Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Mniejsze zło (fandom: Ojciec Mateusz)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Fayerka
Forumowy Perwers


Dołączył: 05 Lut 2012
Posty: 2336
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Mroczna Puszcza

PostWysłany: Sob 17:25, 07 Kwi 2012    Temat postu: [M] Mniejsze zło (fandom: Ojciec Mateusz)

Tinuś, to była przyjemność pojedynkować się z tobą. Nie wiem nadal kompletnie, co ci się podoba w tym moim tekście, ale że jestem próżną grafomanką...

Tak jak napisałaś, to na razie zadatek. Prawdziwego fanfika oczekuj na dniach :)

I wszystkiego najlepszego. Wena, radości i spełnienia marzeń! :)

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


"bo jak śmierć potężna jest miłość,
a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol,
żar jej to żar ognia,
płomień Pański."

Pieśń nad pieśniami, 8.6


Mniejsze zło


16 kwietnia

Drzwi kościoła zamknęły się z trzaskiem za ostatnim wiernym, który zamarudził po popołudniowej mszy. Ojciec Mateusz obejrzał się na wejście do zakrystii, gdzie Piotr składał jeszcze komże i chował kielichy do szafek, nucąc przy tym cicho. Ksiądz uśmiechnął się lekko, wyjął z kieszeni sutanny różaniec i uklęknął w jednej z ławek, pogrążając się w modlitwie. Czoło oparł na splecionych dłoniach i nawet nie zauważył, gdy szuranie na zakrystii ustało, a organista poszedł na plebanię.

Został sam.

W powietrzu unosiła się przyjemna woń starego drewna, dymu ze świec i białego bzu, którego naręcza Natalia rozstawiła przed ołtarzem. Ciepłe promienie kwietniowego słońca wpadały przez witrażowe okna, rzucając kolorowe plamki światła na ściany i kamienną podłogę. Ojciec Mateusz skończył odmawiać litanię loretańską, przeżegnał się i otworzył oczy. Wracając powoli do rzeczywistości, złowił uchem niewyraźne brzęczenie gdzieś po swojej prawej stronie. Wytężył wzrok i zobaczył dość sporą pszczołę, bezskutecznie obijającą się o okienną szybę. Podniósł się z klęczek i niewiele myśląc podszedł bliżej, obserwując przez moment jej zmagania w wydostaniu się na zewnątrz.

Poczuł mrowienie w karku i wydało mu się, że stojący w bocznej nawie posąg świętego Franciszka posłał mu znaczące spojrzenie spod gipsowych powiek.

Westchnął głęboko i rozejrzał się wokół, czy gdzieś nie czai się Natalia, gotowa zrugać go za głupotę, po czym przytachał stojący nieopodal stolik, uprzednio zdjąwszy z niego białą, koronkową serwetę i rozłożone foldery o wyjeździe rekolekcyjnym w Tatry, który planował w lipcu z dzieciakami z pobliskiego gimnazjum. Podstawił go pod parapet, wdrapał się na niego i uchylił lufcik w górnej części okna, a dłonią machnął na pszczołę, by uleciała na wolność.

- Zadowolony? – mruknął w stronę figury zakonnika, który znów miał na dłoniach czerwone, wełniane rękawiczki. „Jeden zero dla babci Lucyny” – pomyślał i drgnął nagle, prawie spadając ze stołka, gdy kątem oka ujrzał, że jednak nie jest w kościele sam.

O jeden z filarów w tylnej części pomieszczenia stała oparta młoda dziewczyna. Ubrana była w poszarzałe ogrodniczki i niebieską bluzkę, a długie, jasne włosy miała związane w koński ogon, który przerzuciła sobie przez lewe ramię. W jej postawie, w tym jak nerwowo zaplatała sobie ręce na piersi, czaiła się jakaś niepewność i zagubienie, które zaalarmowało niezawodny instynkt duchownego.
Zeskoczył zgrabnie na podłogę i podszedł do niej. Był już pewien, że nigdy jej tutaj nie widział, musiała być z innej parafii.

- Mogę ci w czymś pomóc? – spytał łagodnie.

Spojrzała na niego spłoszona i nie odpowiedziała.

- Jestem proboszczem tego kościoła. Ksiądz Mateusz Żmigrodzki – wyciągnął do niej rękę, a dziewczyna po chwili wahania ujęła ją w swoją. Jej dłoń była zimna i wiotka.

- Kalina – odparła cicho i wbiła wzrok w podłogę. Na nogach miała przybrudzone, białe trampki z niebieskimi paseczkami po bokach.

- Może usiądziemy i porozmawiamy? – ksiądz gestem wskazał najbliższą ławkę. Blondynka kiwnęła głową i ruszyła w tamtą stronę ze spuszczoną głową.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, a ojciec Mateusz miał okazję, by przyjrzeć się dziewczynie z bliska. Mogła mieć co najwyżej dwadzieścia lat i była bardzo ładna, chociaż jej twarz sprawiała wrażenie zmęczonej i wynędzniałej, a szare, błyszczące oczy były podkrążone i zaczerwienione. Paznokcie u obu dłoni miała obgryzione prawie do krwi.

- Powiesz mi, co się stało? Pomogę ci, jeśli tylko będę mógł.

Kalina zagryzła wargi i zaczęła nerwowo skubać klamerkę od ogrodniczek.

- Ja… Chcę zrobić coś bardzo złego – szepnęła.

- Cokolwiek to jest, to na pewno nie musisz tego robić – powiedział z naciskiem i spojrzał na nią w napięciu.

Kalina wzięła drżący oddech i nagle zgięła się wpół, wybuchając płaczem. Mateusz spróbował objąć ją za ramiona, ale wyrwała mu się i zaskamlała żałośnie. Duchowny cofnął się i westchnął ze smutkiem. Po kilku minutach jej szloch zaczął cichnąć, a ona sama obtarła łzy z twarzy gwałtownym ruchem.

- Dam radę cię pocieszyć tylko wtedy, gdy będę wiedział, co ci się przydarzyło. Potem mogę cię wyspowiadać, jeśli będziesz chciała. – Ojciec Mateusz starał się nadać swojemu głosowi jak najbardziej uspokajający ton.

- Nie potrzebuję spowiedzi – odparła cicho. – … Jeszcze. – dodała i skrzywiła się.

Ojciec Mateusz milczał, licząc, że wreszcie się czegoś dowie.

- Nie wiem po co tu przyszłam. Słyszałam tylko, że ksiądz… nie ocenia od razu.

- Bo i nie dano mi do tego prawa – przytaknął. – Powiesz mi zatem, co chcesz zrobić? Albo… co się stało tobie?

Dziewczyna podkurczyła lekko kolana, kładąc stopy na klęczniku i objęła się za brzuch.

- Jestem w ciąży – odparła bezbarwnie.

Ojciec Mateusz tylko przymknął oczy.

- To dziecko nie jest planowane, prawda? – zapytał dla pewności, choć już domyślił się prawdy.

Kalina potrząsnęła jedynie głową i ukryła twarz w dłoniach.

- Czy… ojciec dziecka wie?

Jej zdławiony jęk był jedyną odpowiedzią.

- Musisz mi powiedzieć, jaka jest twoja sytuacja. Jeśli nie masz gdzie mieszkać, to znajdę ci dom, albo pracę. Nie zostaniesz z tym sama, tylko proszę cię… Nie rób tego, o czym myślisz. Teraz to się wydaje jedynym wyjściem, ale zapewniam cię, że są inne. I jeśli wybierzesz tę trudniejszą drogę, to na pewno nie będziesz na niej sama. – Miał nadzieję, że jego słowa przemówią do dziewczyny, choć jemu samemu wydały się nagle naiwne, słabe i blednące wobec jej rozpaczy. Ale Kalina najwyraźniej słuchała ich uważnie, bo podniosła na niego w tej chwili swoje załzawione oczy i wychrypiała:

- Mam wrażenie, że to wszystko… zawaliło się. A ja nie umiem…Nie widzę już szansy dla siebie.

- Czasem potrzeba, żeby coś się zawaliło. Możemy się wtedy poskładać na nowo. – Ojciec Mateusz zaryzykował i uśmiechnął się do niej lekko.

Siedzieli w ciszy przez dobry kwadrans, a ksiądz modlił się w duchu jeszcze raz. Kalina spojrzała w pewnym momencie na zegarek i zerwała się przestraszona.

- Poczekaj, zapiszę ci numer na plebanię! – krzyknął za nią Mateusz i wygrzebał z kieszeni sutanny ogryzek ołówka, a ze swojego brewiarza wyjął zakładkę i nagryzmolił szybko kilka cyfr na sztywnej tekturze.

- Masz. – Wcisnął ją Kalinie do ręki. – Możesz dzwonić o każdej porze.

Dziewczyna schowała zakładkę do kieszeni i ruszyła do wyjścia, ale nagle zawahała się i odwróciła z powrotem w stronę ojca Mateusza.

- Ochrzci je ksiądz? – spytała niepewnie.

Duchowny spojrzał na nią poważnie.

- Tak, oczywiście – odparł.

Kalina wyszeptała bezgłośne „Dziękuję” i wybiegła z kościoła. Ojciec Mateusz westchnął jeszcze raz, nagle zgnębiony i również udał się do wyjścia, zamykając za sobą odrzwia kaplicy i przekręcając klucz w zamku. Ruszył przez trawnik w stronę plebanii i wkrótce jego myśli zaprzątnęły wymówki Natalii o to, że znów spóźnił się na obiad i angielskie idiomy, z których przepytywał Michała podczas posiłku.

Leżał już w łóżku, starając się zasnąć, gdy w umyśle ujrzał wyraźnie jasną, smutną twarz Kaliny i ogarnęło go przytłaczające uczucie, że coś w tej sprawie zaniedbał, czegoś nie dopatrzył, nie zadał w odpowiedniej chwili właściwego pytania, i że teraz jest już na to za późno.

*

10 czerwca

- Ej, Paruzel, weź coś zrób z tą klimatyzacją, bo zaraz się tu wszyscy upieczemy. – Aspirant Nocul starał się, by zabrzmiało to jak rozkaz, ale wypadło raczej jak żałosna prośba umierającego o ostatni łyk wody. Na komendzie było wprost nieznośnie gorąco, a czerwcowy żar przedostawał się do środka mimo zamkniętych okien i zasłoniętych żaluzji. Upał doskwierał im już od kilku dni, ale dzięki klimatyzacji dawało się go jakoś znieść. Niestety, urządzenie padło tego ranka, a funkcjonariusze byli zmuszeni poprzynosić z magazynu wszystkie wiatraki, z których największy zarekwirował sobie oczywiście Możejko. Mietkowi w udziale przypadł za to najbardziej warkoczący, a na dodatek posiadający wyjątkowo krótki kabel, który ledwo co sięgał do gniazdka. Ochłody dawał jednak niewiele i Nocul co chwilę musiał wyciągać z kieszeni bawełnianą chustkę i wycierać nią grube krople potu, perlące mu się nie tylko na czole, ale i na całej głowie.

- To, że jestem policyjnym technikiem nie oznacza jeszcze, że umiem naprawić zepsutą klimę – odparł Paruzel, z trudem tłumiąc zgryźliwy ton. Połowę guzików swojej czarnej, służbowej koszuli miał odpiętych, a w ręku trzymał dwulitrową butelkę wody mineralnej, z której systematycznie pociągał głęboki łyk.

- To wezwij kogoś, kto umie – powiedział Mietek z naciskiem i uniósł znacząco brew, dając tym podwładnemu do zrozumienia, że tak łatwo nie odpuści. Paruzel wymamrotał coś pod nosem i podjechał na obrotowym krześle do wolnego biurka (ostentacyjnie przy tym szurgocząc, jak skonstatował Nocul), gdzie odpalił komputer i zaczął stukać w klawisze.

- Chłopaki, jak mam to wpisać w Google? – zwrócił się do Gibalskiego i Marczaka, którzy ze znużeniem wypełniali zaległe raporty, przeważnie się nimi wachlując.

- Co wpisać? – Gibalski spojrzał na niego nieprzytomnie.

- Aspirant kazał mi znaleźć kogoś do naprawy klimatyzacji.

- No to wpisz po prostu „klimatyzacje + naprawa + Sandomierz”.

- Nie zapomnij dopisać „tanio” – mruknął Marczak i poluzował swój krawat. – W tym miesiącu ci z wojewódzkiej znów obcięli nam budżet.

- Eee, same serwisy samochodowe mi wyskakują. Jak inaczej to nazwać? – spytał Paruzel.

- Spróbuj „technik-klimatyzator” – podsunął mu Gibalski.

- Nie ma takiego zawodu – parsknął Marczak.

Paruzel klikał przez moment intensywnie myszką.

- Jest technik klimatyzacji. Ale w Kielcach.

- Zanim tu przyjedzie, to my zdążymy już dostać udaru. Daj, ja spróbuję. – Gibalski przysiadł się do Paruzela i przesunął monitor w swoją stronę.

- Co tam wpisujesz?

- „Tanie naprawy pieprzonych klimatyzatorów, Sandomierz” – oznajmił dumnie Gibalski, a Paruzel zarechotał.

- To nie jest śmieszne – oznajmił sztywno Marczak i wyciągnął nogi na biurku, lecz zaraz je zdjął, zgromiony spojrzeniem przez Nocula.

- Albo to załatwicie, albo osobiście wstawię się u podinspektora, by pojechał wam po pensji – zagroził Mietek Paruzelowi i Gibalskiemu, którym od razu zrzedły miny.

- Tak jest, panie aspirancie – zawołali jednocześnie, ale po chwili milczenia Gibalski wypalił: - Ale czy wiedział pan, że klimatyzator składa się ze sprężarki, kapilary, parownika i skraplacza?

Od odpowiedzi wybawił Mietka Możejko, który właśnie wyszedł ze swojego gabinetu z zadowoloną miną. Marczak w panice sięgnął po stos raportów, zrzucając przy okazji kilka teczek na podłogę. Bąknął coś do przechodzącego obok inspektora i zanurkował pod biurko, by je pozbierać. Możejko uśmiechnął się tylko ironicznie, podszedł do automatu z kawą, wrzucił monetę i wcisnął jeden z przycisków, a biały kubeczek spadł na podstawkę i zaczął napełniać się aromatycznym espresso. Gibalski śledził ten proces pożądliwym wzrokiem.

- Nawet o tym nie myśl – ostrzegł go Możejko aksamitnym głosem i odwrócił się w stronę Mietka. – Przysłali wreszcie tą ekspertyzę balistyczną z mieszkania Wrońskich?

Nocul zaczął grzebać w papierach na swoim biurku, jednocześnie zachodząc w głowę, jak to możliwe, że upał prawie w ogóle nie wpłynął na podinspektora. Wyglądał on rześko i świeżo, a ubrany był w kompletny mundur, podczas gdy oni już dawno porozbierali się do samych koszul, a na plecach i pod pachami mieli wielkie plamy potu. „To wszystko przez to, że zarekwirował sobie najlepszy wiatrak” – pomyślał, ale na głos powiedział tylko:

- Tak, przyszedł przed godziną. Dwie kule kaliber 6mm, pochodzące z wiatrówki należącej do Wrońskiego, wystrzelone z wysokości ok. 1,70 metra, co by odpowiadało wzrostowi jego żony. Na broni nie znaleziono odcisków palców. To co robimy?

- Przefaksuj to do prokuratury, niech wydadzą nam nakaz aresztowania. A potem pojedziemy zgarnąć Wrońską. – zakomenderował Możejko. - Co tu tak duszno? – wtrącił nagle i skrzywił się.

- Klimatyzacja siadła, panie inspektorze, ale już podjęliśmy odpowiednie działania – odpowiedział usłużnie Gibalski i uśmiechnął się. Możejko prychnął i odwrócił się na pięcie, chcąc wrócić z powrotem do swojego gabinetu.

- Orest, słuchaj, jest jeszcze jedna sprawa… - zaczął Mietek niepewnie i przetarł sobie policzki chustką. Od tygodnia próbował bezskutecznie poprosić o urlop, ale podinspektor zawsze znajdował jakąś wymówkę.

Możejko zatrzymał się wpół kroku.

- Tak…?

- Wiesz, Basia mnie zaczyna cisnąć, że już dawno nie byliśmy nigdzie z dziewczynkami, bo rok temu nie wziąłem wolnego, więc tak sobie pomyślałem…

Wypowiedź przerwał mu ostry dźwięk telefonu. Nocul westchnął z rezygnacją i podniósł słuchawkę, a Orest skorzystał z okazji i skrył się w swoim sanktuarium. Przez szpary w żaluzjach widać było, jak wyciąga się na swoim skórzanym fotelu i bierze łyk kawy, wystawiając twarz na działanie wiatraczka.

- Aspirant Nocul, komenda policji, w czym mogę pomóc? – spytał znużonym głosem Mietek, ale zaraz wyprostował się i zapisał coś na kartce. – Zaraz tam będziemy – powiedział szybko i rozłączył się.

- Gibalski i Paruzel, zbierać się, jedziecie ze mną. Ty, Marczak, zostaniesz i wezwiesz ekipę techników na… - Zerknął szybko na notatkę. – Mokoszyńską. Mają tam pożar.

- Jakby tutaj nie było dość gorąco – mruknął Gibalski pod nosem i niechętnie podniósł się z fotela.

*

Czarny dym bijący w niebo widać było już z daleka, jeszcze zanim skręcili w uliczkę odchodzącą od szosy. Na miejscu były już dwa wozy strażackie i karetka pogotowia, a kilkunastu strażaków uwijało się wokół sporej willi, która zdążyła już prawie doszczętnie spłonąć.

Policjanci zaparkowali radiowóz koło bramy posesji, wysiedli i przez moment obserwowali akcję gaśniczą. Podszedł do nich dowódca straży i uścisnął rękę wpierw Możejce, który niechętnie przyjechał razem z nimi, a następnie Mietkowi.

- Są jacyś ranni? – spytał strażaka podinspektor.

- Nawet jeśli, to raczej się nie uratowali. Ale jest dopiero południe, więc jest szansa, że może mieszkańcy są jeszcze w pracy i dom był pusty.

- Wiadomo już, jaka była przyczyna pożaru?

- Jeszcze nie, ale wolałem was wezwać. Podejrzanie mi to wygląda – mężczyzna podrapał się po głowie i spojrzał z powątpiewaniem na zgliszcza.

- To znaczy?

- Dom nie był drewniany, a mimo to ogień od razu rozprzestrzenił się po wszystkich pomieszczeniach. Przyjechaliśmy w jakieś dziesięć minut od zgłoszenia, a już nie było specjalnie czego ratować.

- Sugerujesz, że to było podpalenie? – Nocul zmarszczył brwi i kaszlnął lekko, bo dym podrażnił mu już gardło.

- To możliwe. Musielibyście przesłuchać sąsiadów, może coś widzieli – poradził im strażak, ale Możejko najeżył się na te słowa.

- Tak się składa, że świetnie znamy swoje obowiązki – odparł sucho.

- Och, nie wątpię. Ale chyba nie przywieźliście ze sobą tego księdza, co? – zachichotał i odszedł w stronę pompy wodnej, wołając coś do obsługujących ją strażaków.

Mietek bał się spojrzeć na podinspektora.

- Orest, ja…

- Zamilcz. – warknął Możejko. Palce miał przytknięte do skroni, jakby dokuczała mu migrena.

- To ja… To ja już pójdę popytać sąsiadów. – aspirant zająknął się i machnął ręką na tłum gapiów stojących za ogrodzeniem.

- Idziemy razem. Gibalski, do mnie! – zawołał złowieszczym tonem podinspektor i ruszył sztywno w stronę pierwszej grupki, składającej się z rozgadanych sąsiadek.

Spisywali właśnie zeznania jednej z nich, gdy na podwórko zajechał z zawrotną szybkością czarny jeep Cherokee. Wysiadł z niego tęgi, wysoki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ubrany w szary garnitur i z krzykiem rzucił się w stronę płonącej willi.

Dwóch strażaków zablokowało go i złapało pod ramiona, ale on wciąż próbował się wyrwać.

- Puszczajcie! Tam jest moja córka! – ryknął i szarpnął się mocniej, ale mężczyźni trzymali go mocno.

- Cholera jasna! – zaklął Możejko i ruszył w ich stronę.

Gapie szeptali między sobą gorączkowo, a jedna z sąsiadek zaczęła cicho płakać. Mietek poczuł, że robi mu się słabo.

- Kalina! KALINA! Puszczajcie! – zawył mężczyzna przejmująco, ale nagle jakby stracił siły i zwisł w ramionach trzymających go strażaków. Podbiegli do niego prędko ratownicy z pogotowia i podprowadzili go na tył otwartej karetki, gdzie pomogli mu usiąść i podali szklankę z wodą.

Możejko podszedł tam i spojrzał na mężczyznę z uwagą.

- Jak się pan nazywa? – spytał poważnie.

Starszy z ratowników prychnął:

- Nie możesz poczekać z tym przesłuchaniem? Ten człowiek jest w szoku.

- Widzę – odparł Orest niewzruszenie. – Może mi pan podać swoje nazwisko?

Mężczyzna wbił w niego nieco tępy wzrok. Ręce mu się trzęsły.

- Szychowski Witold – wyszeptał.

- Dobrze, a teraz pojedzie pan z nami, dobrze? Tam panu pomożemy – przemówił Możejko uspokajająco.

- Chyba żartujesz – syknął do niego znów ten sam ratownik. - Ten facet właśnie stracił córkę, a ty zabierasz go na komendę?

- Mamy tam policyjnego psychologa, zajmie się nim. A wy dajcie mu coś uspokajającego, żeby w drodze nie dostał histerii.

Ratownik westchnął, ale posłusznie wyciągnął z jednej z apteczek ampułkę z lekiem i zrobił pacjentowi zastrzyk. Ten nawet nie zareagował, wpatrywał się wciąż w dopalające się już zgliszcza, a po policzkach płynęły mu łzy. Podinspektor zobaczył katem oka, że na teren zajechała właśnie furgonetka z policyjną ekipą techniczną i sprzętem. Drgnął nagle, gdy poczuł, że ktoś mocno złapał go za ramię.

- Znajdźcie ją – powiedział mężczyzna natarczywym tonem i wzmocnił swój żelazny uścisk. – Moją Kalinę.

Znad ruin willi wciąż unosił się siwy dym.

- Znajdziemy. – Możejko skinął głową.

*

- Coś pan dzisiaj nie w formie, panie Mietku – stwierdził wieczorem tego samego dnia ojciec Mateusz, gdy po raz kolejny zbił szachowy pionek należący do aspiranta.

Siedzieli przy stole na werandzie, w ciepłym blasku lampy naftowej, popijając chłodne piwo i jedząc zebrane przez Emilkę truskawki. Wkoło cykały świerszcze, a z ogrodu pachniało intensywnie ziołami.

- Eee, wie ksiądz, jak to jest – westchnął Nocul i podniósł niezdecydowany swojego gońca, jakby nie wiedząc, gdzie nim ruszyć. – Ciężki dzień w pracy, a w domu nie lepiej. – Postawił figurę na jednym z pól i zaraz skrzywił się, bo Mateusz od razu zbił ją swoim skoczkiem.

- A co tam teraz za sprawę macie, jeśli wolno spytać?

Mietek wypuścił powietrze z płuc i podrapał się po okazałym brzuchu, opiętym kraciastą koszulą.

- Najpierw mieliśmy to zabójstwo Wrońskiego, słyszał ksiądz chyba o nim.

- Tylko tyle, co z gazet – odparł wymijająco ojciec Mateusz.

Nocul uśmiechnął się.

- Zastrzelonego męża znalazła własna żona, która jak twierdzi, była w tym czasie w ogrodzie, gdzie się opalała. Nie widziała, żeby ktoś wchodził do domu, zaalarmowały ją dopiero dwa strzały. Dziwne jednak było to, że Wrońskiego zabito jego własną wiatrówką, którą zazwyczaj polował. Trzymał ją w dłoni, jak gdyby sugerowano, że sam się zastrzelił, co jest oczywistą głupotą.

- Czemu? Można się nią zastrzelić, tylko trzeba…

- Wiemy, wiemy – przerwał mu Mietek. – Musiałby usiąść pod ścianą, lufę podstawić sobie pod brodę, a cyngiel nacisnąć palcem u stopy. Ale on dostał postrzał w pierś i miał oba buty na nogach.

- A odciski palców?

- Żadnych.

Ojciec Mateusz namyślił się przez chwilę.

- A ta jego żona na pewno nie…?

- Aaa, dobrze ksiądz myśli – uśmiechnął się Mietek. – Dziś rano dostaliśmy raport, z którego wynikało, że zabójca mógł mieć maksymalnie metr siedemdziesiąt wzrostu. Czyli mniej więcej tyle, co pani Wrońska.

- To tylko poszlaka, panie Mietku – ksiądz odwzajemnił uśmiech. – Przesłuchaliście już ją?

Nocul skrzywił się.

- Nie, nie mieliśmy czasu. Wszystko przez ten cholerny pożar u Szychowskich. Paskudna sprawa swoją drogą, proszę księdza, naprawdę paskudna…

- Co tam się stało? – zainteresował się ojciec Mateusz.

- Cała chałupa spłonęła, razem z córką tego Szychowskiego, która była w środku. Technicy znaleźli jej ciało, całe zwęglone, nie do identyfikacji. A to była taka młoda dziewczyna, dwadzieścia jeden lat. Jak tak patrzyłem na jej ojca i pomyślałem, że gdyby któraś z moich… - głos załamał mu się na moment.

- Pana córkom nic się nie stanie – powiedział z przekonaniem duchowny. – Modlę się za nie.

- Dziękuję. No więc ten Szychowski kompletnie się załamał, wie ksiądz. Jedyna córka i tak dalej.

- A co z matką?

- Zmarła przez powikłania przy porodzie, ojciec został sam z niemowlakiem, nigdy się powtórnie nie ożenił. Tego dnia poszedł jak zwykle do pracy – ma własny biznes, produkuje jakieś nawozy, odżywki do roślin, czy coś w tym stylu. Nieźle mu to idzie, sąsiedzi twierdzą, że jest jeszcze bogatszy, niż na to wygląda. Dziewczyna została w domu, bo podobno źle się czuła. A w południe wybuchł pożar i tu jest właśnie pies pogrzebany.

- Jak to?

- Strażacy podejrzewali podpalenie, a nasi technicy to potwierdzili.

- Macie już jakichś podejrzanych? – dopytywał dalej Mateusz.

- Raczej nie. Z Szychowskiego na razie za dużo nie wyciągnęliśmy, jest w zbyt złej formie psychicznej. Możemy tylko podejrzewać, że albo komuś się naraził w interesach, a to podpalenie było ostrzeżeniem, albo zemstą.

Ksiądz zamyślił się na chwilę.

- A ta jego córka… Wiecie coś o niej?

- Z zeznać sąsiadów wynika, że często chorowała, wyjeżdżała do szpitali i sanatoriów. Jak była młodsza, to nie chodziła do szkoły, nauczyciele odwiedzali ją w domu. Nie zdobyliśmy jeszcze jej zdjęcia, ale podobno była bardzo ładna, choć świadkowie rzadko ją widywali w inny sposób, niż przez płot, gdy spacerowała po ogrodzie. Miała takie oryginalne imię, jak to szło… A, Kalina.

Ojciec Mateusz z brzdękiem odstawił szklankę, którą właśnie podnosił do ust, na spodek.

- Jak?

- Kalina. Znał ją ksiądz? – spytał Mietek z zainteresowaniem.

- Ja… Nie wiem. Dwa miesiące temu przyszła do kościoła pewna dziewczyna, właśnie o tym imieniu. Miała pewien problem, szukała pomocy. Ale mówi pan, że Szychowski był bogaty?

- Podobno tak.

- A tamta była ubrana raczej biednie… No nic, może to tylko zbieżność imion?

- Może i zbieżność… A powie mi ksiądz, co to był za problem, z którym przyszła tamta? – poprosił Nocul konfidencjonalnie i wychylił się nieco do przodu.

Ojciec Mateusz uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową.

- Nie mogę. A przynajmniej dopóki nie dowiem się, czy to ta sama dziewczyna.

*

- Okej, to tutaj – zwrócił się do Mietka Możejko, gdy następnego dnia zatrzymali się pod domem Wrońskich. Wysiedli na zalaną słońcem ulicę i podeszli do żelaznej furty, gdzie wśród zwojów bluszczu znajdował się dzwonek i domofon. Orest nacisnął wysłużony przycisk.

- Chyba nikogo nie ma w domu – zaryzykował się stwierdzić trzy minuty później Nocul, gdy nikt im nadal nie odpowiedział.

- Cholera, wiedziałem, że trzeba tu było przyjechać wczoraj! Wrońska połapała się, że jest podejrzana i zwiała! – Możejko kopnął rozsierdzony furtkę, która uchyliła się z lekkim skrzypnięciem.

- Może jednak zajrzymy? – zaproponował Mietek i wszedł na teren posesji, a za nim podążył chmurnie podinspektor.

Ścieżka, wysypana białym żwirem, prowadziła ku odnowionemu, pięknemu domowi z ciemnego drewna, skąd trzy dni temu wynosili ciało Wrońskiego.

Podinspektor zauważył, że drzwi na ganek są uchylone i dał Noculowi znak, by ten zaszedł budynek od tylnego wejścia. Sam sięgnął do kabury i położył dłoń na swoim glocku*, by w razie czego móc po niego szybko sięgnąć.

Wszedł cicho po schodkach i przestąpił próg, rozglądając się wokół czujnie. Słyszał, jak Mietek wchodzi przez kuchenne drzwi po drugiej stronie mieszkania i wkrótce obaj znaleźli się w salonie. Panował tu nieprzyjemny zaduch.

- Myślisz, że… - zaczął aspirant, ale w tym samym momencie Możejko zajrzał za kanapę pod oknem, skąd dolatywał ich zapach i zaklął szpetnie.

- Dzwoń po Paruzela z technikami i niech wezmą ze sobą patologa – zwrócił się ostro do Mietka. – Wychodzi na to, że to jednak nie Wrońska zabiła męża.

Nocul zerknął mu przez ramię i wypuścił powietrze ze świstem. W ciasnej przestrzeni między kanapą, a ścianą, leżały powykręcane zwłoki kobiety w zakrwawionej na brzuchu sukience.

*

13 czerwca

- Aspirant Nocul mi księdza polecił – odezwał się nieśmiało Witold Szychowski i ścisnął mocniej kubek z melisą, którą zaproponował mu ojciec Mateusz. – Chodzi o… pogrzeb.

- Tak, domyślam się – odpowiedział spokojnie Mateusz.

- Załatwiłem już miejsce na cmentarzu, Kalina spocznie obok swojej matki. Proboszcz z mojej parafii zgodził się, by to ksiądz przewodził ceremonii. Jeśli, oczywiście, ksiądz zechce – Szychowski spojrzał na niego pytająco.

- Oczywiście – odparł duchowny, ale nieco automatycznie. Jeszcze raz przyjrzał się uważnie swojemu rozmówcy i znów poczuł się skonfundowany. Wyobrażał sobie, że ten człowiek bardzo teraz cierpi i było to po nim widać, a jednocześnie było w nim coś niepokojącego, jakby powstrzymywał pewne emocje, albo coś taił. Zazwyczaj krewni zmarłych byli rozgniewani, mieli żal do całego świata, a Szychowski był aż nadto spokojny. „A może to ja jestem przewrażliwiony?” – zastanowił się w duchu Mateusz.

- Dziękuję księdzu, to dużo dla mnie znaczy. Ile to będzie kosztować?

- Nie biorę za to pieniędzy.

Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony.

- Jest ksiądz nietypowym duchownym.

- Wcale nie. – Ojciec Mateusz uśmiechnął się nieznacznie. – Jestem całkowicie zwyczajny.

Szychowski bębnił przez chwilę palcami po stole.

- Czy masz… Jakieś zdjęcie swojej córki? – Ojciec Mateusz w końcu zadał pytanie, które nurtowało go od początku. Bał się na nie odpowiedzi, ale wiedział, że musi się dowiedzieć, czy Kalina była tą, z którą rozmawiał w kościele.

- Och, zdjęcie? Tak, mam – bąknął Szychowski i sięgnął do kieszeni po portfel, a z niego wyciągnął niewielką odbitkę. – Tylko takie, sprzed trzech lat. Legitymacyjne.

Ksiądz wyciągnął po nie rękę i spojrzał. Ze zdjęcia patrzyła na niego ładna, jasnowłosa dziewczyna o szarych oczach i ostro zarysowanych kościach policzkowych. Mogłaby być modelka, gdyby chciała.

- Znałem pana córkę – powiedział Mateusz smutno i oddał zdjęcie. Szychowski poderwał gwałtownie głowę.

- Jak to?! – spytał ostro, a ojcowi Mateuszowi przez jedną, jedyną sekundę zdało się, że po jego twarzy przebiegł cień paniki. – To znaczy… - mężczyzna zreflektował się i odchrząknął. – Gdzie ją ksiądz spotkał?

- W kościele – duchowny postanowił na razie nie mówić nic więcej. Nie wiedział, czy Kalina zdążyła przed śmiercią powiedzieć swojemu ojcu, że jest w ciąży. A jeśli nie, to nie chciał teraz potęgować jego bólu, wyjawiając mu, że w pożarze nie zginęła tylko jego córka. – Rozmawialiśmy.

- Co księdzu mówiła? – Ton Szychowskiego zrobił się natarczywy.

- Nie sądzę, by to miało teraz znaczenie – powiedział tylko ojciec Mateusz.

Witold Szychowski zwiesił tylko głowę i zamilkł. Później omówili tylko kilka szczegółów pogrzebu i mszy w intencji Kaliny, którą ksiądz zaproponował odprawić w najbliższą niedzielę.

Ojciec Mateusz odprowadził Szychowskiego do furtki i położył mu rękę na ramieniu.

- Będę się za ciebie modlił. I za duszę twojej córki – oznajmił mu spokojnie.

Szychowski potrząsnął głową, podszedł zgarbiony do swojego jeepa i odjechał, a duchowny jeszcze długo za nim patrzył, póki nie zniknął u wylotu uliczki.

- Kolacja gotowa! – z plebanii dobiegł go donośny krzyk Natalii i zawrócił w tamtą stronę, jeszcze raz oglądając się za siebie.

Na stole stała wielka patelnia z parującą jajecznicą i koszyk z pieczywem. Babcia Lucyna, Emilka i Pluskwa już zajęli swoje miejsca i nakładali sobie porcje na talerze. Ojciec Mateusz właśnie siadał na krześle u szczytu stołu, gdy Natalia wychynęła z kuchni, obwiązana bojowo fartuchem.

- A ksiądz jak zwykle ostatni! – zawołała dobitnie.

- Wcale nie ostatni, Michała też jeszcze nie ma – zaprotestowała grzecznie Emilka.

- Ha, z nim to się osobno policzę! – Natalia pomachała wymownie trzymaną w dłoni łyżką i, nie wiedzieć czemu, spojrzała przy tym groźnie na Pluskwę.

- Jest zła, bo jej zwróciłem uwagę, że krzywo kroi cebulę – wyszeptał Pluskwa do Mateusza, gdy gospodyni zniknęła w kuchni i uśmiechnął się przy tym cwaniacko. – Kazała mi wobec tego zrobić to lepiej, łapie ksiądz? Więc wziąłem od niej deskę i pokroiłem na taką klawą kosteczkę, że mucha nie siada. A jak jej powiedziałem, że mnie tak nauczyli w pudle, to prychnęła i stwierdziła, że powinienem tam wrócić, by się jeszcze nauczyć, jak prać własne ciuchy. To taki przytyk, że ona niby mi pranie robi, nie? Ale ja jej o to wcale nie prosiłem, sama zaczęła.

- Mam nadzieję, że jej tego nie powiedziałeś – odszepnął ojciec Mateusz, ale mina Pluskwy powiedziała mu, że tak właśnie zrobił. I że prawdopodobnie na dłuższy czas będzie się on musiał pożegnać z czystą bielizną.

- Pomódlmy się – poprosił Mateusz, gdy Natalia wróciła do stołu, niosąc tacę z herbatą i usiadła jak najdalej od Pluskwy, wyraźnie zraniona.

- Panie Boże, niech ta jajecznica będzie smaczniejsza, niż na to wygląda – wyrwała się nagle babcia, a Pluskwa parsknął.

- Wygląda bardzo smakowicie – wtrącił szybko Mateusz, widząc mordercze spojrzenie Natalii. – Możemy się tylko pomodlić, by na każdym stole pojawił się dzisiaj podobny posiłek. Amen.

Jajecznica była paskudna.

*

17 czerwca

Na pogrzebie było niewiele osób. Oprócz ojca Kaliny przyszło kilku jego pracowników, cztery sąsiadki, oraz aspirant Nocul. Było bardzo gorąco, a na intensywnie niebieskim niebie nie widać było ani jednej chmurki. Grobowiec, do którego składano trumnę stał na odsłoniętym zboczu wzgórza, gdzie znajdował się cmentarz i słońce prażyło tu niemiłosiernie. Sąsiadki wachlowały się gazetami, a ludzie z firmy Szychowskiego męczyli się wyraźnie w swoich garniturach. Nawet ojciec Mateusz czuł się źle, choć w Sudanie radził sobie ze znacznie gorszymi temperaturami.

- Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków, Amen – wymówił ostatnie słowa modlitwy i skropił trumnę święconą wodą. Dał znak grabarzom, a ci zaczęli ją powoli opuszczać.

- Ostrożnie – warknął nagle Szychowski, gdy jeden z grabarzy popuścił zbytnio pas podtrzymujący trumnę, a ta zakołysała się.

Ojciec Mateusz poczuł, że czarne mroczki latają mu przed oczami. Spojrzał w oddaloną nieco kępkę modrzewi, rosnących przy jednej z cmentarnych alejek i zachwiał się, omal nie wypuszczając kropidła z rąk. W alejce stały dwie osoby – jasnowłosa dziewczyna w błękitnej sukience i wysoki, chudy chłopak ubrany na czarno. Duchowny poczuł nagły zawrót głowy i złapał się pionowej płyty nagrobnej. Gdy ponownie spojrzał w tamtym kierunku, nikogo już tam nie było.

- Wszystko w porządku, proszę księdza? – podszedł do niego zaniepokojony Mietek. – Zbladł ksiądz strasznie i wyglądał, jakby miał zemdleć.

- Nic mi nie jest – wydusił słabo. – To tylko upał.

Grabarze już zakopywali trumnę, a Szychowski ledwo stał na nogach, trzęsąc się mocno i płacząc.

- Odejdźmy stąd kawałek, tam jest cień – mruknął Nocul i zaciągnął Mateusza na pobliską ławkę, odprowadzany zaciekawionymi spojrzeniami sąsiadek.

- Panie Mietku, czy… Czy obejrzał się pan może za siebie, gdy spuszczano trumnę? – spytał ksiądz, gdy już trochę ochłonął.

- Nie, a co? – Aspirant zaciekawił się.

- Nic, po prostu zdawało mi się… - Ojciec Mateusz w ostatniej chwili ugryzł się w język. To nie był dobry moment by dzielić się tego typu spostrzeżeniem. Zwłaszcza, że on sam nie był do końca pewny, co widział. – Nieważne. Czy macie jakiś postęp w śledztwie?

Mietek westchnął cierpiętniczo.

- Żadnego. Oprócz tego, że wydusiliśmy z Szychowskiego, że jego córka leczyła się psychiatrycznie i była wielokrotnie hospitalizowana. Wie ksiądz. Ale Możejko wysnuł od razu teorię, że jeśli dziewczyna była nie tego, to mogła się sama podpalić.

- To bzdura, panie Mietku – zaprotestował ojciec Mateusz.

- Też tak uważam. Jak dla mnie, to są porachunki jej ojca. Najchętniej to bym zgarnął tych jego pracowników i przesłuchał na komendzie, czy czegoś nie wiedzą. – Wskazał ruchem głowy na grupkę, wciąż stojącą przy grobie, który przykryty był już wieńcami.

- Powiedział pan to Możejce?

Nocul żachnął się.

- On to wie, proszę księdza. Ale wie też, że taka sprawa to bagno. Szychowski nabierze wody w usta i tyle będziemy z tego mieli. Orest twierdzi, że musimy poczekać, aż ten wyjdzie z szoku i będzie chciał się zemścić za córkę, albo coś. A na razie… - Mietek zniżył głos. – Wysyła mnie i Gibalskiego do Morawicy, byśmy tam popytali lekarzy o to, na co chora była Kalina.

- Do Morawicy…?

- Świętokrzyskie Centrum Psychiatrii.

*

- Ustalmy jeszcze raz fakty. Ósmego czerwca o 18:23 odebraliśmy zgłoszenie od szlochającej Wrońskiej, że jej mąż leży martwy na podłodze. Zajechaliśmy na miejsce, gdzie znaleźliśmy go leżącego z bronią myśliwską w ręku. Na broni były tylko jego odciski palców, ale z wiadomych powodów wykluczyliśmy samobójstwo. Dwa dni później ginie Wrońska, a my znajdujemy ją dwadzieścia cztery godziny po tym fakcie. Brak broni, jeden postrzał w brzuch. Coś jeszcze? – spytał twardo Możejko i wpatrzył się jak jastrząb w podwładnych, którzy siedzieli trusia na krzesełkach przed białą tablicą, na której wisiały zdjęcia z oględzin domu Wrońskich i z sekcji ich ciał.

- Wroński miał własny kantor, a żona nie pracowała. Z informacji, jakich udzielił nam bank wynika, że dwa lata temu Wroński wziął kredyt na 300 tysięcy złotych, który regularnie spłacał aż do marca, gdy najwidoczniej zaczął mieć problemy i utracił płynność finansową – powiedział Mietek, zerkając co jakiś czas w swój notes.

- A co z dalszą rodziną? Mieli dzieci? – kontynuował podinspektor.

- Tak, syna. Ale popełnił samobójstwo w listopadzie zeszłego roku. Żyje też jeszcze matka Wrońskiej, całkiem nadziana staruszka. Rozmawialiśmy z nią, ale twierdzi, że zerwała kontakty z córką i zięciem po śmierci Jacka, czyli jej wnuka. Wcześniej podobno wspomagała finansowo jego leczenie. Chłopak był schizofrenikiem. – Mietek zakręcił kółko palcem wokół skroni, w wymownym geście.

- Cholera, co się dzieje z tą młodzieżą – westchnął Orest, przypominając sobie nagle Kalinę. Podszedł to tablicy i zaczął przyglądać się jeszcze raz zdjęciom. Nic tu się nie trzymało kupy. Jeśli to Wrońska zabiła męża, to kto zabił ją? Albo kto zabił ich oboje i dlaczego? Czy Wrońska widziała coś, czego nie powiedziała policji i dlatego morderca wrócił też po nią, by ją uciszyć?

Odwrócił się do zgromadzonych i rozporządził:

- Mietek, ty pójdziesz ze mną, przeszukamy jeszcze raz dom Wrońskich. A reszta niech się rozejdzie po okolicy, popyta sąsiadów: co widzieli, co słyszeli, o czym plotkowali, wszystko! Musi być coś, co przegapiliśmy za pierwszym razem.

*

Była już trzecia w nocy, ale ojciec Mateusz wciąż nie mógł zasnąć. Spiekł się na słońcu jak rak i Natalia, mimo jego protestów, nasmarowała mu twarz śmietaną, zaaplikowała dwie tabletki aspiryny i kazała położyć się do łóżka. Leżał więc na plecach już od sześciu godzin, z zaschniętą skorupą na twarzy i z mętlikiem w głowie. Nie miał może fotograficznej pamięci, ale był bardzo spostrzegawczy i raz widzianą twarz zapamiętywał na bardzo długo. Dlatego na cmentarzu prawie zemdlał z wrażenia, bo przez sekundę był święcie przekonany, że w alejce dojrzał nie kto innego, ale właśnie Kalinę. Z daleka nie było tego wyraźnie widać, ale mógłby przysiąc, że jej brzuch był lekko zaokrąglony.

Gdy o tym myślał, na zmianę robiło mu się to zimno, to znów gorąco. Był księdzem, wierzył w zmartwychwstanie Chrystusa, ale tutaj wolał po prostu sądzić, że dziewczyna nie zginęła w pożarze. Czyje więc było znalezione tam ciało? I dlaczego Kalina nie ujawniła się, że żyje? A może to było zaplanowane? I kim był stojący obok chłopak?

Jęknął w końcu zrezygnowany i poszedł do łazienki, by zimną wodą zmyć śmietanę z twarzy. Rozbudził się przy tym kompletnie, więc włączył laptopa i zagapił się na moment w migoczący ekran. Co on robi? W internecie na pewno nie znajdzie odpowiedzi na swoją zagadkę. Zazwyczaj wyjaśnienia innych spraw przychodziły do niego same – wystarczało połączyć pewne fakty, porozmawiać z niektórymi osobami, które otwierały się przy nim tak, jak nigdy nie zrobiłyby tego przed policją. Teraz zaś jego teoria opierała się na czymś tak niepewnym, jak ulotne wrażenie, które równie dobrze mogło być halucynacją, wywołaną przez upał.

Bez przekonania otworzył wyszukiwarkę i wpisał intuicyjny ciąg słów „Kalina + Sandomierz + Morawica”. Już pierwsze wyniki przekonały go, że to było bezsensowne. Pokoje gościnne, ogrodnictwo, strony urzędowe… Nagle, gdy już stracił nadzieję, jego uwagę przykuła jedna strona, a konkretniej odnośnik do bloga. Kliknął na niego, a na monitorze wyświetliła się strona o ładnej stronie graficznej, ze zdjęciem zachodzącego słońca w nagłówku. Po lewej stronie była ramka o autorce bloga, która przedstawiała się nickiem Mirabella. Na ikonce widać było uśmiechniętą, młodą dziewczynę z dołeczkami w policzkach i w chustce na głowie. Z opisu wynikało, że ma dwadzieścia pięć lat i mieszka w Sandomierzu. Ojciec Mateusz zaczął czytać najnowsze wpisy na stronie, ale wydały mu się niezrozumiałe, więc cofnął się do pierwszej notatki, pochodzącej sprzed dwóch lat. Autorka pisała w niej, że od kilku lat walczy z rakiem kości i postanowiła podzielić się swoimi przeżyciami. Opisywała dalej swoje refleksje dotyczące choroby, zabawnie portretowała swoich lekarzy i zdawała relację ze zwykłych, codziennych spraw. Duchowny tak się wciągnął, że prawie zapomniał, po co wszedł na tą stronę. Lecz w tym momencie zaintrygował go jeden fragment:

Dziękuję wam wszystkim za wsparcie i komentarze. Jestem już po drugiej serii chemii, na razie znoszę ją nieźle, a przynajmniej lepiej niż poprzednio, bo wymioty już mi tak nie dokuczają. Martwię się tylko o Pawła., znów wylądował w Morawicy, a ja nie mam nawet siły go odwiedzić. Sms-owaliśmy wczoraj do późna, bo pielęgniarz pożyczył mu swój telefon. Nie wiem co robić… P. nie jest chory, a przynajmniej nie aż tak, by musiał być w szpitalu. Na szczęście jest jeszcze Kalina, mam nadzieję, że się tam nim zajmie.

Mateusz zaczął nerwowo przeglądać dalsze wpisy, rezygnując z dokładnego czytania. Czuł, że wpadł na trop. Imię Kaliny pojawiło się ponownie miesiąc później:

(…) Wreszcie się spotkaliśmy! Uprosiłam u ordynatora kilkugodzinną przepustkę i poszliśmy we trójkę na rzekę, a Paweł nie odstępował Kaliny na krok. Wyglądała ślicznie w tym swoim białym sweterku, a ja – szkoda gadać. Zrobiliśmy sobie razem zdjęcie przy starym młynie, wrzuciłam je do galerii, więc jak chcecie, to możecie obejrzeć.

Ojciec Mateusz przeszedł do odnośnika i aż westchnął – na zdjęciu widać było Mirabellę (prawdziwego imienia nie znał), Kalinę i obejmującego ją chłopaka, ubranego w czarny podkoszulek z logiem jakiegoś zespołu. Duchowny miał wreszcie dowód, że na cmentarzu wzrok go nie omylił. Cofnął się do przedostatniej zakładki i przewinął do góry strony, do przedostatniej notatki, sprzed dwóch miesięcy:

Doktor Proszę-Się-Nie-Martwić nie umiał mi dzisiaj spojrzeć w oczy, więc musi być już naprawdę źle. Słowem – wredne raczysko uodporniło się na leki. Zaczęłam płakać jak idiotka, zupełnie jakbym nie przygotowywała się do tej chwili od prawie ośmiu lat. Błąd – udawałam, że to się nigdy nie stanie. Że sobie wyzdrowieję i będę żyć długo i szczęśliwie. A nie będę. Przepraszam was, znowu się rozklejam.
Poszłam się wygadać do Pawła, ale okazało się, że on również ma problem. A konkretniej – Kalina ma. Wymogłam w końcu na nim opowiedzenie mi całej historii, ale szczerze powiedziawszy – wolałabym o niej teraz zapomnieć. Jaki ojciec mógłby robić takie rzeczy swojej córce?! I to od tylu lat?! Poradziłam mu, żeby razem uciekli, ale P. nie widzi na to szans, bo twierdzi, że ten psychol nie spocząłby, dopóki by ich nie wytropił.
Chciałabym wam podać więcej szczegółów, bo pewnie jesteście ciekawi, ale nie mogę. Może kiedyś, jeśli K. mi pozwoli.


Duchowny z bijącym sercem wziął się za czytanie najnowszej, ostatniej notatki, zapisanej miesiąc później, w połowie maja.

Kochani, dziękuję wam za słowa pociechy, jesteście cudowni. U mnie już lepiej, słowo. Gdy już wiem, co mnie czeka, to nie wydaje się to takie straszne. Jadę już na kalcytoninie, bo kości bolą jak cholera, zwłaszcza w nocy, ale siadają mi przez nią nerki.

P. i K. pomagają mi jak mogą i gdy czasem mam chwilę zwątpienia w to, co postanowiliśmy razem zrobić, to właśnie wtedy utwierdzam się w tym, że to, co planujemy zrobić, jest dobre. Może i jesteśmy szaleni, ale ten nikły promyczek nadziei, że nasz plan się powiedzie dodaje mi sił. Kalina źle to znosi i ciągle powtarza, że nie możemy się tak dla niej (i nie tylko niej!!!) poświęcać. Paweł też ma spore wątpliwości, w końcu to on się najbardziej naraża. I to on ma najtrudniejsze zadanie do wykonania… Ale tłumaczę mu cały czas, że ja tego chcę. Że tylko przyspieszymy to co i tak się stanie. Nie uciekam przed bólem, nie. Po prostu chcę zrobić coś dobrego, zanim odejdę. Chociaż „zanim” to chyba złe słowo.

Przepraszam was wszystkich, którzy byliście tu ze mną przez te dwa lata. Z wieloma się zaprzyjaźniłam i przykro mi, że nie mogę wam powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wiem nawet, czy powinnam o tym pisać, ale może w razie czego to będzie dowód, że to, co się stanie, stanie się za moją zgodą.
Żegnajcie! Już się nie boję.


Ojciec Mateusz potarł zmęczonym ruchem twarz. Układanka z faktów i tajemnic powoli ułożyła mu się w głowie, choć wciąż jeszcze brakowało kilku elementów. Miał zamiar je odnaleźć.

Tej nocy już nie zasnął.

*

Babcia Lucyna spojrzała z uwagą w kalendarz i zmarszczyła brwi. Była święcie przekonana, że jest dopiero marzec. Za to czerwiec z czymś jej się skojarzył, z jakimś odległym wspomnieniem, które oczywiście było zamglone i uszkodzone, jak wszystkie. W umyśle babci Lucyny już od wielu lat istniała tylko teraźniejszość i nawet ta potrafiła płatać czasem figle.

Zniechęcona wyszła na werandę, usiadła przy stole i zaczęła uparcie obserwować siedzącą naprzeciwko Natalię, która obierała jabłka.

- No i co się babcia tak patrzy? – spytała zniecierpliwiona Natalia. – Znowu coś babci źle, ha?

Babcia Lucyna milczała uparcie.

- Jak tak babcia siedzi, to mogłaby chociaż te jabłka utrzeć, co leżą na talerzu. – Natalia machnęła nożem w ich kierunku i podała babci tarkę.

Starsza pani nie wyraziła zbytniego zainteresowania.

- Jest cola? – zagadnęła nagle.

- Co?

- Cola, nie udawaj, że nie słyszysz.

- A co, ma być? A kazała babcia kupić? No nie kazała, to i nie ma. - Natalia sapnęła rozzłoszczona i zamilkła.

Babcia Lucyna wróciła do swojego pokoju i wyjęła z komódki portfel. Ubrała wełniany sweter i apaszkę na szyję, po czym wyszła na dwór i ruszyła do furtki.

- A gdzie babcia idzie?! – krzyknęła za nią ostro Natalia.

- Do sklepu! – zawołała babcia i przyspieszyła kroku, na wypadek, gdyby gospodyni miała zamiar ją zatrzymać.

- No pięknie – mruknęła Natalia i z furią zaczęła trzeć owoc. Wiedziała, że powinna babcię zatrzymać, bo ta na pewno znowu się zgubi i zapomni drogi powrotnej. Ale miała tyle do roboty, że w końcu machnęła na to ręką. Odczeka jak zwykle trzy godziny, a potem obdzwoni znajome sklepikarki na rynku, to powiedzą jej, czy babcia tamtędy przechodziła i wyśle po nią Michała.

Babcia w tym czasie skręciła w stronę Starego Miasta, gdy nagle spłynęło na nią olśnienie i stanęła na środku chodnika. Urodziny Michała! Co prawda nie pamiętała które, ani którego dokładnie dnia, ale była już pewna, że chodzi o koniec czerwca. Czasem przypominała sobie takie drobne rzeczy, które jakimś cudem wypływały z mroków jej niepamięci. Wyjęła portfel i przeliczyła pieniądze. Powinno starczyć. Co to za urodziny bez prezentu?

Przez następną godzinę krążyła po rynku, zaglądając do wielu sklepów. W końcu, jeden ze sprzedawców polecił jej odtwarzacz mp3 i nawet wyjął go z opakowania, oraz włożył babci Lucynie słuchawki w uszy i puścił muzykę.

- Biorę – oznajmiła twardo staruszka i rzuciła banknot na ladę. – Ale jak mnie pan oszuka, to naślę na pana naszego generała. On tropi przestępców. – Pogroziła ogłupiałemu mężczyźnie palcem i wyszła ze sklepu.

Tuż za progiem zaś kompletnie zapomniała, po co tu przyszła. Wiedziała tylko, że chce jej się pić i jest głodna. „Cola i czekolada. Trzy czekolady. I dwulitrowa cola.” – pomyślała i weszła do pobliskiego spożywczaka, skąd wyniosła prędko pokaźną siatkę, bo przy okazji naszła ją też ochota na prażynki i żółty ser. Postanowiła wrócić już do domu, zwłaszcza, że niebo się zachmurzyło i zerwał się wiatr. Ale, jak to zwykle bywało, nie pamiętała już drogi powrotnej.

Zrobiło jej się nagle smutno. Ciężka foliówka nieprzyjemnie wrzynała jej się w dłoń, a wicher przewiewał jej sweter. Nie miała też przy sobie parasolki. Postanowiła więc zrobić to, co zwykle robiła w takich sytuacjach – zacząć spacerować po okolicy, udając, że dobrze wie, gdzie się znajduje i czekać, aż odnajdzie ją blada z gniewu i troski Natalia.

Powolnym krokiem, nieco zgarbiona, ruszyła w stronę pobliskiego parku.

*

Ojciec Mateusz nie próżnował. Po porannej mszy przebrał się szybko, wsiadł na rower i pojechał w stronę szpitala. Wiózł ze sobą wydrukowane w kolorze zdjęcie Mirabelli, licząc, że któryś z onkologów ją rozpozna.

Przyjął go starszy, siwawy doktor, którego córce Mateusz udzielał kilka lat wcześniej ślubu. Ksiądz zagadnął uprzejmie co u państwa młodych, a następnie wyjął z kieszeni zdjęcie i podał lekarzowi.

- Pamięta ją pan? – spytał.

Doktor uśmiechnął się smutno.

- Oczywiście, że tak. To Marta, moja pacjentka. Coś się z nią stało? – Wystraszył się nagle.

- Kiedy ostatni raz doktor ją widział?

- Ponad tydzień temu. Wcześniej leżała trochę na oddziale, ale poprosiła o wypis, bo powiedziała, że chce pojechać na wieś, odwiedzić grób rodziców.

- Zgodził się pan?

Lekarz westchnął.

- A czemu nie? Jej stan był i tak terminalny, choć muszę przyznać, że trzymała się nieźle. Dałem jej dwie ampułki morfiny, tak na wszelki wypadek i kazałem kontaktować się ze mną telefonicznie. Na razie nie zadzwoniła i zaczynam się już martwić… Wie coś ksiądz o niej?

Ojciec Mateusz pokręcił głową. Jego teoria się potwierdziła.

- Czy mógłby mi doktor opowiedzieć o niej coś więcej? Wiem, że obowiązuje pana tajemnica lekarska, ale proszę mi uwierzyć, że to naprawdę ważne.

- Gdyby nie było ważne, to pewnie by się ksiądz nie pytał. – Lekarz uśmiechnął się. – Co konkretnie chce ksiądz wiedzieć?

- Kojarzy doktor imię… Paweł?

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.

- To brat Marty, z tego co wiem – odpowiedział. – Dziwny chłopak. Wolałem się do niego nie zbliżać.

- Czemu?

- No wie ksiądz, krążyły o nim różne plotki. Martę i Pawła wychowywała ciotka, a on podobno w wieku dwunastu lat podpalił dom, w którym mieszkali. Wie ksiądz – piroman. Ciotka wysłała go do czubków, bo bała się, że zrobi to znowu. A jak już raz tam trafił, to wracał regularnie co roku. Nie skończył żadnej szkoły, ale uwaga – zaczął zarabiać robiąc pokazy połykaczy ognia na rynku. Ciągnie wilka do lasu, nie? – doktor wytarł szkła okularów o brzeg koszuli, założył je na nos i zamyślił się.

- A jakie były ich relacje? Marty i Pawła? – drążył dalej ojciec Mateusz.

- Och, przepadali za sobą. Marta próbowała wiele razy wyciągać go z tego psychiatrycznego bagna, bo wierzyła, że jest zdrowy. Może i rzeczywiście był? W takich miejscach człowiekowi mogą wmówić każdą psychozę. A Paweł troszczył się o nią, oczywiście wtedy, gdy nie był akurat w szpitalu.

- A co z ich ciotką?

- Zostawiła ich, gdy Marta skończyła osiemnaście lat. Mieszka w Niemczech, z tego co wiem.

- A Marta? Ma pan jej adres?

Lekarz zlustrował go uważnym spojrzeniem.

- Wie ksiądz, że nie jestem upoważniony – powiedział powoli.

- Wiem, ale to bardzo ważne, naprawdę – odparł ojciec Mateusz gorączkowo.

- Ostatnio wynajęła jakieś lokum w Morawicy, by być bliżej brata. Powinienem mieć go gdzieś tutaj… - Doktor wyjął opasły notes z szuflady i zaczął przerzucać w nim strony. – O, jest. Sienna 12, to gdzieś pod lasem. Jeśli ksiądz się z nią skontaktuje, to niech jej przekaże, by jak najprędzej się do mnie zgłosiła.

Ojciec Mateusz nic nie odpowiedział.

*

Bus do Kielc był zatłoczony i duszny. Słońce stało w zenicie, a asfalt drogi zdawał się niemalże topić. Mateusz westchnął i odchylił głowę na zagłówek busa. W długiej, czarnej sutannie pocił się jak mysz, ale był zbyt zdeterminowany, by dostać się jak najszybciej do Morawicy, więc nawet nie zdążył wrócić na plebanię i przebrać się w lżejszą, błękitną koszulę z koloratką. Wysłał tylko sms-a do Natalii, że na pewno nie zdąży na obiad. I miał nadzieję, że jej gniew zdąży opaść przed jego powrotem.

W Kielcach przesiadł się do rozklekotanego autobusu linii 45, mającego przystanek w Morawicy i o pierwszej po południu był już na miejscu.

Wieś koncentrowała się głównie wokół głównej szosy, którą w pewnym miejscu przecinała rzeka Czarna Nida. Za mostem była droga, prowadząca do zabytkowego młyna, a dalej – do ruin neogotyckiego kościoła. Ojciec Mateusz popytał najpierw kilkoro mieszkańców, jak trafić na ulicę Sienną i podziękował w duchu za to, że zabrał ze sobą rower.

Wkrótce jechał już żwirowaną drogą na granicy brzozowego zagajnika i zagrodzonej łąki, na której pasły się krowy. Zza zakrętu wyłonił się parterowy, szary domek kryty eternitem. Ojciec Mateusz nie miał pewności, czy kogoś w nim zastanie, ale przeczucie mówiło mu, że tak. A jego przeczucie prawie nigdy go nie zawiodły.

Oparł rower o ogrodzenie, podszedł do drzwi i zapukał. Wydało mu się, że słyszy w środku jakieś przyciszone głosy, a firanka w oknie zafalowała, jakby ktoś przez nią wyjrzał. W końcu szczęknął otwierany zamek i w szparze obok framugi ukazała się pociągła twarz Pawła, o świdrujących, ciemnych oczach. Zobaczył sutannę i uchylił drzwi nieco szerzej.

- O co chodzi? – spytał z rezerwą.

Ojciec Mateusz wziął jeden, głęboki oddech.

- Chciałbym zobaczyć się z Kaliną – powiedział spokojnie.

Chłopak zbladł śmiertelnie i wyglądało, jakby miał zamiar zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.

- Nie znam takiej – wysyczał zamiast tego. – Czego ksiądz chce?!

- Wiem, że to nie ciało Kaliny znaleziono w pożarze. Przyszedłem wam pomóc. – Ojciec Mateusz spojrzał Pawłowi poważnie w oczy.

Tym razem chłopak zdecydowanym ruchem próbował zamknąć drzwi, ale duchowny zdążył zablokować je stopą.

- Proszę nam dać spokój! My nic nie wiemy! – krzyknął Paweł, mocując się dalej z drzwiami.

- Daj spokój – odezwał się nagle cichy, kobiecy głos. Oboje zamarli, a drzwi uchyliły się nieco, ukazując spokojną twarz Kaliny. Stała obok Pawła i trzymała mu rękę na ramieniu. – Znam go. – Wskazała ruchem głowy na Ojca Mateusza. – Jak ksiądz nas znalazł?

- Widziałem was na pogrzebie – wyjaśnił. – A potem znalazłem stronę twojej siostry.

- Jaką stronę? – zdenerwował się Paweł.

- Możemy usiąść? – poprosił Mateusz. – Chcę się dowiedzieć wreszcie czemu. – Spojrzał błagalnie na Kalinę. Ta po chwili kiwnęła głową.

- Żartujesz?! Przyjechał tu po to, żeby nas wydać policji – zaprotestował Paweł.

- Nie mam na razie żadnych dowodów – powiedział spokojnie ojciec Mateusz. – Porozmawiajmy, proszę.

Paweł przepuścił go do środka, aż niechętnie. Cały był roztrzęsiony.

- To się zaczęło, gdy miałam siedem lat – zaczęła bezbarwnym głosem Kalina, gdy usiedli już przy stole. – Mój ojciec… wykorzystywał mnie. W ten sposób. To nie trwało przez cały czas, co kilka miesięcy się opamiętywał i znów był cudownym ojcem, a potem znów… to robił. A ja nie mogłam już tego dłużej znieść, zaczęły się lęki… Bałam się zasnąć, jeśli on był w domu. Miałam dwanaście lat i próbowałam się zabić. Trafiłam tutaj prosto z pogotowia, choć on bardzo protestował. Pewnie bał się, że wszystko się wyda. Ale ja nie miałam odwagi o tym mówić, chroniłam go. A w szpitalu przepisywali mi różne leki, byłam po nich zupełnie otępiała. On uznał pewnie, że to nawet korzystniej i płacił ordynatorowi, by brał mnie na oddział co jakiś czas. Po takim pobycie wracałam do domu zupełnie bezwolna, a on mógł robić co tylko chciał.

Ojciec Mateusz poczuł na swoich barkach ogromny ciężar, jak zawsze, gdy wysłuchiwał kolejnej złej historii, która przydarzyła się dobremu człowiekowi. A ta historia była wyjątkowo mroczna.

- Próbowałaś uciec – stwierdził.

Kalina pokiwała głową. Z oczu płynęły jej łzy, ale nie płakała.

- Tak – szepnęła. – Miałam szesnaście lat. Nie wiem, jakich sposobów użył, ale mnie znalazł. I było jeszcze gorzej… Proszę księdza, on był chory – raz kochał mnie, a raz nienawidził. Nie miałam siły tak żyć. Ale wtedy poznałam Pawła – wyciągnęła do niego rękę, a on ujął ją w swoje stulone dłonie.

- Jak umarła twoja siostra? – zwrócił się do niego ojciec Mateusz. Paweł zapatrzył się szklistym wzrokiem w okno.

- Morfina – powiedział bardzo cicho. – To Marta wpadła na ten pomysł z upozorowaniem śmierci Kaliny. Wiedziała, że umiera. Zostało jej kilka tygodni życia, góra dwa miesiące. Chciała w ten sposób… przysłużyć się nam. Tylko w ten sposób mogliśmy mieć pewność, że ten skurwiel da nam spokój. Więc tego dnia… Z-zrobiliśmy to, a potem podpaliłem willę. I tyle. – Spojrzał na Mateusza wyzywająco, ale po jego minie widać było, jak bardzo to przeżywa.

- Muszę wiedzieć, czy Marta sama wstrzyknęła sobie morfinę, czy ty to zrobiłeś. – Głos księdza był zmęczony i przygnębiony.

- Nigdy się tego ksiądz nie dowie – odparł poważnie Paweł.

Ojciec Mateusz skupił swoją uwagę na Kalinie:

- Dlaczego nie poszłaś na policję? Pomogliby ci. Ja bym ci pomógł.

Kalina roześmiała się gorzko.

- Uwierzyliby zeznaniom oficjalnie chorej psychicznie? Byłam bliska wydania ojca, ale wtedy zdarzyło się to. – Pogłaskała się po lekko zaokrąglonym brzuchu.

- A co to ma wspólnego z…

- Nie rozumie ksiądz? – W oczach Kaliny widać było bezradność. – To dziecko… Jest mojego ojca. Nie zniosłabym takiego wstydu – szepnęła. Paweł tylko zacisnął pięści.

- O Boże – wydusił z siebie ojciec Mateusz.

- Nie może nas ksiądz wydać – powiedział poważnym głosem Paweł. – Nie jestem mordercą. Ale zamkną mnie w więzieniu, a Kalina zostanie sama. O-o, nie sama – odeślą ją do ojca. Rozumiesz?

Ojciec Mateusz toczył w swojej duszy zaciętą batalię. Ukrył twarz w dłoniach. „Panie, doradź mi, co mam czynić” – pomyślał z desperacją.

- Co zamierzacie teraz zrobić? – spytał ich w końcu.

- Chcieliśmy wyjechać stąd pojutrze. Najpierw może na Śląsk, a potem do Czech. – Paweł patrzył na kapelana w napięciu. Wciąż ściskał dłoń Kaliny.

- Dobrze – szepnął Mateusz. – Chcę tylko, żebyś mi obiecał, że wychowasz to dziecko. I że będziecie oboje dla niego rodzicami.

Chłopak kiwnął głową.

- Obiecuję.

*

- Patrz, szefie, toż to ojciec Mateusz! – zawołał Mietek i zahamował ostro furgonetką.

- Cholera, co on tu robi? Znowu przed nami?! – wściekł się Możejko. Przyjechali do Morawicy po tym, gdy z Noculem znaleźli telefon Wrońskiej, a ostatnio wybierany z niego numer, około dwie godziny przed śmiercią, doprowadził ich do ordynatora V oddziału szpitala psychiatrycznego w Morawicy. Facet pękł, gdy tylko weszli do gabinetu i przyznał się do morderstwa. Okazało się, że Wrońska odkryła, że jej mąż płacił ordynatorowi za to, by prowadził dokumentację medyczną syna tak, by mogła być ona podstawką w procesie o ubezwłasnowolnienie chłopaka. Wroński liczył, że w ten sposób będzie mógł rozporządzać pieniędzmi, które wnukowi chciała przepisać babcia. Wrońską poniosło i zastrzeliła męża podczas kłótni o tą sprawę. Chciała uciec z kraju i postanowiła zaszantażować ordynatora na znaczną sumę pieniędzy, w zamian za to, że nie zakabluje go władzom, a on nie straci dzięki temu licencji. Mężczyzna jednak tak się przeraził, że zabił ją w amoku i skutecznie tym samym uciszył.

- Proszę księdza! – Mietek otworzył drzwi i zamachał na duchownego, idącego poboczem drogi i pchającego rower.

Ojciec Mateusz podszedł do nich i uśmiechnął się niewyraźnie.

- Skąd ksiądz wiedział o ordynatorze? – spytał ucieszony Mietek, ale powściągnął radość, gdy dojrzał zdegustowaną minę Oresta.

- Jakim ordynatorze?

- To ksiądz nie przyjechał tu by… - Mietek podrapał się po głowie.

- Och, nie, odwiedzałem tylko znajomych – odpowiedział wymijająco ojciec Mateusz.

- Cóż za zbieg okoliczności – sarknął Możejko.

Mietek i Mateusz posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia.

- To co, zabierze się ksiądz z nami z powrotem? W furgonetce mamy miejsce, rower też się zmieści – zaproponował Nocul.

- Mietek! – syknął Możejko.

- Z chęcią, panie Mietku – oznajmił ojciec Mateusz, a Nocul wyskoczył z wozu i otworzył tyle drzwi. W środku siedział skuty ordynator z pilnującym go Gibalskim.

- Będziecie mieli towarzystwo! – aspirant sapnął i pomógł załadować się księdzu razem z rowerem.

Gibalski zasalutował:

- Szczęść Boże, proszę księdza!

Furgonetka ruszyła.

*

Michał biegał zdenerwowany po rynku. Nadchodziła burza, a on wciąż nie znalazł babci. Jedna z kwiaciarek twierdziła, że widziała ją, gdy wychodziła ze sklepu elektronicznego, więc udał się tam prędko, ale po babci nie było już śladu.

Był zły, bo Natalia przerwała mu pasjonującą rozgrywkę w World of Warcraft i kazała ruszać na poszukiwania, na co on nie miał najmniejszej ochoty. A z drugiej strony właśnie takie sytuacje przypominały mu, ile babcia dla niego znaczyła i jak bardzo bał się, że coś jej się stało.

Demencja to straszna choroba.

Z nieba lunął wreszcie deszcz, a grzmoty zrobiły się coraz głośniejsze. Naciągnął kaptur bluzy na głowę i przebiegł przez ulicę, rozchlapując kałuże podeszwami swoich trampek, które od razu przemokły. Zrezygnowany, postanowił sprawdzić kolejne miejsce, do którego mogła udać się babcia, czyli park.

Zagłębił się w ocienione alejki, próbując dojrzeć coś przez szarawe smugi deszczu i wołając co jakiś czas „Babciu!”. Nagle, jego wzrok przykuła drobna figurka, siedząca samotnie na jednej z ławek przy placu zabaw. Podbiegł do niej prędko i aż roześmiał się z ulgi.

- Tyle cię szukałem – wydyszał i zgiął się wpół, łapiąc za bok, gdzie złapała go kolka.

Babcia spojrzała na niego z dystansem. Trzymała nad sobą olbrzymi, różowy parasol, który z pewnością nie należał do niej.

- A co, zgubiłam się? Chcesz czekoladę? – spytała absurdalnie i sięgnęła do leżącej pod ławką torby z zakupami.

- Nie, dzięki. O, ale cola może być. – Michał sięgnął po butelkę i napił się jej chciwie. – To co, wracamy do domu?

- Możemy – zgodziła się łaskawie babcia, ale nie ruszyła się z miejsca. Michał przysiadł w końcu obok niej, mocząc sobie spodnie na tyłku od mokrego drewna. Przytulił się nieco do babci, chcąc schronić się bardziej pod parasolem.

Siedzieli tak dobrą chwilę, nic nie mówiąc. Burza trwała w najlepsze.

- Skąd masz ten parasol? – zagaił w końcu.

Babcia Lucyna spojrzała na trzymany przez nią przedmiot, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu.

- No jak to? Przecież to mój! – oburzyła się.

Michał tylko westchnął. Zobaczył w tym samym momencie błyszczący odtwarzacz, wystający z kieszeni babcinego swetra i ciągnące się od niego białe słuchawki.

- A to co? – wyjął urządzonko z jej kieszeni i popatrzył na nie z podziwem.

Myśli starszej pani na moment się rozjaśniły.
- To prezent. Masz teraz urodziny. – Puściła do niego filuternie oczko.

Michał popatrzył na nią skonsternowany.

- Kupiłaś mi to? – spytał niepewnie.

- A co miałam nie kupić?! Oczywiście, że kupiłam. To w końcu prezent. – Babcia Lucyna uniosła dumnie brodę.

- Ja… Dzięki, babciu. – bąknął Michał, ale wyszczerzył się wesoło i z wahaniem złapał babcię za rękę. Była krucha, pomarszczona i pokryta plamami wątrobowymi, ale mimo to nie cofnął swojej dłoni.

Za nic nie przyznałby się w tej chwili, że urodziny ma we wrześniu.

*

- Ksiądz biskup jest w tej chwili zajęty! – zaprotestował Jacek i zasłonił drzwi, do których chciał dostać się ojciec Mateusz.

- Proszę, księże Jacku, jestem prosto z drogi i muszę zobaczyć się z biskupem – poprosił Mateusz.

- Biskup odpoczywa i wyraźnie przykazał mi, by nikogo, ale to nikogo do niego nie…

Drzwi otworzyły się nagle i wychynął z nich biskup.

- Sądzę, że dla ojca Mateusza znajdę jednak chwilkę – oznajmił z uśmiechem. Ksiądz Jacek zapowietrzył się.

- Dziękuję, ekscelencjo – powiedział Mateusz i wszedł do gabinetu. Biskup wydał księdzu Jackowi polecenie zrobienia herbaty i zamknął odrzwia.

- Co cię do mnie sprowadza? I to w taka pogodę? – wskazał na okno, za którym szalała burza. – Biedaku, jesteś pewnie cały przemoczony.

- Nie, tylko trochę. – Ojciec Mateusz przejechał ręką po włosach. – Aspirant podwiózł mnie prawie pod samo wejście…

Biskup westchnął.

- A więc znowu wplątałeś się w jakąś kryminalną intrygę?

- Nie do końca. – Mateusz posłał mu nieco zagubione spojrzenie swoich niebieskich oczu. – Właściwie, to… Przyszedłem się wyspowiadać.

Biskup złączył palce u obu dłoni, robiąc daszek. Po czym wstał i przekręcił klucz w drzwiach.

- Mów.

I ojciec Mateusz mu powiedział. Całą historię, choć przecież sam w niej nie zawinił. Ale wolał, by historia Kaliny była objęta tajemnicą spowiedzi. Biskup słuchał go uważnie, a minuty płynęły. Ksiądz zwierzył się ze swojej wątpliwości, z tego, że praktycznie zataił fakt dokonanej eutanazji, choć powinien zeznać wszystko policji.

- Czy popełniłem grzech? – spytał na końcu i wbił pełen zwątpienia wzrok w biskupa.

Ten milczał długo, oczy miał przymknięte.

- Sądzę, że… Wybrałeś mniejsze zło – powiedział w końcu powoli.

- To znaczy?

- Gdybyś wydał tych dwoje… Wybrałbyś zło. Ty wybrałeś mniejsze.

- Ale nadal zło – stwierdził cicho Mateusz.

- Daj mi skończyć. W tej sprawie nie było dobrej drogi. Ty wybrałeś najlepszą z możliwych. – W głosie biskupa zabrzmiała otucha. – Ale udzielę ci rozgrzeszenia, jeśli tego potrzebujesz.

*


Ostatnio zmieniony przez Fayerka dnia Sob 21:21, 07 Kwi 2012, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Fayerka
Forumowy Perwers


Dołączył: 05 Lut 2012
Posty: 2336
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Mroczna Puszcza

PostWysłany: Sob 18:17, 07 Kwi 2012    Temat postu:

*

„Mniejsze zło” – Ojciec Mateusz powtórzył sobie to jeszcze raz w myślach później, gdy siedział już na werandzie plebanii i jadł mus jabłkowy z cynamonem, który przyrządziła Natalia. Różowy parasol babci Lucyny suszył się w sieni, a Michał siedział na balustradzie, ze słuchawkami na uszach i kiwał się w rytm słuchanej przez siebie muzyki.
„Wybrałem mniejsze zło. I tak będzie dobrze”.


KONIEC


Ostatnio zmieniony przez Fayerka dnia Sob 18:18, 07 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 4 tematy

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 21:03, 07 Kwi 2012    Temat postu:

Może na początek odpowiem na twoją wątpliwość, Fay… Co mi się podoba w tym tekście? Absolutnie wszystko. To opowiadanie jest tak cudowne, ciepłe (pomimo mroczności intrygi kryminalnej) i mateuszowe, że nie sposób go nie kochać.

Tego, że jestem fanką twojego stylu pisania, powtarzać ci chyba nie muszę. Ale tu przeszłaś po prostu samą siebie! Ten tekst jest napisany po prostu genialnie. Pięknie, wyraziście, obrazowo… Aż mam ochotę go w kółko czytać dla samej przyjemności płynącej z brzmienia tych słów.

Wątek kryminalny wyszedł ci szalenie wręcz interesujący. Trzyma w napięciu przez cały czas. A jak już się wyjaśnia, to, że się tak wyrażę, daje po głowie i porusza. Świetnie to obmyśliłaś, naprawdę. Szkoda tylko, że wątek Wrońskich nie był odrobinę bardziej rozbudowany.

Poza tym, jak już wspomniałam na początku, cały tekst wyszedł ci idealnie mateuszowy. Uchwyciłaś klimat serialu, rewelacyjnie opisałaś bohaterów… Rewelacyjnie to mało powiedziane! Po prostu idealnie – idealnie dobrane wypowiedzi, idealnie opisane nawet najdrobniejsze gesty.

A totalnie rozpłynęłam się już nad wątkiem babci Lucyny. Przede wszystkim podziwiam, że zdołałaś opisać to z jej perspektywy, bo moim zdaniem to niemałe wyzwanie, a wyszło ci świetnie. A poza tym to jest tak cudownie ciepłe, że aż brak słów. I jej rozmowa z Natalią, i zakupy, i przemyślenia, i parasol, i Michał, który nie przyznał się, że ma urodziny we wrześniu… Rozczuliło mnie to kompletnie.

Niezwykle ciepłe było też zakończenie. Chociaż w myślach Mateusza czai się jakaś gorycz, to wszystko inne, opis plebanii i jej mieszkańców sprawia miłe, ciepłe wrażenie, które dominuje nad tamtym.

Uważam też, że perełką w tym tekście jest scena o zepsutej klimatyzacji. Wyszła ci zabawnie, uroczo i po prostu jest wspaniale napisana. Nieopuszczający mnie ani na moment podczas czytania tego tekstu radosny wyszczerz, poszerzył się do granic możliwości, gdy czytałam ten fragment.

I totalnie rozbroił mnie fragment o Pluskwie krojącym cebulę w klawą kosteczkę. To było po prostu genialne.

A rozmowa o tym, jak Wroński mógłby popełnić samobójstwo, od razu mi się miło skojarzyła, bo taką zagadkę rozwiązywał kiedyś Poirot. Pamiętasz?

Twój tekst jest idealnie doskonały i doskonale idealny, ale jeśli już miałabym marudzić, to o to, że mało było scen o mieszkańcach plebanii. To znaczy – oczywiście, babcia dostała swój wątek i to wspaniały, ale Natalia i Pluskwa występowali w sumie dość mało, a Piotr i Emilka zostali ledwo wspomniani. Wiem, wiem – nie można upchnąć wszystkiego w jednym tekście. Ale po prostu opisujesz tych bohaterów tak dobrze, że chciałoby się czytać więcej i więcej.

A poza tym, tak już z czystego czepialstwa… W pewnym momencie napisałaś, że Mateusz radził sobie w Sudanie i w Afryce z wyższymi niż podczas pogrzebu temperaturami. I powiedz mi w takim razie – gdzie jest Sudan, skoro nie w Afryce? Wiem, o co ci chodziło, ale to zabawnie brzmi, naprawdę. A, i napisałaś na początku, że w kościele stały kwiaty białego bzu. Ale biały bez chyba nie kwitnie jeszcze w kwietniu? Chociaż tego nie jestem pewna, może w Sandomierzu rzeczywiście kwitnie wcześniej niż na mojej mazurskiej Syberii…

Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać. Wybacz, że napisałam tak niewiele, ale nie po prostu brakuje mi słów. Pewnie, mogłabym cytować co drugie zdanie, dodając komentarze w stylu Awww!, Iiiik, Wiiiii!, ale chyba zbyt wiele do konstruktywności całego komentarza to by nie wniosło. Tak więc zakończę, pisząc, że nawet nie wyobrażasz sobie, jaką przyjemność sprawiłaś mi tym tekstem. Jak pomyślę, że dzięki temu napisałabyś kolejne tak cudne opowiadanie, to aż mam ochotę złamać swoje przyrzeczenie i wyzwać cię na rewanż. I dzięki za dedykację, moja droga. Uwielbiam cię za ten tekst.

T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1980
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 12:05, 20 Kwi 2012    Temat postu:

Fay, przede wszystkim uwielbiam Twój styl pisania i Twoje poczucie humoru! Cała scena z klimatyzacją była po prostu przecudna, z babcią Lucyną również, szczególnie że, tak jak to zauważyła Tina, opisać to z jej perspektywy to nie lada wyzwanie. Ale przede wszystkim kupiłaś mnie intrygą! Podziwiam Twój geniusz, ja w życiu nie wymyśliłabym czegoś takiego! Jest i napięcie, i tajemnica (w serialu często sama wpadam na rozwiązanie, ale tutaj po prostu się nie dało), a poze tym ta intryga jest taka oryginalna, niecodzienna i po prostu genialna!

A w kwestii humoru, są jeszcze takie perełki jak ta:

Cytat:
-Panie Boże, niech ta jajecznica będzie smaczniejsza, niż na to wygląda – wyrwała się nagle babcia, a Pluskwa parsknął.

- Wygląda bardzo smakowicie – wtrącił szybko Mateusz, widząc mordercze spojrzenie Natalii. – Możemy się tylko pomodlić, by na każdym stole pojawił się dzisiaj podobny posiłek. Amen.

Jajecznica była paskudna


KWIIIK!

Podsumowując, wielbię Cię Fay i nie mogę się doczekać kolejnego ficka!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin