać róg podanego jej materiału. – Wiesz, zastanawiam się, czy jednak… – odezwała się ponownie po chwili, ale nim zdążyła sformułować do końca swoją myśl, przerwało jej nadejście Wednesday.
Dziewczynka niosła olbrzymią księgę, balansując nią ostrożnie przy każdym kroku, by nie upuścić jej sobie na stopę ani nie upaść pod przeważającym ciężarem. W końcu z zadowolonym sapnięciem wepchnęła tomiszcze na blat stołu.
– Znalazłam ją na strychu – poinformowała. – Ma na okładce pana Śmierć, o tu. I w tytule chyba też. Pomyślałam, że może się przydać.
Morticia pospiesznie podeszła do stołu i rzuciła okiem na znalezisko córki.
– Praktyczny poradnik dla adeptów mrocznego żniwiarstwa. Porady i regulaminy – odczytała. – Och, oczywiście, że może się przydać! Dziękuję, skarbie. Nie sądziłam, że mamy coś takiego w domu…
Nie zwlekając, zaczęła przeglądać księgę w poszukiwaniu spisu treści.
– Zupełnie o niej zapomniałem! – ucieszył się Gomez, zaglądając żonie przez ramię. – Śmierć zostawił ją wtedy na przechowanie…
– Po co? – zainteresowała się odruchowo Morticia.
– Kochanie, wiesz, ile się płaci za nadbagaż w samolocie? Nie jestem skąpy, ale nawet moja życzliwość ma swoje granice – odparł Gomez, co rzeczywiście wydawało się dość logicznym argumentem.
Morticia musnęła opuszkami palców jego policzek.
– Jeśli rzeczywiście ma granice, to nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek do nich dotarła, najdroższy – zapewniła, nie odrywając wzorku od wertowanej wolną dłonią księgi. – Jest! Znalazłam rozwiązanie, widzisz? Jeśli klient tego zażąda, dopuszczalne jest przyjęcie wyzwania. W razie wygranej klienta należy odłożyć termin wykonania usługi na czas co najmniej trzydziestu lat!
– Querida, jesteś genialna! – oznajmił z zachwytem Gomez, chwytając ją za ręce. – Tak właśnie zrobimy! Wyzwę Śmierć na pojedynek, odpowiednio dobierając broń, tak by żadnemu z nas nie stała się krzywda. W końcu to porządny facet, na pewno nie będzie stawiał niepotrzebnego oporu…
– I odetniesz mu głowę? – zainteresowała się Wednesday.
Morticia, która w zaaferowaniu zapomniała na moment o obecności córki, rzuciła jej zdziwione spojrzenie.
– Czemu tata miałby komukolwiek odcinać dziś głowę, skarbie?
Wednesday przybrała minę pełną dezaprobaty wobec niedomyślności rodziców.
– Mamy Dzień Bastylii, pamiętacie? – zauważyła. – Khh!
Śmierć, usłyszawszy ich plan, pobladł gwałtownie i to tak bardzo, że zrobił się blady, cóż, jak śmierć.
– Błagam, niech się zastanowi, panie Addams, to naprawdę nie jest… – jęknął, ale Gomez nie zamierzał dać mu nawet dokończyć.
– Nonsens, to jest znakomity pomysł – oznajmił radośnie. – Co pan powie na pistolety? Oczywiście nie będziemy strzelać do siebie, to będzie pojedynek w strzelaniu do celu…
Śmierć zmarszczył brwi, wyraźnie zdziwiony, a potem wyrwał Morticii księgę z rąk.
– Czy państwo w ogóle doczytali ten regulamin do końca? – westchnął. – O tutaj, proszę. Bronią użytą w pojedynku powinny być kosy. Zabrania się też dawania klientom jakichkolwiek forów! – Postukał palcem w odpowiedni fragment tekstu.
Morticia uniosła dłoń do ust, tłumiąc rozczarowane jęknięcie. To by było na tyle, jeśli chodziło o ich cudowne wyjście awaryjne.
– To było już na drugiej stronie – rzucił Gomez tonem usprawiedliwienia.
– Było – zgodził się ugodowo Śmierć. – Ale skoro już to panu przeczytałem, to mam nadzieję, że nie będziemy już ani słowem wracać do tematu żadnych pojedynków…
– Ha! Oczywiście, że będziemy – oznajmił zdecydowanie Gomez. – Nie tak to sobie wyobrażałem, ale to nadal jakaś szansa, prawda?
Śmierć zsunął okulary na czubek nosa i potarł oczy zmęczonym gestem.
– Zapewniam pana, że nikła. Mniej niż nikła – poinformował. – Proszę mi uwierzyć, że jeśli potrafię posługiwać się czymkolwiek, to jest to właśnie kosa.
Gomez zawahał się, ale w końcu wzruszył ramionami.
– W takim przypadku przynajmniej mamy w końcu jasność, w jaki sposób umrę, prawda? – rzucił i zaciągnął się cygarem.
– Panie Addams, proszę… – zaczął raz jeszcze Śmierć, a Morticia w drodze wyjątku była skłonna się z nim zgodzić.
Cały ten pojedynek z każdą chwilą coraz mniej wydawał się dobrym pomysłem. Gomez zdawał się jednak nie mieć wątpliwości.
– Punkt dziewiętnasta! – przypomniał beztrosko. – Lurch! Lurch, czy mamy w domu jakieś kosy? Bardzo dobrze, starczy mi jeszcze czasu na trochę treningu…
Niezależnie od tego, jak bardzo Morticia starała się robić dobrą minę do złej gry, nawet Kleopatra zdawała się wyczuwać jej zdenerwowanie. Zamiast jak zawsze łapczywie połykać podsuwane jej kąski, roślina wiła się i uciekała, jakby urażona faktem, że jej pani wyraźnie błądzi myślami gdzieś daleko.
– Już, już, maleńka, dość tych dąsów – upomniała ją odruchowo Morticia, a potem z westchnieniem zwróciła się do Festera pochłoniętego nieufnym obserwowaniem sadzonek myszołówki. – Jestem taka nieszczęśliwa, wujku Festerze… Brak mi tchu na samą myśl, że w moim życiu mogłoby zabraknąć najwspanialszego, najmądrzejszego, najbardziej szlachetnego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek spotkałam…
– Ależ Morticio, ja się przecież nigdzie nie wybieram… – odparł Fester, wyraźnie zdziwiony.
Morticia zrezygnowana odstawiła podwieczorek Kleopatry na stolik.
– Mówiłam o Gomezie – wyjaśniła cierpliwie.
Fester odchrząknął, nieco jakby rozczarowany.
– Ach tak. Cóż, to jest przykre – przyznał i zadumał się na moment. – Z drugiej strony dostaniemy przynajmniej okrągłą sumkę z ubezpieczenia, prawda? Jak to dobrze, że Gomez kupował polisy od wszystkich agentów ubezpieczeniowych, którzy kiedykolwiek tu przyszli…
– Wujku Festerze! – oburzyła się Morticia. – Jak możesz myśleć o pieniądzach w takiej chwili?!
Fester skulił się lekko, onieśmielony chyba jej wybuchem, zaraz jednak wzruszył ramionami.
– Właściwie to całkiem łatwo – przyznał. – Za szlachetne niemyślenie o pieniądzach nie kupi się nowego dynamitu…
Morticia westchnęła w duchu, nie mając już nawet siły upominać go po raz kolejny. Być może Fester nie był po prostu najlepszym doradcą, do jakiego mogła zgłosić się w tej sytuacji.
Mimo że Morticia mówiła już od dłuższej chwili, babcia nawet nie podniosła głowy sponad sztućców, które właśnie ostrzyła. Oczywiście trudno było ją winić, bo przecież niezależnie od okoliczności wypadało mieć w domu dobrze naostrzone noże i widelce – z drugiej strony jednak miło by było mieć też pewność, czy nie zapomniała o tym, że powinna też przy tym zajęciu słuchać.
– …Ale wciąż nie potrafię wymyślić, jak mu pomóc – westchnęła Morticia, kończąc swój monolog.
– Jemu pomóc? – powtórzyła babcia po chwili, uznając chyba, że nie zdoła się dłużej wymigiwać od udziału w rozmowie. – Morticio, to nam trzeba pomóc! Gomezowi, jeśli umrze, i tak będzie wszystko jedno. A my zostaniemy z całym tym bałaganem… Skąd będziemy wiedziały, na co wydawać te wszystkie pieniądze, które dostaniemy w spadku? I co zrobić, żeby się nie skończyły?
Morticia rzuciła jej oburzone spojrzenie.
– Czemu wszyscy zachowujecie się, jakby Gomez nie wnosił do tej rodziny nic poza pieniędzmi? – prychnęła.
Babcia przez chwilę wyglądała, jakby zamierzała udzielić odpowiedzi, której będzie gorzko żałować, w końcu jednak zawahała się i pokiwała smutno głową.
– Inne problemy też będziemy mieli – przyznała. – Ty na przykład będziesz musiała zupełnie sama radzić sobie z wybrykami dzieci…
– To akurat na szczęście nie problem – odparła bez wahania Morticia. – Wednesday i Pugsley nigdy nie sprawiają żadnych problemów. Czasem płatają jakieś niewinne figle oczywiście, ale naprawdę, komu nie zdarzyło się podpalić w dzieciństwie szkolnej stołówki…
Babcia skończyła ostrzyć ostatni widelec i podniosła go do góry, by pod światło przyjrzeć się swojemu dziełu.
– Och, na razie może nie – rzuciła beztroskim tonem. – Poczekaj, co będzie dalej. Nawet nie wyobrażasz sobie, co potrafią wymyślić nastolatki, zwłaszcza jeśli wychowują się w niepełnej rodzinie. Gomez na przykład przez całe lata upierał się, żeby pić codziennie kawę, uważaj, z mlekiem i cukrem!
– Okropność – westchnęła Morticia, a potem drgnęła, tknięta niepokojącym przeczuciem. – Nie myślisz chyba, mamo, że to go właśnie zabije? Jakieś dalekosiężne skutki zdrowotne tak okropnych nawyków…
Babcia pokiwała głową, choć – prawdę mówiąc – nie wyglądała na specjalnie przejętą.
– To bardzo prawdopodobne – stwierdziła. – Albo to, albo ta klątwa, która nie pozwala żadnemu Addamsowi dożyć starości…
Morticia w pierwszym odruchu chciała zwrócić uwagę, że babcia też należy do tej rodziny, tak samo jak kuzyn Crimp i co najmniej tuzin innych równie siwowłosych co żywych krewnych – powstrzymała się jednak, uznając, że byłoby to z jej strony bardzo nietaktowne.
– Chyba przygotuję posypkę z arszeniku do ciasteczek – zdecydowała tymczasem babcia.
Morticia rzuciła jej zdziwione spojrzenie, próbując połączyć wszystkie wątki w całość.
– Myślisz, że Śmierć może mieć na nią uczulenie? – spytała z nadzieją, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Nie, ale Fester ją uwielbia – oznajmiła radośnie babcia.
Morticia raz jeszcze westchnęła z rozczarowaniem. Cała dyskusja zdawała się prowadzić donikąd. Kawa – tak samo zapewne jak klątwa – zabijała ludzi od razu, nie po latach. Morticia zaś potrzebowała konstruktywnej porady, a nie kolejnych powodów do niepokoju.
Malutkie krzesełko w malutkim pokoiku kuzyna Coś nie było szczególnie wygodne, ale Morticia byłaby skłonna znieść nawet gorsze niedogodności, skoro miała tak uważnego słuchacza. Coś cierpliwie chłonął każde słowo jej opowieści, nie przerywając jej ani razu. Miała nadzieję, że rozmyślał w tym czasie nad jakąś wyjątkowo błyskotliwą radą, jak to zwykle miał w zwyczaju, ale niestety – gdy wreszcie się odezwał, jego pomysł niewiele różnił się od tych dawno już zaprezentowanych przez Festera i babcię.
– Nie, nie mogę go rzucić na pożarcie Kleopatrze. – Morticia pokręciła głową, przemyślawszy jego propozycję. – Biedactwo ma zawsze okropną niestrawność po ludziach. Poza tym takie ćwiartowanie zwłok na środku salonu z całą pewnością zrujnowałoby mi dywany…
Kuzyn Coś natychmiast zaoponował i Morticia musiała przyznać, że jego argument był całkiem celny.
– Skąd wiem, że Śmierć jest człowiekiem? – powtórzyła zdziwiona. – Właściwie to nie wiem, ale… Nie, to nie wchodzi w grę. Na co ja w ogóle daję się namawiać? Mówiłam już wyraźnie, nie życzę sobie żadnej przemocy w tym domu!
Kuzyn Coś wydawał się rozczarowany jej reakcją, posłusznie jednak zaczął wychodzić z kolejnymi pomysłami.
– Tak, mój drogi, trucizna to też przemoc – potaknęła, kiedy bez przekonania podsunął jej kolejny plan.
Zaraz po zirytowanym fuknięciu pojawiła się na szczęście kolejna rada – szkoda, że znów nie całkiem przydatna.
– Gomez już mu proponował pieniądze – wyjaśniła Morticia. – Nie chciał nawet o tym słyszeć.
Kuzyn Coś zastanawiał się tylko przez krótką chwilę, nim wygłosił kolejną sugestię.
– Jak możesz w ogóle coś takiego proponować?! – oburzyła się Morticia, odruchowo krzyżując ręce na ramionach, by osłonić dekolt, choć przecież ich gościa nie było nawet w pokoju. – To w żadnym razie nie jest opcja! Już prędzej zgodzę się na przemoc.
Wszystko wskazywało niestety na to, że prędzej miało nastąpić bardzo prędko.
Gdy Gomez dostrzegł Morticię schodzącą po schodach, natychmiast poderwał się z krzesła, momentalnie tracąc zainteresowanie kosą, której ostrze dotąd polerował.
– Właśnie cię szukałam, najdroższy – poinformowała Morticia, ujmując wyciągniętą szarmancko dłoń męża i pozwalając mu się sprowadzić z ostatnich stopni. – Przemyślałam to wszystko i stwierdziłam, że jakkolwiek odpychający nie byłby ten pomysł, powinniśmy zrobić dokładnie tak, jak sugerował wujek Fester. Pan Śmierć jest bardzo uprzejmym człowiekiem i będzie mi go szkoda, ale jeśli mam wybierać między twoim życiem a jego, to…
– O czym tym mówisz, querida? – zdziwił się Gomez. – Przecież nawet gdybyś chciała, nie mogłabyś mu zrobić krzywdy. W czasie wykonywania pracy przysługuje mu nieograniczony niczym immunitet. Nawet gilotyna nie mogłaby mu teraz zrobić krzywdy, choćby i była już skończona.
Morticia rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.
– Jesteś tego pewien?
– Oczywiście, sam mi o tym przed chwilą opowiadał – potaknął Gomez, a Morticia z głuchym jęknięciem opadła na fotel, czując, jak ulatuje z niej cały przepełniający ją jeszcze przed momentem zapał.
A więc to był już koniec. Czas na porzucenie nadziei i oddanie się rozpaczy, która w niektórych okolicznościach była właściwie intrygującym uczuciem – ale w tej konkretnej sytuacji przypominała raczej kamień u szyi ciągnący Morticię w głąb przepaści.
Gomez musiał dostrzec, jak bardzo była roztrzęsiona, bo przyklęknął obok jej fotela i chwycił jej dłonie.
– Musisz być dzielna, cara mía – poprosił zdecydowanym tonem. – Wszystko się w końcu na pewno jakoś ułoży. Cóż, może nie wszystko i na pewno nie dla wszystkich, ale jestem pewien, że dla ciebie tak.
– Nie chcę, żeby cokolwiek się układało, jeśli nie ułoży się dla nas obojga – rzuciła Morticia, z trudem opanowując drżenie głosu.
Zamrugała gwałtownie powiekami, by się uspokoić, bo przecież tego jeszcze brakowało, żeby się całkiem rozkleiła – nawet w takiej sytuacji należało zachowywać pewne standardy – ale niestety niewiele to pomogło.
– Pomyśl o zaletach tej sytuacji – próbował dalej ją pocieszać Gomez. – Będziesz miała pretekst, żeby spędzać dużo więcej czasu na cmentarzu…
Morticia potrząsnęła głową. Cmentarz był rzeczywiście bardzo urokliwym miejscem, ale…
– Wolę spędzać czas z tobą niż na cmentarzu – mruknęła chyba nieco zbyt cicho, bo Gomez nawet nie zwrócił na to uwagi, zajęty wyliczaniem kolejnych, równie wątpliwych, zachęt.
– …Poza tym jako wdowa będziesz mogła nosić jeszcze więcej czerni. Czarne woalki, czarne rękawiczki, co tylko zechcesz… – wymieniał, zaczynając zasypywać jej ramię pocałunkami. – Tish, samo wyobrażenie tego, jak będziesz wyglądać, doprowadza mnie do szaleństwa…
– Żałobne kreacje powinny raczej podkreślać wyrzeknięcie się wszelkiej radości – zauważyła rzeczowo Morticia. – Nie wiem, czy przypadkiem nie powinnam zacząć ubierać się na biało…
Gomez zastanawiał się tylko przez krótką chwilę, a potem wzruszył ramionami.
– Trudno, nie można mieć wszystkiego – mruknął, muskając jej szyję ustami.
To była kropla, która przelała czarę goryczy. Jak niby miała pogodzić się ze stratą mężczyzny, który kochałby ją nawet wtedy, gdyby chodziła w bieli?!
Morticia poczuła, jak po policzku spływa jej łza.
– Najdroższy… – Głos chyba w końcu ją zwiódł, bo Gomez, słysząc jej westchnięcie, opanował się niemal natychmiast.
– Querida… – rzucił bezradnie, ujmując znowu jej dłonie. – Nie rozpaczaj, cara mía. C'est la vie… Uch, to znowu francuski… Takie jest życie, Tish. Proszę, bo jak tak dalej pójdzie, to i ja zacznę panikować razem z tobą. A wtedy dzieci będą okropnie rozczarowane, mówiliśmy im przecież zawsze, że prawdziwi Addamsowie nie lękają się niczego…
Takiemu argumentowi trudno było odmówić słuszności, Morticia nie mogła jednak nic na to poradzić, że zamiast pomóc jej się uspokoić, wprawił ją tylko w jeszcze gorszy nastrój.
– Przepraszam, najdroższy, musisz uważać mnie za okropną egoistkę – westchnęła ze skruchą. – Cały dzień myślę tylko o sobie.
– Egoistkę? Co ty opowiadasz, querida? Ja tylko umrę, to ty będziesz musiała dalej żyć sama – zauważył Gomez, lecz widząc, jak Morticia przyciska dłoń do ust, natychmiast się poprawił. – Ale to przecież nic pewnego, może jeszcze uda się wywinąć, prawda? Prawdziwy Addams nigdy nie traci nadziei! Bo gdyby ją stracił, musiałby zacząć myśleć realistycznie…
Zanim Morticii udało się sformułować jakąkolwiek sensowną odpowiedź, jej uwagę odwróciło zaciekłe bębnienie w blat stołu. Rączka ewidentnie próbował zwrócić na coś ich uwagę.
– Co to takiego, Rączko? – spytała Morticia, podnosząc się z fotela i kierując w stronę stołu, na którym wciąż leżał rozłożony należący niegdyś do Śmierci poradnik.
Rączka wyciągnął spomiędzy stron księgi coś, co wyglądało jak plik spiętych ze sobą niedużych karteczek, i zamachał energicznie swoim znaleziskiem.
– Dziękuję, Rączko. – Morticia przez chwilę próbowała odcyfrować napisy na lekko wymiętych bilecikach. – Kupon na przedłużenie życia… Gomez? Czy ja dobrze widzę?
Mąż zajrzał jej przez ramię i przez wyciągnięte z kieszeni okulary przyjrzał się karteczkom w jej dłoni.
– Faktycznie! – przyznał uradowany. – Teraz przypominam sobie, że Śmierć wspominał o czymś podobnym, gdy dziękował mi za ten bilet na samolot. Nie miałem tylko pojęcia, gdzie je schowałem…
Morticia w żadnym razie nie zamierzała powtórzyć podobnego błędu, przycisnęła więc kupony do piersi niczym największy skarb – zresztą tym przecież w tamtej chwili były – i, wolną ręką wsparłszy się na ramieniu Gomeza, popędziła do salonu, dokładnie tak szybko, jak pozwalała jej na to krępująca ruchy sukienka.
Śmierć przechadzał się po salonie, co i rusz zerkając na wiszące na ścianach zegary, całkiem jakby zastanawiał się, który z nich wskazuje prawidłową godzinę (byłoby to zajęcie w sposób oczywisty pozbawione sensu, jako że nie wskazywał go żaden. Odczytywanie czasu jest przecież zawsze sztuką kompromisu). Gdy spostrzegł Morticię i Gomeza wchodzących do pokoju, natychmiast ruszył w ich kierunku.
– Proszę, panie Addams, niech pan to jeszcze raz dobrze przemyśli – rzucił błagalnym tonem. – Ten pojedynek to naprawdę nie jest…
– Żadnego pojedynku nie będzie! – wtrąciła pospiesznie Morticia, uznając, że lepiej interweniować, nim ktoś zdąży zmienić zdanie. – O to może być pan spokojny.
Na twarzy Śmierci odmalowała się ulga.
– Naprawdę? Znakomita decyzja, naprawdę znakomita – zapewnił skwapliwie. – Mogą mi państwo wierzyć, że to i tak nie mogłoby się skończyć niczym innym, z góry przepraszam za wyrażenie, niż śmiercią…
– Może i tak, ale co to byłaby za śmierć! – Gomez zamachał triumfalnie cygarem. – Mimo wszystko jest chyba rozwiązanie, na którym każdy wyjdzie lepiej…
Przez moment klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu kuponów, zanim zorientował się, że znajdują się wciąż w dłoniach Morticii.
– Dlaczego nie powiedział pan od razu, że wciąż je pan ma? – Śmierć sprawiał wrażenie szczerze uradowanego, gdy Addamsowie wreszcie podali mu swoje znalezisko. – To oczywiście kończy całą sprawę. Bardzo się cieszę, naprawdę.
– Ja tym bardziej – rzucił Gomez z lekko wymuszoną beztroską w głosie. – Kończenie sprawy brzmi dużo bardziej zachęcająco od kończenia życia.
Śmierć oderwał jeden z kuponów i pieczołowicie schował go za pazuchę, pozostałe zaś wyciągnął w stronę Gomeza. Morticia przechwyciła je czym prędzej w obawie, że mąż zdoła je zagubić z równą łatwością, jak za pierwszym razem.
– I to na pewno już wszystko? – spytała podejrzliwie. – A co z równowagą wszechświata i całą resztą?
Śmierć wzruszył ramionami.
– Moi przełożeni twierdzą, że mają to wliczone w koszty – zapewnił. – A zatem do zobaczenia następnym razem, panie Addams, i…
– Yyy – mruknął ponaglająco Lurch, który wyrósł niespodziewanie za jego plecami.
Śmierć łypnął na niego zaniepokojony, ale najwyraźniej zrozumiał, że kamerdyner aż się wyrywa, by odprowadzić go do drzwi, bo zaczął powoli postępować we właściwym kierunku.
– Bardzo miło było panią poznać, pani Addams – zapewnił jeszcze.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła skwapliwie Morticia. – Koniecznie musi pan nas jeszcze kiedyś odwiedzić. Tylko proszę, w czasie urlopu.
Śmierć zachichotał nerwowo.
– Oczywiście, to będzie… DLA MNIE OGROMNA PRZYJEMOŚĆ.
Lurch, z właściwą sobie starannością, jak zawsze zadbał, by nakrycie głowy gościa – nawet jeśli w tym konkretnym przypadku było tylko kapturem – znalazło się na swoim miejscu.
– Przemiły człowiek – orzekła Morticia, gdy chwilę później drzwi zamknęły się za plecami Śmierci.
– Rzeczywiście, a w dodatku…
Cokolwiek zamierzał powiedzieć Gomez, utonęło to w rozdzierającym okrzyku:
– Wpakuję mu kulkę w plecy!
W progu salonu stał wujek Fester, dzierżąc w dłoniach nieco przybrudzoną ziemią strzelbę, za nim zaś czaiła się babcia z pokaźnych rozmiarów toporkiem. Morticia w pierwszym odruchu chciała wyrazić zdumienie i podziw wobec tak szybkiego odnalezienia pogrzebanej broni, prędko jednak dotarło do niej, że zaglądający ciekawsko do pokoju Wednesday i Pugsley z całą pewnością mieli z tym coś wspólnego.
– Obawiam się, że się spóźniłeś – poinformował wesoło Gomez, na wszelki wypadek mimo wszystko odbierając Festerowi strzelbę i odrzucając ją niefrasobliwym gestem na bok. – Nasz gość już wyszedł.
– Tak szybko? – spytał wujek Fester nieufnie. – A co z tobą?
Gomez wydawał się zdziwiony jego pytaniem.
– Ja się nigdzie nie wybieram. Gdzie indziej niż w domu mógłbym chcieć być w Dzień Bastylii? Jest jeszcze tyle do zrobienia! – wytknął. – Poza tym jestem przekonany, że miałem obiecany taniec – dorzucił, przyciągając do siebie żonę.
Morticia rzuciła mu zdumione spojrzenie.
– Menueta? – spytała niepewnie.
– Macabre! – oznajmił Gomez, całując jej ramię.
Morticia, mimo uśmiechu cisnącego się na usta, czuła się w obowiązku zaprotestować i przywołać męża do porządku, bo przecież to naprawdę nie było miejsce ani czas. Na szczęście jednak wujek Fester okazał się jak zawsze niezastąpiony w kłopotliwych sytuacjach. Uśmiechnął się z czymś, co mogło być równie dobrze pobłażliwą ironią, jak i kompletnym brakiem zrozumienia sytuacji, a potem rzucił w stronę dzieci i babci:
– Chociaż my nie traćmy czasu, gilotyna sama przecież się nie zbuduje!
– Jeeej! – Dzieci z radosnym piskiem pognały za nim i babcią do pokoju zabaw.
Gdy drzwi trzasnęły za ich plecami, Morticia uznała, że może z czystym sumieniem zająć się innymi sprawami.
– Nie jestem pewna, czy danse macabre to aby na pewno odpowiedni taniec na Dzień Bastylii, najdroższy – zauważyła, zarzucając wolną rękę na szyję męża. – Zastanawiam się, czy nie stosowniejsze byłoby coś bardziej w duchu, hm, vive la révolution!...
– Tish… – Zduszony pomruk gdzieś w okolicach jej obojczyka dobitnie wskazywał, że Gomez, jak zawsze, zgadzał się z nią w zupełności.
Na całe szczęście również w kwestii tego, że ekscytująca przygoda umierania powinna póki co przypadać w udziale wyłącznie innym.
T.L.
|
|