Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] O magii i magach (seria miniaturek, JS&MN)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 8:56, 24 Maj 2018    Temat postu: [M] O magii i magach (seria miniaturek, JS&MN)

Jakoś na początku miesiąca internety wypluły mi [link widoczny dla zalogowanych] polegające na napisaniu codziennie jednego krótkiego fika do związanego z magią prompta. Pomyślałam, że do dobry sposób na rozpisanie się i że mogę spróbować (choć ignorując podane ilości słów, za górną granicę postawiłam sobie tysiąc). Nigdy nie udało mi się dobrnąć dalej niż do pierwszego, ale uznałam, że w sumie może kiedyś w późniejszym terminie nadrobię, bo mam parę pomysłów, więc już teraz mogę się tym pierwszym potForkiem podzielić.
Jako że wszystkie potencjalne teksty mają być w założeniu fikami do Jonathana Strange'a i pana Norrella, zrobię z tego zbiorczy temat, żeby nie mnożyć bytów. Zbiorczy temat miał się nazywać Objawienia trzydziestu jeden światów Ormskirka i uważałam, że to dobry tytuł z zabawną aluzją, ale forum uważało, że jest za długi, niestety. XD



A zatem, pierwszy prompt brzmiał: Your character believes in magic! Or maybe they don’t and have a pretty good reason why. Show us what your character believes or doesn’t believe. Zaś z wierzeniem i nie wierzeniem w magię kojarzyła mi się tylko jedna sytuacja (szkoda że tytuł tekstu nie był równie oczywisty do wymyślenia)...

Daremne nadzieje

Gdyby sir Walter miał tego feralnego wieczora siłę dołączyć do listy dręczących go kolejno uczuć choćby jeszcze jedno, byłaby to zapewne irytacja. Nie żeby nie rozumiał, że w rozpaczy ludzie często są skłonni chwytać się nawet najbardziej niedorzecznych nadziei, mimo to jednak ledwo się powstrzymał od potrząśnięcia z dezaprobatą głową na widok pani Wintertowne, która nie dalej jak przed paroma dniami z nieznoszącą sprzeciwu zajadłością piętnowała magów i magię w każdej postaci, teraz zaś płaszczyła się przed panem Norrellem, niemal na kolanach błagając go o rzucenie zaklęcia, które naprawiłoby ponurą rzeczywistość.
Sir Walter nie potrafił pojąć tej nagłej, desperackiej wiary, choć podejrzewał, że czułby się przez chwilę dużo lepiej, mogąc ją podzielać. Jednak chociaż bardziej niż ktokolwiek inny byłby gotów stwierdzić, że tego dnia wszystko przewróciło się do góry nogami i posypało się jak domek z kart, dobrze wiedział, że dotyczyło to zaledwie jego własnej przyszłości, nie zaś całego świata. Śmierć panny Wintertowne nie spowodowała, że Słońce zaczęło krążyć wokół Ziemi, i tak samo nie mogła sprawić, że magia zacznie nagle działać.
Jednakże skoro wciąż był w tym domu zaledwie gościem, chyba jeszcze bardziej obcym niż kiedykolwiek dotąd (1), sir Walterowi nie pozostawało nic innego, jak uszanować pomysły gospodyni i zachować swoje cierpkie przemyślenia dla siebie. Lata politycznej kariery dawno już zresztą sprawiły, że traktowanie ludzi z wystudiowaną uprzejmością stało się jego drugą naturą, niemalże odruchowo zmusił się więc do posłania panu Norrellowi nieszczerego uśmiechu i zapewnień o wdzięczności, których ten tak wyraźnie oczekiwał. Tak samo jak do ukrycia, że gdyby zależało to już od niego, odprawiłby maga z kwitkiem.
Sir Walter był bowiem stanowczo przeciwny tej nonsensownej próbie wskrzeszenia panny Wintertowne. Jego główną motywacją ku temu nie była nawet chęć uniknięcia śmieszności, na jaką naraziłby się, gdyby po mieście rozeszła się plotka, że desperacka chęć odzyskania narzeczonej i jej majątku pchnęły go do sięgnięcia po tak absurdalne metody. Nie tylko. Nie był przecież, do diaska, zupełnie pozbawiony serca (2). Czy nie wystarczyło, że biedna dziewczyna była martwa? Zdecydowanie nie widział potrzeby, by dodatkowo szargać jej pamięć i narażać reputację odprawianiem nad jej zwłokami jakiś żałosnych szarlatańskich rytuałów. Praktyki pana Norrella były zaś niczym więcej, co do tego sir Walter nie miał wątpliwości. Zarówno racjonalny światopogląd, jak i choćby fundamentalna wiedza o świecie podpowiadały mu, że magia nie miała prawa działać – nie teraz, nie tutaj i nie w celach poważniejszych, niż zabawianie gawiedzi czy robienie prania. Było to tak pewne, że sir Walter bez wahania założyłby się nawet o tę ostatnią garść szylingów spoczywającą na dnie jego kieszeni.
Za szczęśliwy zbieg okoliczności można by więc uznać fakt, że w pobliżu nie było nikogo, kto miałby ochotę podobny zakład przyjąć. Sir Walter nie zdążył bowiem jeszcze uregulować ostatnich zobowiązań finansowych, zaś pójście do ślubu w krawacie, za który się jeszcze nie zapłaciło, zdawało się być nawet bardziej niż niestosowne.

(1) Dobry kwadrans zajęło mu przed wyjściem zdecydowanie, czy noszenie żałoby po narzeczonej stanowiło uprzejmy gest i czy raczej niepożądaną nachalność. W końcu zdał się w tej kwestii na osąd Stephena i nie zawiódł się na nim – pani Wintertowne zdawała się głęboko ujęta czernią stroju, jej opinia zaś, choć obecnie niewarta dla sir Waltera nawet złamanego pensa, stanowiła w tym momencie ostateczny wyznacznik konwenansów.
(2) Sir Walter wymamrotał podobne stwierdzenie, gdy został ponownie pozostawiony samemu sobie w salonie. Miał nadzieję, że przekleństwo przyniesie mu choć odrobinę ulgi, jednak niestety tak się nie stało, jako że – co nie było trudne do przewidzenia – nie mogło ono sprawić, że jego problemy finansowe staną się choć trochę mniej naglące, wyrzuty sumienia choć odrobinę mniej uzasadnione, zaś panna Wintertowne choć odrobinę mniej martwa.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Pią 0:30, 25 Maj 2018, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Czw 19:06, 24 Maj 2018    Temat postu:

Skojarzenie z promptem faktycznie idealne. Poza tym ja tak lubię, jak piszesz sir Pole’a! Idealnie pokazałaś tu, jak wewnątrz Waltera walczą przyzwoitość i pragmatyzm, uczucia i chłodny osąd polityka. Jednocześnie i żałuje, że kasy nie będzie, i ma do siebie pretensje za to żałowanie, i jednak jest świadom, że to całkiem życiowe i realne żałowanie jest, i jednak tak samo żałuje Emmy po prostu, żałuje jej matki nawet (cudny fragment o wyborze stroju i zdaniu się na Stephena), ale nie jest to tego rodzaju desperacki żal po stracie kogoś kochanego. Matka Emmy nawet gdyby była inna, uwierzyłaby w magię równie szybko, gdy stała się ona jedyną drogą ratowania jej córki. Z Walterem jest inaczej, Walter jednak spokojnie i rzeczowo ocenia sytuację. Emma nie żyje, trudno, nie da się jej ratować ani odzyskać kasy, która mu przeszła koło nosa, więc należałoby raczej bronić tego, co zostało, czyli honoru tudzież pamięci zmarłej. Ale że to nie jego dom i nie jego decyzja, to udaje, że się cieszy z przybycia Norrela, jak na polityka przystało. I oczywiście, że ktoś tak jak Walter nie uwierzy w magię, póki nie dostanie namacalnych dowodów. Strasznie fajna jest ta puenta z na szczęście niedoszłym zakładem, który by przegrał, i z bardzo konkretnym ukazaniem sytuacji finansowej Waltera. I absolutnie kocham drugi przypis – jest taki cudowny i tak bardzo w stylu Clarke! Serio, ślicznie proszę, wróć do tego wyzwania, chcę więcej takich tekstów!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Pią 23:39, 25 Maj 2018    Temat postu:

Prompt drugi: Floating. Flying. Levitating. Your character experiences the joy—or terror—of their feet leaving the ground.


Lęk wysokości

Trudno było zaprzeczyć, że pan Jonathan Strange był człowiekiem utalentowanym, błyskotliwym i – przynajmniej w kwestiach profesjonalnych – zupełnie godnym zaufania. Równie mało wątpliwości pozostawało jednak co do tego, że wierzenie mu, gdy twierdził, że jest zupełnie pewien działania nowo odkrytego zaklęcia i ma wszystko pod absolutną kontrolą, nie należało do najrozsądniejszych, a czasem również do najbezpieczniejszych zachowań. Podpułkownik De Lancey zastanawiał się więc, dlaczego właściwie wciąż jeszcze dawali się na to nabierać.
Refleksja ta przyszła mu do głowy zdecydowanie zbyt późno, po raz kolejny musiał więc zapłacić za własną łatwowierność – tym razem narażeniem się na śmieszność i żałosność, a prawdopodobnie także na rozbicie głowy, jako że magiczna siła podtrzymująca go w powietrzu zdawała mu się raczej chwiejna i niezbyt solidna. Kołysała nim bezładnie w tę i z powrotem jak niepogoda pasażerami statku i De Lancey wątpił, by za tą dziwaczną trajektorią stało świadome działanie Strange’a.
Osoba odznaczająca się choćby umiarkowanie optymistyczną naturą byłaby zapewne wdzięczna przynajmniej za mały uśmiech losu, który sprawił, że w kierunku wertykalnym działanie zaklęcia było mocno ograniczane przez sufit, William postanowił jednak zignorować wszystkie potencjalnie pozytywne aspekty sytuacji (1) i skupić się na desperackiej próbie dosięgnięcia czegokolwiek, czego mógłby się przytrzymać.
– Odstaw mnie na ziemię, ale to już! – wrzasnął, chyba nie po raz pierwszy, choć nie był o tym całkowicie przekonany.
Powtórzone czy nie, żądanie nie zrobiło na Strange’u większego wrażenia.
– Nie rozumiem, czemu się tak pieklisz – oznajmił mag urażonym tonem. – Przecież mówiłem ci już trzy razy, że wszystko działa dokładnie tak, jak zaplanowałem. Wykaż się chociaż odrobiną cierpliwości, skoro już zgodziłeś się mi pomóc, dobrze? Muszę w końcu porządnie przetestować to zaklęcie, żeby wiedzieć, jakie poprawki wprowadzić, zanim oznajmię Wellingtonowi, że zgodnie z jego życzeniem mogę nauczyć armię przelatywać nad rzekami… – dodał, uśmiechając się pod nosem, zapewne na myśl o minie generała, kiedy okaże się, że jego kpina została wykorzystana jako możliwy do zrealizowania pomysł.
– Jego Lordowska Mość mówił o przelatywaniu na skrzydłach, a nie o kołysaniu żołnierzami w powietrzu jak workami kartofli. A ja z kolei mówiłem – na ziemię! – fuknął De Lancey, który co prawda rzeczywiście dobrowolnie zgodził się uczestniczyć w eksperymencie, jednak aktualnie uznawał, że skoro nie został uprzedzony, iż wiąże się to z lewitowaniem pod sufitem, może czuć się z wcześniejszej deklaracji całkowicie zwolniony.
– Naprawdę, nie wiem czemu… – Strange urwał w połowie zdania i rzucił De Lanceyowi podejrzliwe spojrzenie. – Nie masz chyba lęku wysokości, co?
Gdyby William nie był tak zaprzątnięty próbami odzyskania choć minimalnej kontroli nad tym, w którą stronę się przemieszcza, poczułby się zapewne głęboko urażony podobną insynuacją. Nie bał się wysokości. Jeżeli już bał się czegokolwiek, to raczej tego, że z tej wysokości spadnie – choć i tego nie zamierzał w żadnym wypadku przyznawać głośno.
– Nie mam żadnego lęku wysokości! Po prostu w przeciwieństwie do was obydwu mam odrobinę zdrowego rozsądku – odciął się, rzucając rozzłoszczone spojrzenie majorowi Grantowi, który z mieszaniną fascynacji i rozbawienia przypatrywał się całej sytuacji. – Nie wspominając już o tym, że mam dużo pracy, która jest, pozwolę sobie wam przypomnieć, jednak nieco istotniejsza od jakiś nonsesownych…
– Znowu zrzędzisz, De Lancey – orzekł pogodnym tonem Grant.
William miał już na końcu języka ironiczną ripostę, którą pieczołowicie przygotowywał od momentu, gdy podobny zarzut został mu postawiony poprzednim razem (2), w ostatniej chwili umknęła mu jednak z głowy, gdy niewidzialna ręka podtrzymująca go w powietrzu poluzowała nieco swój uścisk – nie na tyle znacząco, by De Lancey mógł zyskać jakikolwiek wpływ na kierunek swojego niespiesznego lotu (3), jednak wystarczająco gwałtownie, by opadł o cal lub dwa w dół, niemal dostając przy tym ataku serca. Zacisnął na moment powieki.
Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie bezpiecznie szybowali w przestworzach, dałby im skrzydła, a nie magów, co do tego De Lancey nie miał najmniejszych wątpliwości.
– Grant, masz go natychmiast zmusić, żeby cofnął zaklęcie – rzucił słabym głosem, uznając, że dalsza dyskusja ze Strange’em nie prowadzi do niczego. – I żadnych więcej idiotycznych komentarzy, do licha, to był rozkaz!
Grant, wyraźnie zdegustowany zwłaszcza uwagą na temat niewygłaszania komentarzy, przewrócił teatralnie oczami. W końcu jednak szturchnął Strange’a łokciem.
– Wystarczy, Merlinie, daj mu już spokój – poprosił. – Przecież widzisz, że zaczyna panikować, nie ma co go dręczyć. A to zaklęcie, choć niewątpliwie interesujące… – Wzruszył ramionami. – Zdaje się, że i bez kontynuowania tej próby będziesz miał już co nieco do poprawienia, prawda?
Strange zerknął na niego z oburzeniem, ale w końcu skapitulował i przystąpił do odwracania czaru. De Lancey z ulgą stwierdził, że zaczyna powoli oddalać się od sufitu.
– Ja wcale nie panikuję, tylko… Auć! – jęknął, gdy podtrzymująca go magia wyparowała ostatecznie nieco zbyt szybko i ostatnich kilka stóp dzielących go od podłogi pokonał, spadając bezwładnie.
Strange nie wydawał się specjalnie przejęty tym faktem. Z naburmuszoną miną opadł na fotel, ostentacyjnym gestem sięgając po książkę.
– Być może to i owo faktycznie wymaga udoskonalenia – przyznał niechętnie. – Ale i tak będę musiał to jeszcze raz wypróbować za jakiś czas. A skoro ten tutaj ma lęk wysokości…
– Nie mam żadnego…!
– Będę musiał znaleźć do pomocy kogoś innego – zakończył Strange, całkowicie pochłonięty już planowaniem nowego eksperymentu.
Major Grant poderwał się na równe nogi z zajętego przed chwilą siedziska.
– Ależ już późno! Miło było, panowie, ale teraz to już naprawdę czas wracać do pracy – oznajmił energicznie, kierując się w stronę drzwi. – Idziesz, De Lancey, czy już zmieniłeś zdanie co do pilności twoich zadań?
Nie musiał tego dwa razy powtarzać. William nie nadawał się może najlepiej do latania, ale preteksty do umknięcia od kłopotów – pojmował w lot.

(1) Do których, oprócz wyżej wymienionego, można by spokojnie również zaliczyć fakt, że całej sytuacji przyglądało się wyjątkowo mało świadków – nawet jeżeli William był niemal pewien, że za oknem czaił się jakiś zwabiony magicznymi sztukami żołnierz, wciąż istniała szansa, że opowieść o nieszczęsnej przygodnie dotrze do uszu zaledwie połowy, a nie całej armii.
(2) Czyli od jakiś trzech godzin.
(3) Można by się spodziewać, że unoszenie się w powietrzu daje wrażenie cudownej lekkości lub może przypomina pływanie – De Lancey nie zgodziłby się jednak z żadną z tych definicji. Odkąd tylko oderwał się od ziemi, zdawało mu się, że powietrze stawało się nieznośnie gęste i stawiało nieprawdopodobny wręcz opór, gdy tylko próbował wykonać jakikolwiek przemyślany ruch.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Pon 22:22, 28 Maj 2018, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pon 22:35, 28 Maj 2018    Temat postu:

Haha, ależ to jest idealne wykorzystanie prompta! Poza tym strasznie mi się podoba umiejscowienie tej scenki akurat w Hiszpanii. Jak go znam, Strange byłby gotów do podobnych zajęć i gdzie indziej, a tu przy okazji jego eksperymenty mają przynajmniej tym razem konkretny, powszechnie użyteczny cel. I ubawiło mnie, że w sumie to on robi to nieco na złość Wellingtonowi… XD

Poza tym bardzo trafne jest wg mnie spostrzeżenie, że na Jonathanie można w pełni polegać, jeśli chodzi o kwestie zawodowe, choć inne kwestie to już całkiem inna sprawa. No bo co, w końcu rozwiązał wszystkie problemy, jakie postawił przed nim Wellington, nie? Nawet jeśli trochę metodą prób i błędów, trochę ślepym trafem może nawet, a trochę cóż.. pewnie czasem trochę wolałby, żeby mu się nie udało – patrz, martwi Neapolitańczycy XD

I oczywiście, że DeLancey się nadal nabiera, bo DeLancey to dziamo, które ufa przyjaciołom, nie? (I też oczywiście, że DeLancey nie ma czasu na eksperymenty, bo ma dużo pracy, ale i tak daje się wciągnąć w to szaleństwo, a potem żałuje) XD

Cytat:
Nie bał się wysokości. Jeżeli już bał się czegokolwiek, to raczej tego, że z tej wysokości spadnie – choć i tego nie zamierzał w żadnym wypadku przyznawać głośno.

Cytat:
Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie bezpiecznie szybowali w przestworzach, dałby im skrzydła, a nie magów, co do tego De Lancey nie miał najmniejszych wątpliwości.

Kwiiik, bardzo logiczne, nie? ♥

Ómarło mnie też wyobrażenie sobie Granta, który stoi z boku i przypatruje się temu z fascynacją. Ciekawe, jak sam by zareagował... (i czy Strange zmusi go do bycia kolejną ofiarą eksperymentu? Napisz dalszy ciąg! XD).
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 1:13, 29 Maj 2018    Temat postu:

Prompt trzeci: Thursdays. I never could get the hang of Thursdays. For your characters, this Thursday is exceptionally strange because they have woken up with powers/abilities they didn’t have – or didn't know they had – before.

Wszyscy magowie Anglii

Oczywistą i powszechnie zrozumiałą rzeczą było, że dla dżentelmena wciąż jeszcze młodego i – co ważniejsze – nieżonatego, mieszkającego w Londynie i cieszącego się wystarczająco wysoką pozycją społeczną, by obracać się wśród towarzyskiej elity, czwartkowe poranki mogły się czasami okazywać wyjątkowo trudne. Młodzieniec taki, nawet jeżeli sam nie zdecydował się na karierę polityczną, miał z pewnością wielu przyjaciół wśród członków parlamentu. Zaś jako że środy były dniami wolnymi od obrad parlamentarnych, jak również rzadziej niż soboty i niedziele zarezerwowanymi na oficjalne uroczystości i wielkie bale, naturalną koleją rzeczy stawały się popularnym terminem rozmaitych spotkań towarzyskich i zabaw. Ciągnęły się one często do późnych godzin wieczornych i niejednokrotnie pozostawiały uczestników w stanie głębokiego zmęczenia i nie najlepszego samopoczucia.
Pan William Hadley-Bright, niegdyś adiutant samego księcia Wellingtona, obecnie zaś początkujący mag i uczeń pana Jonathana Strange’a, nie stanowił tu wyjątku. Na całe szczęście jednak Fortuna, jak zawsze dla niego łaskawa, i w tej kwestii postanowiła się do niego uśmiechnąć, obdarzając go głową wystarczająco mocną, by jedynym problemem, który mógł go trapić w czwartkowe poranki, było niewyspanie.
Z tym ostatnim zresztą zwykle też dość dobrze sobie radził, nie wstając z łóżka w razie potrzeby nawet do południa. Tym razem jednak, choć wrócił do domu o godzinie, którą – gdyby trwał jakikolwiek inny miesiąc niż styczeń – można by spokojnie określić jako tuż przed świtem, coś, co lubił określać mianem intuicji maga, wzięło w nim górę nad żołnierskim odruchem niewzruszonego spania niezależnie od okoliczności i pan Hadley-Bright obudził się zdecydowanie wcześniej, niż by sobie tego życzył.
Po chwili daremnej walki z samym sobą porzucił dalsze próby wrócenia do przerwanego snu i podniósł się z łóżka, skupiając swoją uwagę na poszukiwaniu przyczyny tego przedwczesnego przebudzenia. Omiótł całą sypialnię uważnym spojrzeniem, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Nie podejrzewał również, by mogło chodzić o jakikolwiek hałas dobiegający z innej części domu lub z ulicy – stwierdzenie, że mógłby bez problemu przespać nawet ostrzał artyleryjski nie było w jego przypadku tylko zabawną metaforą, a potwierdzonym doświadczalnie faktem – uznał więc, że musiało wydarzyć się coś dużo bardziej nieuchwytnego, ale może również istotnego.
Jako że podobne problemy zwykle nie wyjaśniały się samoistnie, nie bez uważnego rozglądania się za dalszymi podejrzanymi wydarzeniami, William ostatecznie postanowił porzucić nadzieję na uzupełnienie niedoborów snu i odnajdując w sobie resztki energii, zaczął szykować się do wyjścia. Zapinając spinki przy mankietach koszuli, przysiadł na moment przy sekretarzyku i odruchowo nakreślił dłońmi dwie krzyżujące się linie ponad powierzchnią wody w srebrnej misie ustawionej na blacie. Nie łudził się specjalnie, że ćwiczenie to przyniesie inny skutek niż każdego ranka, jednak na dobre weszło mu już ono w krew, zwłaszcza że pomagało mu wciąż uważać samego siebie raczej za niezbyt dobrze wyszkolonego maga-praktyka niż po prostu za maga-teoretyka.
Mało więc brakowało, żeby – skupiony wciąż przede wszystkim na wczesnej porze i swoich mankietach – przeoczył lśniące linie, które rozbłysły nagle, rozcinając taflę wody na cztery części.
Uchwycił je jednak kątem oka i gdy wreszcie uświadomił sobie, czym były, zerwał się z krzesła tak energicznie, że strącił przy tym niechcący stojący nieopodal misy kałamarz, który spadł na podłogę i rozbił się w drobny mak. Normalnie Hadley-Bright uznałby to zapewne za wyjątkową złośliwość losu, w tych okolicznościach nie przejął się jednak w ogóle – więcej czasu zajęło mu odnalezienie w pamięci odpowiedniej formuły i procedury niż samo rzucenie zaklęcia, które posklejało kałamarz i uprzątnęło rozchlapany po całym pokoju atrament.
Zmęczenie i senność ostatecznie wyparowały, zastąpione przez niezmąconą niczym euforię i w efekcie William kończył się ubierać w takim pośpiechu, że fakt, iż nie przewrócił niczego więcej, można było uznać za niebywale szczęśliwy zbieg okoliczności. Zbiegł ze schodów, przeskakując po kilka stopni na raz, na dole niemal wpadł na swoją gospodynię i zamiast powitania, wiedziony niesłabnącym rozradowaniem, schwycił ją za ręce i obrócił wokoło niczym w tańcu, czym zasłużył sobie na oburzony okrzyk „Co też pan, panie kapitanie!”, i po chwili znalazł się już na zatłoczonej ulicy.
Przez chwilę rozważał skorzystanie z powozu, w końcu jednak, rozpierany energią, zdecydował się na spacer. Po drodze, starając się zachować nonszalancję sugerującą, że robi najzwyczajniejsze rzeczy pod słońcem, zdążył jeszcze sprawić, że jedna z ulicznych latarni w całości porosła bluszczem, okienko mijanego sklepiku zamieniło się w przepiękny witraż, a jabłko przefrunęło ze straganu do jego własnej kieszeni – to ostatnie zaklęcie prędko jednak odczynił, uznając podobne postępowanie za zupełnie niegodne dżentelmena.
Po niespełna pół godziny Hadley-Bright dotarł do domu zajmowanego obecnie przez rodzinę lorda Chaldecotta. Do wyminięcia służących, pełnych dezaprobaty wobec gościa niepozwalającego się zaanonsować ani usadzić grzecznie w salonie, oraz panien, jak zawsze rozchichotanych na jego widok, bardziej niż magia przydała mu się wrodzona rezolutność i łatwość podbijania ludzkich serc. Chwilę później łomotał już do drzwi jednej z sypialni na piętrze.
– Henry! – zawołał, uznając, że choć „Otwieraj natychmiast, Purfois!” zabrzmiałoby zapewne znacznie bardziej dramatycznie, wykrzykiwanie nazwiska, które nosiła większość mieszkańców domu, nie miała większego sensu.
Niezależnie jednak od wybranej formy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, zniecierpliwiony otworzył więc z rozmachem drzwi. Szanowny pan Henry Purfois, drugi spośród uczniów pana Jonathana Strange’a, półleżał na łóżku, nieprzytomnym spojrzeniem wpatrując się w stojącego w progu kolegę.
– Przestań się wylegiwać, Purfois, i spróbuj się skoncentrować – rzucił Hadley-Bright, nie próbując nawet kryć radości pobrzmiewającej w jego głosie, i energicznym krokiem podszedł do okna, by rozsunąć zasłony. – Wiesz, co się stało, kiedy ty tutaj smacznie spałeś? Zaklęcia zaczęły działać!
Purfois potarł dłonią oczy, próbując się rozbudzić.
– Czyje zaklęcia? – zapytał zdziwiony.
– Moje, oczywiście! – oznajmił William, a potem zawahał się przez moment. – To znacz, naturalnie, rzucane przeze mnie. Bo same zaklęcia… Przywrócenie i Odnowa na przykład, do poskładania rozbitego kałamarzu. Czyje ono właściwie było…?
– Martina Pale’a? – Purfois zaryzykował odpowiedź po chwili namysłu. – Przywrócenie i Odnowa Pale’a.
– Nie, to było inne zaklęcie w takim razie. Ormskirka? Coś-tam… Coś-tam i coś-tam Ormskirka, teraz jestem pewien – stwierdził Hadley-Bright.
– Wiem o czym mówisz – zadeklarował ostrożnie Purfois. – Ale czy to nie było to zaklęcie, które…
Nie zdołał dokończyć, bo William zbył resztę jego wypowiedzi, niecierpliwie machając ręką.
– Jakie to ma teraz znaczenie? – zapytał. – Czy ty w ogóle słuchałeś, co powiedziałem? Moje zaklęcia działają!
– Gratuluję – odparł Purfois, nieco naburmuszony, trudno powiedzieć, czy ze względu na przechwałki Hadley-Brighta, czy zbyt wczesne przebudzenie. – Prędzej czy później musiało ci się udać.
– Nie, bałwanie, obudź się wreszcie i zacznij myśleć! – fuknął na niego William, choć nadal nie przestawał się uśmiechać od ucha do ucha. – Wczoraj nie umiałem rzucić jeszcze żadnego zaklęcia, a dziś radzę sobie ze wszystkimi, naprawdę nie widzisz, co to oznacza? Strange przywrócił magię w Anglii! Udało mu się! – wykrzyknął.
Purfois poderwał się w końcu, gdy dotarł do niego ten oczywisty wniosek.
– Jasna sprawa! – zawołał niemal równie entuzjastycznie. – Trzeba to jeszcze sprawdzić, ale tak właśnie musi być! Byłeś już u Toma?
Hadley-Bright strapił się nieco.
– Nie. Ty mieszkasz bliżej. Zresztą Tom przecież trochę czarował już wcześniej, nie dałoby się więc rozstrzygnąć, czy to magia wróciła, czy on wytrenował swoje umiejętności. Twoje zaklęcia będą lepszym dowodem – wytknął pospiesznie, wstydząc się przyznać, że po prostu uznał celebrowanie swojego odkrycia w towarzystwie wysoko urodzonego dżentelmena za bardziej wzniosłe. – Więc już, do dzieła!
Po krótkim namyśle Purfois pokiwał głową. Nie tracąc czasu na dzielenie się wyborem zaklęcia, zaczął mamrotać pod nosem formuły i wykonywać niezbędne do rzucenia czaru czynności. Gdy jednak od ich zakończenia minęła dłuższa chwila, a nic spektakularnego się nie wydarzyło, obu magom zrzedły miny.
Hadley-Bright był szczerze rozczarowany. Ekscytacja powrotem magii, sukcesem Strange’a i własnym niewielkim związkiem z całym tym wiekopomnym wydarzeniem uleciała z niego momentalnie i było to wyjątkowo przykre doświadczenie. Istniała co prawda niewielka szansa, że Purfoisowi zwyczajnie brakowało talentu magicznego i żadne okoliczności zewnętrzne nie mogły mu pomóc – tę możliwość należało jednak odrzucić jako skrajnie nieprawdopodobną, bo podważałaby intuicję Strange’a, która raczej nie mogła się w tej kwestii mylić. Hadley-Bright musiał więc niechętnie przyjąć do wiadomości, że wielki dzień angielskiej magii jeszcze nie nadszedł. Z drugiej strony zaczynał do niego powoli docierać inny aspekt sytuacji, który nieco podniósł go na duchu – fakt, że sam rzucał tego ranka zaklęcia, był wszak nadal niepodważalny.
– Może skusisz się na odrobinę herbaty? – zapytał tymczasem Purfois, nieco nazbyt radośnie, by nie było to podejrzane.
Hadley-Bright dopiero po chwili zorientował się, że oferowana mu filiżanka unosi się swobodnie w powietrzu.
– Nienawidzę cię, Purfois! – jęknął cierpiętniczo, ciskając w kolegę poduszką. – Przez chwilę już widziałem siebie jako trzeciego maga Anglii…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 10:20, 29 Maj 2018    Temat postu:

Prompt czwarty: Use these four words in a drabble — fairydust (replace with a different magical word if it doesn’t exist in your world), gleam, glacial, sleep.
(Ten fairydust chciałam najpierw ominąć, ale potem przyszło mi do głowy, jak inaczej można by to przetłumaczyć, i był to pomysł tak głupi, że aż nie mogłam się oprzeć.)

Utracona Nadzieja

Dżentelmen o włosach jak puch ostu sam w sobie nie był wcale najgorszą istotą tego - i zapewne innych światów. Oczywiście, był kompletnie szalony i w swoim obłędzie czynił rzeczy, od których każdemu wyznającemu choćby najbardziej fundamentalne zasady moralne człowiekowi zjeżyłyby się włosy na głowie, jednak zdaniem Stephena nie można było nikogo winić za to, jak został wychowany, a Dżentelmen zwyczajnie nie rozumiał wagi swojego postępowania i bez wątpienia wszystko robił w dobrej wierze. Trzeba było nieustannie powstrzymywać go od realizacji nowych okrutnych pomysłów i skrzętnie ukrywać przed światem niepożądane prezenty od niego, ale w ostatecznym rozrachunku Stephen sądził, że potrafiłby znosić samo jego towarzystwo bez słowa skargi.
Obecność Dżentelmena wiązała się jednak nieodzownie z Utraconą Nadzieją. To wizyty tam i celebracje, w których musiał uczestniczyć każdej nocy, sprawiały, że włosy Stephena stawały się coraz gęściej przetykane siwizną, a z jego życia uleciała cała nadzieja – gra słów, którą w innych okolicznościach zapewne by docenił, teraz zaś wydawała mu się zupełnie niewarta uwagi. Wchodząc na bale, czuł się zakłopotany – sługa na balu, tylko Dżentelmen mógł wpaść na podobny pomysł – i przytłoczony rozpaczliwą muzyką skrzypiec i piszczałek, wychodząc z nich – wyczerpany i nie mniej pełen rozpaczy niż sama muzyka. Gdy przemierzał pałacowe korytarze w kolejnej upiornej procesji, w których tak lubował się pan Utraconej Nadziei, drżał bezwiednie – sam nie wiedział, czy bardziej z obawy, co czeka za rogiem, czy raczej przez przeszywające go podmuchy lodowatego jak skóra trupa wiatru, który wiał sponad przedwiecznych pól bitew. Stephen nie był nawet pewny, co przerażało go bardziej – przepych elfich uroczystości i strojów, lśniących desperacją i złamanymi sercami, czy może elfi kurz i chaos, które można było dostrzec za tym wszystkim, jeśli zerkało się tylko kątem oka, obiecujące w milczeniu, że pewnego dnia pochłoną wszystko i wszystkich, tak przy tym złowróżbne, że Stephen, mimo swego zamiłowania do porządku, nie śmiałby nigdy zaproponować ich sprzątnięcia.
Niewesołe rozmyślania zaczynały się powoli rozmywać w oparach senności. Była to zapewne kolejna sztuczka Dżentelmena i Stephenowi przemknęło przez głowę, że powinien spróbować z tym walczyć, jeśli nie chce znaleźć się znów o krok bliżej utknięcia w Utraconej Nadziei po kres swych dni. W końcu jednak uznał, że jest mu wszystko jedno. Zapadł w niespokojny sen.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 22:07, 31 Maj 2018    Temat postu:

Kompletnie nie miałam pomysłu, co zrobić z tym promptem, więc ot, drabelek bez sensu i związku z tematem.
Prompt piąty: What is your character pulling out of their hat today?

Pierwsza próba

Jak się okazało, drzwi kuchenne nie były najlepszym możliwym wyborem. Z perspektywy czasu Vinculus uznał, że powinien był rozejrzeć się za jakimś uchylonym oknem, przez które mógłby wślizgnąć się do wnętrza domu. Wymagałoby to od niego nieco więcej wysiłku, ale przynajmniej pozwoliłoby uniknąć zdemaskowania i kilku niespodziewanych ciosów miotłą.
Sięgnął bezwiednie za przybrudzony kołnierz i podrapał się po przepowiedni, na której zaczynał pojawiać się właśnie wielki siniak. Mimo wszystko nie można było chyba powiedzieć, że próba włamania była całkiem bezowocna. Faktycznie, Vinculus nie odnalazł maga. Rzeczywiście, nie dostarczył wiadomości Króla. Ale przynajmniej wyniósł coś z tego niepowodzenia. I bynajmniej nie miał na myśli nauki na przyszłość.
Upewniwszy się, że służący zatrzasnęli już drzwi i nie odprowadzają go wzrokiem, zdjął z głowy wystrzępiony kapelusz i wydobył ukryty w nim kawałek szynki. Całkiem przyzwoitej szynki, jak orzekł, zatopiwszy w niej zęby.
– Jeszcze powrócę – wymamrotał pod nosem, po czym ukłonił się z komiczną przesadą, czując na sobie podejrzliwe spojrzenie mijającego go przechodnia. – Jego słowa, sir, nie moje!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 13:35, 01 Cze 2018    Temat postu:

Wszyscy magowie Anglii

Już na początku rozbroił mnie opis powodów, dlaczego czwartkowe poranki były takie trudne dla angielskich dżentelmenów – bo raz, że to było takie kwikaśne, a dwa, że zawiera całkiem ciekawe informacje o tym braku posiedzeń w środy itp. I do tego świetnie napisane – w całym tekście w ogóle jest strasznie fajna, podszyta takim nienachalnym humorem i bardzo Clarke'owa narracja – najbardziej chyba Clarke’owa z tych trzech, które już przeczytałam, a jednocześnie nadal tak bardzo twoja.

Ómarło mnie stwierdzenie, że Hadley-Bright radzi sobie z niewyspaniem, nie wstając z łóżka w razie potrzeby nawet do południa, bo to tak bardzo ja! Po co się męczyć, jak można się wyspać w dzień? XD

Poza tym bardzo fajny z tego wychodzi obrazek uczniów Strange’a. Podoba mi się ten Hadley-Bright, który lubi twierdzić, że ma intuicję maga, co rano usiłuje rzucić zaklęcie, które nigdy nie wychodzi, ale daje mu poczucie, że jest magiem praktykującym jak Strange i Norrell. I który oddaje ukradzione magicznie jabłko, bo przecież dżentelmenowi nie wypada inaczej.

Widać też, że to są jednak młodzi, beztroscy dżentelmeni, którzy marzą o byciu magami, ale jednocześnie daleko im do oddania się magii na poziomie Norrella. Np. z teorią magii wcale nie stoją za dobrze. "Coś-tam i coś-tam Ormskirka" - kwiiik! Norrell by dostał zawału, jakby to usłyszał. Choć Strange mógł nie przejmować się aż tak bardzo takimi rzeczami jak nazwy.

A zakończenie jest cudowne, zaskakujące, przewrotne i z idealną puentą.

Utracona Nadzieja

Uchwyciłaś tu całą kwintesencję Stephena. Strasznie w jego stylu jest ta obrona Dżentelmena, że to przecież nie jego wina, tak go mamusia wychowała, on przecież nie wie, że jest psychopatą, nie? I dla Stephena to jest całkiem naturalne, że jego rolą jest powstrzymywanie najbardziej chorych pomysłów Dżentelmena, a bez nich elf jest nawet całkiem do zniesienia. Fajne, bardzo kanoniczne jest też to zakłopotanie Stephena, że ktoś o jego pozycji stał się gościem na balu. I faktycznie on by zwrócił uwagę na elfi kurz – swoją drogą faktycznie miałaś genialny pomysł z wzięciem tego dosłownie, bo do Utraconej Nadziei bardzo taka interpretacja pasuje.

A swoją drogą dotąd nie myślałam o nazwie Utraconej Nadziei w tym kontekście, ale faktycznie, wszyscy, którzy tam trafiają, tracą wszelką nadzieję - że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy…

Pierwsza próba

Kwiiik, Vinculus! Kocham cię i kocham Vinculusa! XD

Cytat:
podrapał się po przepowiedni, na której zaczynał pojawiać się właśnie wielki siniak.

Ómarłam! Tak samo jak przy stwierdzeniu, że Vinculus wyniósł coś z tej pozornie nieudanej próby – a mianowicie wyniósł szynkę. Kwiiik, jak ja kocham takie gry słowne!

Bardzo fajny drabelek, odpowiednio kwikaśny i absurdalny, a jednak stuprocentowo wiarygodny i kanoniczny. Kocham!

(No i oczywiście, że "Jego słowa, sir, nie moje!" XD).
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin