Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Wojna nie jest taka zła, przyjacielu

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Marysia



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 632
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Nie 17:18, 15 Sie 2010    Temat postu: [M] Wojna nie jest taka zła, przyjacielu

Mój dawny tekst pojedynkowy... W końcu zdecydowałam się wkleić. Dedykowany mojej przeciwniczce, Tinie Latawiec.

„Wojna nie jest taka zła, przyjacielu”

To było już jakiś czas temu, kiedy nad Mordorem zaczęły zbierać się czarne chmury, a w powietrzu czuć było zbliżającą się wojnę. Byłem wtedy głupim młokosem, zupełnie nie wiedzącym co to wojna, śmierć, lub cierpienie. Ojciec mój był żołnierzem; bardzo chciał, żebym poszedł w jego ślady, tak więc, żeby mieć spokój (jak sądziłem) zgłosiłem się na ochotnika do wojska. Takie miałem szczęście, że przydzielono mnie pod opiekę kapitana Faramira. Wiek mieliśmy zbliżony, byłem od niego trochę młodszy. Ucieszyłem się z takiej perspektywy, bo mojego dowódcę wszyscy lubili i szanowali.
Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy to zaczęliśmy z pozostałymi ćwiczyć i trenować, aby ze sflaczałych chłopców przemienić się w prawdziwych rycerzy Gondoru.
Z początku szło mi dobrze, inni też nie narzekali. Zaczęliśmy traktować zbliżające się niebezpieczeństwo, jako pole do popisu, zabawy. Rozpoczęliśmy szaloną rywalizację, staraliśmy się pokazać wszystkim, co potrafimy.
Dni mijały szybko. Nawet bardzo szybko. Jeździliśmy do Osgiliath, Ithilien, szkoliliśmy się wszędzie, musieliśmy być przygotowani na wszystko, w każdym momencie, w każdym miejscu.
Pewnego wieczoru dowiedzieliśmy się od naszego kapitana, że niedługo będziemy walczyć z okrutnymi orkami, którzy ostatnimi czasy pojawili się w pobliżu Minas Tirith. Faramir podejrzewał, że zaatakują Osgiliath, więc zebraliśmy się tam wszyscy i czekaliśmy co nastąpi. Każdy się bał, to było oczywiste, ale nikt tego nie okazywał. Pierwsza walka nie mogła wypaść źle, jakby potem o nas mówili…?
Tamta noc była najciemniejszą nocą w moim życiu. Pamiętam, jak przyczajeni na brzegu Anduiny usiłowaliśmy wypatrzeć zbliżającego się wroga. Czułem się zupełnie tak samo, jak parę dni temu nasz dowódca, kiedy to zobaczył tę dziwną łódkę, w której płynął jego martwy brat. Nikt nie ochłonął po tych wieściach, więc strach wzrósł jeszcze bardziej. Coś zaszurało w zaroślach, stuknęło, jęknęło… Wszyscy, jak jeden mąż wstrzymali oddech. Po chwili, kiedy już byliśmy sini z przestrachu, z krzaków wyszedł mały zając.
„Jaki ja jestem głupi” – pomyślałem wtedy – „Żeby bać się jakiegoś zająca liliputa! Trzeba spojrzeć na to z innej strony. W sumie, wojna nie jest taka zła. Oni nie widzą nas, a my widzimy ich. W każdej chwili, kiedy wyjdą z ciemności, możemy ich z łatwością zaatakować. Przecież nie wiedzą, że tu jesteśmy!”.
I od tej pory zacząłem postrzegać wojnę w zupełnie inny sposób, niż należało.
W końcu pierwsi orkowie wyszli z ciemnego gąszczu, a ja pierwszy rzuciłem się na nich, chcąc pokazać moim towarzyszom, że jestem najlepszy, bo nie tchórzę. Siekłem bestie mieczem, nie patrząc czy trafiam, czy nie. Po dwunastu zabitych stwierdziłem, że to łatwiejsze niż ćwiczenia treningowe i potem szło mi jak z płatka. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że reszta również walczy zaciekle. Nasz kapitan miał do mnie lekkie wyrzuty, za to, że pierwszy zaatakowałem, nie czekając na jego rozkaz. Gdy walka się skończyła podszedł do mnie i powiedział:
- Walczyłeś dzielnie, żołnierzu, ale następnym razem trzymaj się moich rozkazów.
Te słowa przestraszyły mnie lekko i postanowiłem potraktować je jako przestrogę, ale z kolei usłyszeć słowo „żołnierzu” z ust Faramira i to po pierwszej walce, było nie lada pochwałą!
Kiedy tylko wróciliśmy do Minas Tirith zacząłem to rozpowiadać i puszyć się jak paw. Następnego wieczora rozmawiałem z innymi o tym wszystkim.
- Uważam, że wojna nie jest taka straszna! – powiedziałem wtedy – Wystarczy tylko mieć fach w ręku, nie bać się byle czego i już jest się sławnym wojownikiem.
- Co ty mówisz? – zapytał jeden z początkujących – Wojna jest okropna. Tyle ran, cierpienia, śmierci…
A ja wzruszyłem na te słowa ramionami.
- Myślcie sobie co chcecie – rzekłem - dla mnie wesołe jest życie żołnierza – i powróciłem do spożywania posiłku zupełnie nie zwracając uwagi na krytyczne spojrzenia moich kolegów.
- A jak umrzesz? – zapytał któryś z nich.
- Jak umrę, to mnie pochowają – odparłem lekkomyślnie.
Przez kolejne tygodnie nadal ćwiczyliśmy, ale tym razem już na terenie Minas Tirith.
Z każdym dniem nad Białym Miastem zbierały się coraz ciemniejsze chmury obwieszczając, że zbliża się wojna, straszliwsza niż wszystkie poprzednie. Wojna o pierścień. A ja codziennie powtarzałem sobie, że to nie będzie nic strasznego, że to będzie coś, jak ta pierwsza walka, po której już zostałem nazwany żołnierzem. Nie znałem wtedy potęgi Saurona.
Walczyliśmy coraz częściej, bitwy stały się codziennością. Cały czas szło mi dobrze i wciąż uparcie twierdziłem, że życie żołnierza nie jest takie złe. Do czasu.
Przyszedł taki dzień, który był ciemniejszy od pozostałych. Przyszła taka walka, której nie udało nam się wygrać. Straciliśmy Osgiliath. A zaczęło się tak łatwo. Świetna taktyka, ostre rozkazy, dobry początek… Nie udało się. Kiedy Faramir krzyknął „odwrót”, przez długi czas nie mogłem w to uwierzyć. Potem jednak rozejrzałem się dookoła, popatrzyłem na ciała moich poległych kolegów, przyjaciół, zdałem sobie sprawę co się stało. Wróciliśmy do Minas Tirith, zabawiliśmy tam chwilę, a potem znowu ruszyliśmy. Pojechaliśmy i wtedy stało się coś, co dotknęło każdego z nas – nasz dowódca został ranny, podczas śmiertelnie niebezpiecznej szarży. Trafiła go zatruta strzała – paskudne dzieło orków.
Książę Imrahil zabrał go ze sobą do Białego Miasta, ja sam cudem się wyratowałem. Faramira zaniesiono do jego ojca, Denethora, a powinien od razu trafić do Domów Uzdrowień. Jednak tak się nie stało. Namiestnik wpadł w rozpacz i szaleństwo – słyszałem, że chciał spalić siebie i syna żywcem. Cały lud był przerażony.
Nie pamiętałem wszystkiego dokładnie. Przez większość czasu byłem nieprzytomny, ponieważ odniosłem dotkliwe obrażenia.
Niefortunnie obudziłem się w momencie, kiedy Gondor powoli zaczynał upadać. Czułem się okropnie. Ta wojna, która kiedyś wydawała mi się błahostką, prostą walką, czy dwiema, teraz obróciła się w piekło. Chciałem umrzeć, jak moi towarzysze, chciałem przestać istnieć. W głowie dudniły mi słowa wypowiedziane kiedyś, przez jakiegoś człowieka. Przeze mnie: „Wesołe jest życie żołnierza”.
W tym momencie z pewnością nie było. Jaki ja byłem głupi, myśląc, że wojna jest czymś łatwym! Dopiero widząc krew przyjaciół poczułem, że nie jestem w stanie tego znieść.
Przyszedł na mnie czas. Mimo wielu ran chciałem wrócić na pole bitwy, już nie dla chwały, nie dla pieśni, lecz dla moich poległych braci. Zabrałem moją zniszczoną zbroję, założyłem hełm. Wiedziałem, że zginę, ale zrobię to dla Gondoru. Nie chciałem, żeby ktoś wiedział o mojej śmierci. Stwierdziłem, że to powinno być karą za moje lekkomyślne podejście do wojny, za to, że nie przyjmowałem do wiadomości czym ona jest. Szybko wtopiłem się w tłum walczących. To była moja pierwsza walka, podczas której miałem świadomość, że nie uda nam się wygrać, ale mimo to czułem wewnętrzny spokój i nie bałem się. Ciąłem mieczem orków już nie na oślep, ale z wyczuciem i świadomością, że robię coś pożytecznego, co na pewno przyda się światu. Nie myślałem już tylko o sobie, ale o innych. Zauważyłem pośród walczących Rohirrimów, którzy przybyli nam z pomocą i odczułem pewnego rodzaju satysfakcję, że walczę razem z nimi. Usłyszałem jeszcze upiorny krzyk Nazgula, a potem coś ciężkiego uderzyło mnie w głowę i straciłem przytomność.
Kiedy się obudziłem myślałem, że jestem w Nieśmiertelnej Krainie, bo wszystko było jasne i wyraźne, ale mocny ból w głowie sprawił, że jasność znikła, a ja zrozumiałem, że znajduję się w Domach Uzdrowień. Dopiero wtedy poznałem ich wnętrze. Przy mnie ktoś stał. W pierwszej chwili wydało mi się, że był to mój ojciec, ale potem poznałem naszego dowódcę. Faramir stał przy mnie! Nie mogłem w to uwierzyć. Przetarłem oczy, ale on nadal tam był.
- Dobrze się spisałeś, przyjacielu! – powiedział do mnie, po czym wyszedł z pomieszczenia.
Byłem oszołomiony. Może to sen? Nie, na pewno nie, bo wciąż bolała mnie głowa.
Od tamtej pory już nigdy nie mówiłem, że życie żołnierza jest wesołe. I na zawsze zapamiętałem dzień, w którym mój kapitan nazwał mnie przyjacielem.


***KONIEC***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin