Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Nie całkiem do śmiechu (fandom: Bridgertonowie)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 0:41, 20 Sie 2022    Temat postu: [M] Nie całkiem do śmiechu (fandom: Bridgertonowie)

Nie całkiem do śmiechu
Podstawą dobrego żartu jest baczne obserwowanie świata wokoło i pilnowanie, by nie przepuścić żadnej nadarzającej się okazji. Gregory rozgląda się ostatnio za nimi wyjątkowo uważnie – nigdy nie stronił od płatania dowcipów, ale odkąd dowiedział się, że ojciec też za nimi przepadał, postrzega je niemalże jako swój obowiązek. W końcu jaka to sprawiedliwość, że każde z jego starszego rodzeństwa ma z ojcem tak wiele wspólnego, a on miałby nie móc mieć w tym udziału? Wyobraża więc sobie, jak śmieją się obaj w głos, gdy podstępem nakłania Hyacinth do wejścia w nowiutkiej sukience do błotnistej rzeki i gdy domalowuje wąsy damie na niemal ukończonym obrazie Benedicta – i myśl ta sprawia mu niemal drugie tyle radości co każdy z żartów sam w sobie.
Kiedy więc w czasie raczej bezcelowej przechadzki po parku Aubrey Hall Gregory dostrzega charakterystyczne poruszenie wśród gałęzi jednego z drzew, nie potrzebuje szczególnie dużo czasu, by ułożyć cały plan. Pędzi biegiem w stronę domu i z zadowoleniem przyjmuje fakt, że Anthony’ego znajduje już na tarasie, rozpartego w wiklinowym fotelu i ze śmiertelnie znudzoną miną przeglądającego jakieś dokumenty – wyjątkowo sprzyjająca okoliczność, bo gdyby zastał go w otoczeniu reszty rodziny, potrzebna byłaby dużo misterniej ułożona opowieść.
Gregory przyjmuje najbardziej strapioną minę, na jaką go w tym momencie stać, i odchrząkuje, by zwrócić na siebie uwagę brata. Anthony podrywa głowę znad papierów.
– Tak? Coś się stało?
– Nie. To znaczy… Nic strasznego, ale… – Gregory przestępuje z nogi na nogę. – Niechcący wrzuciłem piłkę na drzewo i nie mogę do niej sięgnąć. Pomógłbyś mi?
Anthony, wyraźnie uspokojony faktem, że nie chodzi o żaden poważny problem, wraca do przerwanej lektury.
– Idź po któregoś z lokajów, niech ci ją zdejmie, dobrze? – rzuca nieuważnie. – Jestem teraz trochę zajęty.
Gregory przybiera starannie zrozpaczoną tą perspektywą minę.
– Naprawdę nie mógłbyś ty? – pyta błagalnym tonem. – Jak zacznę szukać lokaja, to zaraz Hyacinth się o wszystkim dowie i nie da mi spokoju nigdy! Powie, że jestem niedorajdą i w ogóle! I będzie miała trochę racji. – Pociąga lekko nosem i zerka z obawą na brata, niepewny, czy nie przesadził w swoich popisach aktorskich.
Anthony zdaje się jednak nie podejrzewać żadnego podstępu. Z westchnieniem podnosi się z fotela i mierzwi Gregory’emu włosy.
– Do tego nie możemy dopuścić, prawda? – stwierdza z rozbawieniem. – Niech ci będzie, prowadź.
Nie musi dwa razy tego powtarzać. Gregory gna czym prędzej w upatrzoną wcześniej stronę, trochę nie mogąc się doczekać realizacji swojego planu, a trochę nie wiedząc, jak długo zdoła jeszcze zachowywać powagę.
Dolne konary, te, wśród których rzekomo utknęła piłka, są dość wysoko nawet jak dla Anthony’ego, na szczęście więc nie zwraca specjalnej uwagi na to, co znajduje się na górze, ewidentnie zbyt pochłonięty próbami pogodzenia wicehrabiowskiej godności z koniecznością wspięcia się nieco na drzewo.
Już samo to stanowi dość zabawny widok, Gregory musi więc bardzo się starać, by nie zepsuć wszystkiego pochopnym uśmiechem.
– Trochę wysoko, przepraszam – mruczy skruszonym tonem.
Zawoalowane wyzwanie działa dokładnie tak, jak można było się spodziewać, i Anthony w końcu przestaje się wahać. Dość zręcznie podciąga się w górę i już po chwili rozgląda się za zagubioną piłką. Gregory zdąża doliczyć do pięciu, nim całkiem nieprzystojący dorosłemu mężczyźnie wrzask informuje go, że jego brat w końcu spostrzegł rój dzikich pszczół szykujących sobie właśnie gniazdo w jednej z dziupli.
Anthony na wpół zeskakuje, na wpół spada z drzewa i Gregory nie potrafi już dłużej powstrzymywać chichotu na widok swojego nieustraszonego brata, teraz bladego jak papier i niemal trzęsącego się ze strachu. Żart zdecydowanie można zaliczyć do udanych – może nawet najlepszych w ostatnim miesiącu.
Pszczoły wydają się jednak równie mało rozbawione jak Anthony – bzyczą wyraźnie zaniepokojone już nie tylko gdzieś wysoko na drzewie, ale wszędzie wokoło. Dwie czy trzy spadły nawet z drzewa razem z intruzem i teraz przechadzają się po jego twarzy, wyraźnie pogłębiając jeszcze jego panikę.
Istnieje zasadnicza różnica między żartem, a okrucieństwem, Gregory chce je więc odgonić, choć nadal nie przestaje chichotać. Brat jednak go powstrzymuje.
– Gregory, nie…! – Próbuje chwycić go za nadgarstek, ale okazuje się, że to już stanowczo zbyt wiele dla cierpliwości jednej z pszczół.
Zdenerwowana gwałtownym gestem, żądli Anthony’ego w czubek nosa, co samo w sobie Gregory uznałby zapewne również za zabawne – gdyby nie widział w tym momencie miny brata.
– Cholera jasna – rzuca zduszonym głosem Anthony, wyraźnie nie zaprzątając sobie głowy zastanawianiem się, co by powiedziała matka na używanie podobnego słownictwa przy dziecku (nie miałaby racji, Gregory nie uważa się już za dziecko i nie takie rzeczy w życiu słyszał – fakt pozostaje jednak faktem). – Niedobrze, zdecydowanie niedobrze – powtarza nieco nieprzytomnym tonem, coraz szybciej i łapczywiej wciągając powietrze. – Chyba… Chyba nie mogę oddychać – stwierdza wyraźnie już spanikowany.
Przestaje już nawet próbować podnieść się z klęczek, zatacza się tylko lekko do tyłu i siada wygodniej, oparty plecami o drzewo – to jednak nie pomaga ani trochę, każdy jego oddech brzmi coraz bardziej histerycznie.
Do Gregory’ego dociera zaś w końcu ogrom własnej głupoty, ścierając mu z twarzy resztki błąkającego się po niej uśmiechu. Jeśli matka chciała nazywać go dzieckiem, sięgała po zdecydowanie zbyt łagodne określenie – był durnym, bezmyślnym smarkaczem, który nie potrafił łączyć ze sobą najprostszych faktów.
Oczywiście, że wiedział, jak umarł ich ojciec – nie był to może temat, który poruszało się w ich rodzinie zbyt często i chętnie, ale starsi bracia, zapytani o to wprost, nigdy nie odmówili mu odpowiedzi. A mimo to przez te wszystkie lata żył w beztroskim przekonaniu, że to z tamtą pszczołą było coś wyjątkowo nie tak, nie zaś z Bridgertonami, i że strach Anthony’ego ma dokładnie tę samą naturę co przerażone piski dam, kiedy wrzuciło im się pająka za kołnierzyk. I choć obawiał się, że nikt w to nie uwierzy, dopiero teraz uświadomił sobie, że brat mógł po prostu lepiej niż on zdawać sobie sprawę, że skoro użądlenie pszczoły mogło zaszkodzić ich ojcu, może też zaszkodzić każdemu z nich.
– Anthony! – Gregory budzi się w końcu ze stuporu i przypada do brata. – Przepraszam, nie chciałem… Co mogę zrobić? Naprawdę nie chciałem – powtarza przerażony, choć coraz boleśniej zaczyna docierać do niego, to, czego chciał, a czego nie chciał, nie ma w tej sytuacji żadnego znaczenia.
Anthony potrząsa jednak głową.
– Nie twoja… wina – rzuca zaskakująco stanowczym tonem, gdzieś pomiędzy płytkimi, pospiesznymi oddechami. – Słyszysz? Nie twoja…
Gregory rzuca mu zdziwione spojrzenie, zupełnie nie rozumiejąc, jak Anthony może nie mieć do niego pretensji. Gdyby on sam znalazł się w tak mizernym stanie przez czyjąś lekkomyślność, z pewnością nie byłby skłonny do podobnych zapewnień. Zresztą matka na pewno… Myśl umyka Gregory’emu w połowie, zastąpiona przez nową, równie straszną – że będzie musiał spojrzeć matce i siostrom w oczy, jeśli Anthony’emu naprawdę coś się stanie (niech nic mu nie będzie, niech tylko nic mu nie będzie…).
– Bracie…
Anthony po raz kolejny kręci głową.
– Do domu. Już! – nakazuje mu. – Przyślij Kate… Nie! Nie powinna… Przyślij Benedic– Imię ich brata okazuje się zbyt długie i niknie gdzieś wśród spazmatycznych oddechów.
Gregory nie jest jednak w stanie wykonać polecenia i wciąż tkwi w miejscu jak wryty. Nie potrafi nawet zdobyć się na żadną sensowną odpowiedź, przypatruje się tylko bratu z coraz większym przestrachem.
Chwila nieuwagi wystarcza, by uderzyła w niego z pełną mocą myśl, której wcześniej za wszelką cenę do siebie nie dopuszczał – jak okropnym miejscem będzie świat, jeśli nie będzie w nim Anthony’ego. Może i reszta rodzeństwa ma rację, że ich najstarszy brat bywa nieco nieznośny z wiecznym narzekaniem i rozstawianiem wszystkich po kątach – ale czy nie byłoby bez tego w domu nieco nudno? A przecież w finalnym rozrachunku Gregory’ego nigdy nie spotkało z jego strony nic poza życzliwością i troską – i pięknie mu się teraz za nie odpłacił, doprawdy.
Poczucie winy i bezradność są tak obezwładniające, że Gregory na krótką chwilę sam zapomina o tym, że powinien oddychać. Chciałby zrobić cokolwiek, żeby – jeśli nie pomóc bratu – to chociaż podnieść go na duchu, ale zupełnie nic nie przychodzi mu do głowy. Zaciska więc tylko palce na jego ramieniu, by dać mu przynajmniej znać, że nigdzie się stąd nie rusza – choć to też chyba żadna zasługa, skoro Anthony wyraźnie kazał mu się wynosić.
– Przepraszam, tak bardzo przepraszam… – powtarza znów Gregory i spuszcza wzrok, bo nie może już znieść widoku rozszerzonych z przerażenia oczu brata. – Proszę, Anthony… Ja naprawdę nie chciałem… Proszę, nie…
Coraz mniej panuje nad własną nerwową paplaniną, ale myśli ma już tak skołatane, że nawet niespecjalnie się tym przejmuje. Jedyna względnie logiczna obserwacja, na jaką go stać, to fakt, że oddech brata staje się coraz cichszy i wolniejszy – a to z całą pewnością nie może w tej sytuacji oznaczać niczego dobrego. Gregory nie potrafi dłużej powstrzymać się od szlochu – wie, że to zupełnie nie przystoi w jego wieku, ma już przecież trzynaście lat, ale w tej chwili nic, a nic go to nie obchodzi.
– Być może… Być może jednak nic mi nie będzie – mruczy co prawda ostrożnie Anthony, ale Gregory jest już zbyt roztrzęsiony, by w ogóle zwrócić na to uwagę.
– Proszę, nie…
Do rzeczywistości wraca dopiero, gdy brat łagodnym, choć stanowczym gestem wsuwa dłoń pod jego podbródek i zmusza go do podniesienia głowy.
– Spokojnie, wszystko jest już w porządku, słyszysz? – Anthony kciukiem ociera mokre od łez policzki Gregory’ego. – Chyba po prostu… Chyba za bardzo się przestraszyłem.
To ostatnie wyznanie wyraźnie wiele go kosztuje, krzywi się przy nim, jakby gryzł cytrynę, i paradoksalnie dopiero to ostatecznie uświadamia Gregory’emu, że niebezpieczeństwo naprawdę zostało zażegnane.
– Przepraszam, bracie – powtarza mimo to raz jeszcze, przełykając głośno ślinę, by opanować drżenie głosu. – Nie przyszło mi do głowy, że może ci się coś stać, słowo!
– I nic mi się przecież nie stało – przypomina rzeczowo Anthony wciąż blady na twarzy, choć wyraźnie z każdą chwilą odzyskujący coraz więcej swojego zwykłego opanowania. – A nawet gdyby się stało, to nie byłaby twoja wina, już ci to mówiłem. To byłby tylko wyjątkowo niefortunny wypadek, jasne?
Gregory w gruncie rzeczy nadal nie jest co do tego zupełnie przekonany, ale ton brata jest tak nieznoszący sprzeciwu, że nie sposób się sprzeczać. Kiwa więc tylko głową, a Anthony, widząc to, ciągnie:
– Jeśli już, to ja powinienem przeprosić ciebie – rzuca, przybierając nachmurzoną, nieco zakłopotaną minę. – Źle się stało, że musiałeś przez to przechodzić.
Gregory rzuca mu zdumione spojrzenie, bo przecież to tak dziwna myśl – upatrywać jego krzywdy w całej tej sytuacji. Anthony nie mówi jednak nic więcej, tylko obejmuje brata ramieniem, a Gregory – choć zwykle irytuje się na podobne gesty, dowodzące, że wszyscy wciąż widzą w nim małe dziecko – tym razem ani trochę nie protestuje.
Trwają tak przez chwilę w milczeniu, obaj oparci o pień feralnego drzewa, aż w końcu Anthony odzywa się znowu – i wreszcie brzmi całkiem jak on, przybierając znajomy napominający ton.
– Nie masz za co przepraszać, ale to nie znaczy, że nie możesz wyciągnąć z tego wszystkiego lekcji na przyszłość – rzuca, nie potrafiąc najwyraźniej darować sobie małego wykładu. – Mam nadzieję, że rozumiesz, czemu ten żart był niewłaściwy?
Gregory zamyśla się głęboko, bo prawdę mówiąc, nie ma pojęcia. Do głowy nie przychodzi mu nic ponad to, że mógł z bezmyślności zrobić swojemu bratu poważną krzywdę – ale przecież ewidentnie chodzi o coś innego. Dopiero po chwili przypomina mu się mina Anthony’ego, zanim jeszcze użądliła go pszczoła – a potem przypomina mu się także płacz Hyacinth gramolącej się w zniszczonej sukience z błota i nadąsana, rozczarowana mina Benedicta zaczynającego malować obraz na nowo, i wszystkie te wspomnienia razem sprawiają, że jego głowie zaczyna kiełkować pewne podejrzenie.
– Bo z żartu powinni koniec końców śmiać się wszyscy? – strzela więc ostrożnie. – To chyba faktycznie nie w porządku, śmiać się z cudzej przykrości…
– Dokładnie tak – potakuje Anthony, bez cienia pretensji w głosie, co Gregory przyjmuje z pewną ulgą. – Pamiętaj o tym, a będziesz mógł mieć pewność, że ojciec byłby dumny z ciebie i twoich żartów – dorzuca, całkiem jakby wiedział, co chodzi ostatnio bratu po głowie.
Gregory kiwa skwapliwie głową, a potem, nim zdąża się dobrze zastanowić, wypala odruchowo:
– A ty?
– Co ja? – odpowiada nieco niefrasobliwym tonem Anthony (brzmi, jakby nie marzył o niczym innym niż chwili spokoju). – Pamiętasz, co zawsze powtarza matka? Wysławiaj się pełnymi zdaniami.
Gregory uśmiecha się blado i posłusznie koryguje swoje pytanie:
– A ty będziesz ze mnie dumny, jak już to zapamiętam?
Odpowiedź jest szybka, krótka i rzeczowa:
– Nie.
Gregory wie co prawda – a przynajmniej ma taką nadzieję – że brat się tylko z nim droczy, nie może jednak poradzić nic na to, że robi mu się na moment przykro. Stara się mimo to robić dobrą minę do złej gry, bo nie da się zaprzeczyć, że tego dnia nie zasłużył na inne traktowanie. Szuka więc odpowiednio beztroskiej odpowiedzi, gdy Anthony uzupełnia po bezlitośnie długiej pauzie:
– Ja już jestem z ciebie dumny i nie potrzebuję żadnych dodatkowych argumentów po temu – stwierdza po prostu, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Gregory, zupełnie przekonany o tym, że to pochwała nieco na wyrost, czuje, jak uszy robią mu się czerwone z zakłopotania. Odchrząkuje pospiesznie, by ukryć zmieszanie.
– To dobrze – sili się na nonszalancki ton. – Bo to znaczy, że nie będziesz się na mnie złościł, kiedy ci powiem, że ta piłka naprawdę tam jest, tylko trochę wyżej…
Anthony rzuca mu skonsternowane spojrzenie, a potem w końcu uśmiecha się rozbawiony.
– Może po prostu pojedziemy jutro do miasta i kupimy ci nową, co ty na to? – rzuca konspiracyjnym szeptem.
Po chwili już obaj zaśmiewają się w głos, sami do końca nie wiedząc z czego – a Gregory’emu przychodzi na myśl, że być może to właśnie powinno w zupełności wystarczyć.






T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Sob 23:02, 20 Sie 2022    Temat postu:

Aww, to jest cudowne! Te angsty, ta braterska relacja, miodzio! Chociaż mówię "braterska", ale też zdecydowanie tutaj widać, jak Anthony Gregorye'mu ojcuje i nie jest to tylko kwestia różnicy wieku. To, jak się godzi mu pomóc, chociaż nie ma ochoty, to jak go nie obwinia, tylko się raczej martwi tym, że go przestraszył, to jak jednak dba, żeby młody wyciągnął wnioski, ale jednocześnie jest z niego dumny tak czy inaczej. I tak bardzo Anthony, że po tym wszystkim, jak braciszek go załatwił, zamiast sie wściekać, jeszcze przeprasza, bo uważa, że nie powinien był okazać strachu i oczywiście, że ma do siebie pretensje, bo w jego mniemaniu on nie ma prawa do podobnych słabości, nie? Poza tym rozbroiło mnie zdanie o tym, jak Anthony jest "pochłonięty próbami pogodzenia wicehrabiowskiej godności z koniecznością wspięcia się nieco na drzewo" - piękna wizja i totalnie do niego pasuje. Bardzo fajny jest też fragment o tym, jak A. zastanawia się, kogo wezwać - to kochane, żę nie chce fundować traumy Kate (btw, czy Kate jest w ciąży?^^), za to wie, że zawsze może liczyć na Benedicta. I w ogóle taki jest fajny, biedny, kochany, głupi itd. kiedy tak panikuje pod tym drzewem. Cały on! Aww, no uwielbiam tego twojego Anthony'ego <3

No i ómarło mnie to "Być może jednak nic mi nie będzie" - kwiiik! Wiedziałam, że to tylko panika, w końcu nie byłabyś tak okrutna, żeby ubic Anthony'ego i zafundować Gregory'emu tę sama traumę do kwadratu, ale i tak nie spodziewałam się, że rozwiążesz to w tak epicki sposób XD

Gregory też wychodzi ci bardzo fajnie, to taki sympatyczny, bystry i cwany, choć odpowiednio jeszcze nierozsądny dzieciak. Fajne jest to, jak doskonale umie podejść Anthony'ego i nakłonić go do robienia tego, czego chce. Ten początek o motywach Gregory'ego do żartów jest taki rozczulający, słodko-gorzki - i aww, super, że potem okazało się, że Anthony jednak się domyśla, skąd się ta jego skłonność do żartów bierze, i jest gotów ją wspierać, jeśli żarty nie będą złośliwe i niebezpieczne. I bardzo mi się podoba, jak na koniec połączyłaś to z wymienionymi na początku żartami wobec innych członków rodziny, pozwalając młodemu wyciągnąć wnioski ze wszystkich naraz - ładna klamra.

Tak że ten, mam nadzieję, że swój nowo odkryty fikowy sadyzm jeszcze kiedyś wykorzystasz, bo dręczenie bohaterów doskonale ci wychodzi! <3
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin